Powieść kryminalna osadzona w egipskich realiach, należąca do bardzo popularnego cyklu książkowego. Bohaterką jest nieustraszona Amelia Peabody – postać w stylu Indiany Jonesa. Wraz z mężem Radcliffem Emersonem, archeologiem prowadzącym wykopaliska w kraju faraonów, piękną Nefret, ich przybraną córką, i synem Ramzesem rozwiązuje skomplikowane zagadki kryminalne. Egipt, rok 1907. Emerson rozpoczyna pracę w Dolinie Królów. Najmłodsi uczestnicy ekspedycji kupują w Kairze papirus ze sławną "Księgą Zmarłych", zbiorem magicznych zaklęć i modlitw zawierającym scenę ważenia dusz zmarłych na sądzie bogów – i ściągają na wyprawę niebezpieczeństwo. Z Nilu zostaje wyłowione ciało złodzieja, od którego kupili papirus, a wkrótce później zwłoki młodej kobiety…

Elizabeth Peters

Małpa Na Straży Wagi

Tytuł oryginalny: Ape who guards the balance

Przełożył: Piotr Jankowski

Przedmowa

Badaczy życia i twórczości Amelii P. Emerson ucieszy zapewne wiadomość, że prowadzona niestrudzenie przez wydawcę analiza odkrytego ostatnio zbioru dokumentów Emersonów przyniosła wreszcie rezultaty. Niektóre fragmenty manuskryptu H włączono do najnowszego tomu pamiętników pani Emerson, inne zaś pojawiły się w niniejszej książce. Ustalono też autorstwo owego tekstu. Został on napisany przez „Ramzesa” Emersona, lecz dokonane różnymi charakterami pisma wtręty sugerują, że czytali go i komentowali inni członkowie rodziny. Natomiast listy ze zbioru oznaczonego tu literą „B” podpisała panna Nefret Forth, jak się ówcześnie nazywała. Ponieważ adresat tych listów określany jest w nagłówkach tylko jako „Moja droga” lub „Kochanie”, wydawca żywił początkowo pewne wątpliwości co do jego tożsamości – i postanowił również pozostawić w niepewności Czytelnika. Dzięki takim zagadkom, jak powiedziałaby zapewne pani Emerson, życie nabiera smaku.

Wycinki z gazet oraz różne inne listy zgromadzono w osobnej teczce (F).

Wydawca czuje się w obowiązku dodać – na swoją obronę – że pamiętniki pani Emerson zawierają sporo nieścisłości i niekonsekwencji. Zaczęła je pisać w formie osobistego dziennika i dopiero po pewnym czasie postanowiła przeredagować tekst, zamierzając przeznaczyć go do publikacji. Jednak w typowy dla siebie sposób czyniła to niezbyt metodycznie i trwało to dość długo. Tej metodologii, jeżeli można tak rzec, zawdzięczamy liczne pomyłki i anachronizmy. Wydawca ma nadzieję doprowadzić w przyszłości do publikacji pełnej wersji pamiętników, opatrzonej odpowiednimi przypisami, w której owe nieścisłości zostaną wyjaśnione (na tyle, na ile to w ogóle możliwe – bo ścieżki, jakimi podążał wyjątkowo ruchliwy umysł pani Emerson, są bardzo pogmatwane).

Egiptologów zapewne szczególnie zainteresuje relacja autorki z odkrycia KV55, jak określany jest obecnie grobowiec, odkryty przez Ayrtona w 1907 roku. Nie opublikowano nigdy oficjalnego raportu z prac wykopaliskowych, a opisy biorących w nich udział osób różnią się od siebie w tylu szczegółach, iż trudno im wierzyć. Nie dziwi oczywiście, że żaden z nich nie wspomina o obecności przy tych pracach profesora Emersona z zespołem. Wersja pani Emerson, choć bez wątpienia subiektywna i niepozbawiona uprzedzeń, ukazuje jasno, iż sugestie i rady profesora spotkały się ze zdecydowaną niechęcią archeologów.

Wydawca, świadom owych uprzedzeń, zadał sobie trud porównania tekstu autorki z relacjami innych osób, którym wyraża tą drogą wdzięczność: Jimowi i Susan Allenom z Metropolitan Museum of Art za udostępnienie niepublikowanego rękopisu pamiętnika pani Andrews; Dennisowi Forbesowi, wydawcy KMT, za możliwość przejrzenia rozdziału na temat KV55, zawartego w gotowej do publikacji książce pt. „Grobowce, skarby, mumie”; panu Johnowi Larsonowi z Oriental Institute za odpowiedzi na niezliczone pytania dotyczące Theodore’a Davisa i dzbanów zasobowych – i wreszcie Lili Pinch Brock, badającej ostatnio grobowiec KV55, która służyła nam za przewodnika na miejscu zdarzeń.

Przeczytaliśmy również niemal wszystkie książki i artykuły na interesujący nas temat. Bibliografię tych publikacji (bardzo imponującą) przesyłamy zainteresowanym na zamówienie za zaliczeniem pocztowym. Pragniemy na koniec oświadczyć, że wersję pani Amelii P. Emerson uznajemy za najdokładniejszą – oraz wyrazić przekonanie, iż miała jak zwykle rację.

Księga pierwsza

USTA UMARŁYCH ZOSTAJĄ OTWORZONE

Niech mi oddadzą moje usta

i niechaj Ptah otworzy je żelaznym narzędziem,

którym otwiera usta bogów.

1

Wpinałam właśnie kolejną spinkę do kapelusza, gdy otworzyły się drzwi i ukazała się w nich głowa Emersona, mojego męża.

– Chciałbym omówić z tobą pewną kwestię, Peabody – oznajmił.

Najwyraźniej pracował nad swoją książką, bo jego gęste ciemne włosy były rozczochrane, a rękawy rozpiętej szeroko koszuli podwinięte do łokci. Emerson uważa, że kołnierzyk, mankiety i krawat hamują jego procesy myślowe – i kto wie, czy tak nie jest. W każdym razie nie miałam nic przeciwko temu, gdyż muskularny tors mojego małżonka i jego brązowa od słońca skóra w takim negliżu prezentują się najkorzystniej. Tym razem jednak musiałam powściągnąć emocje, jakich zwykle doznaję na widok Emersona, był bowiem z nami Gargery, nasz główny lokaj.

– Bardzo cię proszę, mój drogi, nie zatrzymuj mnie teraz – odparłam. – Właśnie wybieram się na Downing Street pod numer dziesiąty. Zamierzam przykuć się tam do poręczy schodów, a już jestem spóźniona.

– Przykuć…? – zdziwił się Emerson. – Czy można wiedzieć, w jakim celu?

– Myślę, że to dobry pomysł – odparłam. – Podczas ostatnich protestów sufrażystek policjanci brali je na ręce i wynosili, przerywając w ten sposób demonstrację. Nie pójdzie im tak łatwo, jeżeli będą przytwierdzone łańcuchami do czegoś solidnego, na przykład do żelaznej poręczy.

– Rozumiem – mruknął, po czym otworzył szerzej drzwi i stanął w progu. – Czy mam ci towarzyszyć, Peabody? Mógłbym cię zawieźć samochodem.

Sama nie wiedziałam, czy bardziej przeraziła mnie perspektywa jego towarzystwa, czy jazdy automobilem.

Emerson od dawna pragnął sprawić sobie ten straszliwy wehikuł, ale ja wymyślałam coraz to nowe preteksty, żeby go zniechęcić – aż do tego lata. A potem podjęłam wszelkie możliwe środki ostrożności. Awansowałam jednego ze stajennych na stanowisko szofera i kazałam go odpowiednio przeszkolić. Wymogłam na dzieciach, że jeśli będą się upierać przy prowadzeniu tej ohydy (uparły się), również powinny wziąć lekcje. David i Ramzes wkrótce nabyli takiej biegłości, jakiej należało oczekiwać po męskich osobnikach w ich wieku, a Nefret radziła sobie jeszcze lepiej, choć męska część rodziny temu zaprzeczała.

Podjęcie tych rozsądnych kroków nie ustrzegło mnie jednak przed budzącymi grozę rezultatami, bo Emerson oczywiście się nie zgodził, żeby go woził szofer albo dzieci. W niedługim czasie wieść o tym obiegła całą wieś i okolice. Sam widok pochylonego nad kierownicą Emersona, jego wyszczerzonych w radosnym uśmiechu zębów i roziskrzonych za goglami oczu wystarczał, by przerazić pieszych i innych kierowców. Wycie klaksonu (którego nieustannie nadużywał) działało niczym strażacka syrena: każdy w zasięgu słuchu natychmiast usuwał się z drogi, w razie konieczności nurkując w żywopłot lub do rowu. Kiedy wyjeżdżaliśmy, Emerson uparł się, żeby zabrać przeklęty wehikuł do Londynu, lecz do tej pory udawało nam się go powstrzymać przed jazdą po mieście.

Wiele lat szczęśliwego małżeństwa nauczyło mnie, że co do pewnych kwestii mężowie są dziwnie drażliwi. Należało za wszelką cenę unikać urażania ich męskiej ambicji, a skoro z jakichś niejasnych dla mnie powodów prowadzenie automobilu okazało się sprawdzianem męskości, musiałam wymyślić kolejną wymówkę.

– Mój drogi, to chyba nie jest dobry pomysł – stwierdziłam. – Po pierwsze, masz mnóstwo pracy przy ostatnim tomie swojej „Historii starożytnego Egiptu”. A po drugie, kiedy ostatni raz mi towarzyszyłeś, znokautowałeś dwóch policjantów.

– I zrobię to ponownie, jeżeli któryś z nich znów przyczepi się do ciebie – oświadczył, zapominając na razie, tak jak na to liczyłam, o samochodzie. W jego błękitnych oczach rozgorzał szafirowy płomień, a podbródek zadrżał. – Mój Boże, Peabody, nie oczekujesz chyba, że będę stał spokojnie, podczas gdy jakiś ordynarny policjant znęca się nad moją żoną?

– Nie oczekuję, mój drogi, i właśnie z tego powodu nie możesz ze mną pójść. Cała rzecz w tym, żeby mnie aresztowano i sponiewierano. Jeśli zostaniesz oskarżony o atak na policjanta, odwróci to uwagę opinii publicznej od naszej walki o prawo głosu dla kobiet i…

– Do diaska, Peabody! – przerwał mi Emerson, tupiąc nogą. Czasem pozwala sobie na takie dziecinne demonstracje.

– Czy możesz mi nie przerywać, mój drogi? Chciałam ci właśnie…

– Nigdy mi nie dajesz dokończyć zdania! – wybuchnął.

– Podaj mi, proszę, moją parasolkę, Gargery – zwróciłam się do lokaja, który już otwierał przede mną drzwi.

– Oczywiście, madam – odparł natychmiast, a na jego bezbarwnej, lecz sympatycznej twarzy pojawił się uśmiech. Gargery uwielbia te nasze małe, lecz namiętne sprzeczki. – Jeżeli wolno zauważyć – dodał – bardzo pani do twarzy w tym kapeluszu.

Spojrzałam w lustro. Był to całkiem nowy kapelusz i również sądziłam, że jest mi w nim do twarzy. Kazałam go ozdobić karmazynowymi różami i liśćmi z zielonego jedwabiu. Stłumione barwy, uważane za odpowiednie dla dojrzałych kobiet, dają fatalny efekt przy mojej bladej karnacji i kruczoczarnych włosach. Nie widzę powodu, by niewolniczo poddawać się modzie, jeśli rezultat mnie nie zadowala. Poza tym karmazynowa czerwień to ulubiony kolor Emersona. Gdy poprawiałam ostatnią szpilkę, przy moim odbiciu w lustrze pojawiła się jego twarz. Musiał się pochylić, ma bowiem sześć stóp wzrostu, a ja jestem znacznie niższa. Wykorzystując fakt, że Gargery stoi za nim, pogłaskał mnie ukradkiem i powiedział z uśmiechem:

– Niech ci będzie. Baw się dobrze, kochanie. Jeżeli nie wrócisz na herbatę, natychmiast pędzę na policję i wykupuję cię z aresztu.

– Nie waż się zjawiać przed siódmą – ostrzegłam go. – Liczę na to, że wrzucą mnie do Czarnej Marii, może nawet w kajdankach.

– Chciałbym zobaczyć jegomościa, który potrafi coś takiego zrobić – mruknął Gargery, nie całkiem sotto voce.

– Ja również – oświadczył mój mąż.

Był to typowy listopadowy dzień w starym, kochanym Londynie – szary, ponury i wilgotny. Przyjechaliśmy z Kent zaledwie przed tygodniem, bo Emerson chciał sprawdzić pewne informacje w British Museum. Zamieszkaliśmy w Chalfont House, miejskiej rezydencji, należącej do brata Emersona, Waltera, oraz jego żony Evelyn, która odziedziczyła ją po dziadku. Młodsi Emersonowie woleli swoją wiejską posiadłość w Yorkshire i chętnie udostępniali nam Chalfont House, gdy pilne sprawy wzywały nas do stolicy.

Choć cieszy mnie ruch i miejska krzątanina, moim duchowym domem jest Egipt, i kiedy wdychałam niezdrową mieszaninę węglowego dymu i wilgoci, tęskniłam do czystego błękitu nieba, suchego gorącego powietrza i emocji kolejnego sezonu wykopalisk. Nasz wyjazd tego roku nieco się opóźnił, głównie za sprawą opieszałości Emersona w kończeniu długo oczekiwanej książki. Dzięki temu jednak mogłam zająć się inną bliską memu sercu sprawą. Podążając raźno przed siebie z nieodłączną parasolką w jednej ręce i łańcuchem w drugiej, czułam uniesienie.

Dążenia kobiet do uzyskania prawa głosu popierałam od dawna, jednak obowiązki zawodowe nie pozwalały mi na aktywny udział w ruchu sufrażystek. Zresztą ten ruch nie był jak dotąd zbyt aktywny ani skuteczny, ograniczając się do corocznego wręczania Parlamentowi petycji, która była lekceważona lub odrzucana. Politycy i mężowie stanu składali obietnice tylko po to, by je potem łamać.

W tym roku jednak powiał w Londynie odświeżający wiatr z północy. Społeczno-polityczna Unia Kobiet, założona w Manchesterze przez Emmeline Pankhurst i jej dwie córki, postanowiła – całkiem sensownie, moim zdaniem – przenieść swoją główną kwaterę do centrum życia politycznego. Spotkałam panią Pankhurst przy paru okazjach, nie miałam jednak wyrobionej opinii ani na jej temat, ani na temat SPUK – aż do wstrząsających wydarzeń z 23 października, które wzburzyły mnie do głębi. Kobiety, które w pokojowy sposób pragnęły przedstawić Parlamentowi swoje nadzieje i oczekiwania, zostały siłą usunięte z tego bastionu męskiej dominacji. Popychano je, tarmoszono, przewracano na ziemię i nawet aresztowano! Panna Sylvia Pankhurst wraz z innymi bojowniczkami o sprawę po dziś dzień marniała w więzieniu. Dlatego też, kiedy tylko dotarła do mnie wieść o kolejnej demonstracji, postanowiłam okazać czynne poparcie uwięzionym kobietom i ich ruchowi.

Tak naprawdę popełniłam drobne oszustwo, mówiąc Emersonowi, iż moim celem jest Downing Street. Obawiałam się, że znudzony czekaniem lub lękając się o moje bezpieczeństwo, mógłby podążyć za mną, a wolałam, by nie wiedział, gdzie się naprawdę udaję, bo Unia postanowiła tym razem demonstrować przed domem pana Geoffreya Romera przy Charles Street, niedaleko Berkeley Square.

Obok ministra skarbu, pana Asquitha, był to nasz najbardziej zajadły i najskuteczniejszy przeciwnik w Izbie Gmin. Zręczny i wytrawny mówca, posiadał staranne klasyczne wykształcenie i dysponował znacznym majątkiem. Dostąpiliśmy kiedyś z Emersonem zaszczytu obejrzenia jego znakomitej kolekcji egipskiej, a przy tej okazji uznałam za swój obowiązek rzucenie kilku kąśliwych uwag na temat nierespektowania praw kobiet. Jednak jeszcze bardziej zdenerwowały go kąśliwe uwagi Emersona na temat niegodziwości prywatnego zbieractwa. Więcej nas nie zaproszono. Nie mogłam się doczekać chwili, gdy przykuję się do poręczy schodów prowadzących do domu Romera.

Obawiałam się spóźnienia, lecz gdy dotarłam na miejsce, zastałam wszystko w kompletnym bezładzie. Nikt się do niczego nie przykuł, tu i tam stały grupki zdezorientowanych kobiet, a w pewnym oddaleniu ujrzałam kilka pogrążonych w konwersacji pań. Była to najwyraźniej narada przywódczyń, bo usłyszałam głos Emmeline Pankhurst.

Już miałam do nich dołączyć, kiedy spostrzegłam znajomą sylwetkę. Należała do młodego mężczyzny, odzianego w prążkowane spodnie, surdut i cylinder. Ciemna opalenizna i grube czarne brwi upodabniały go do Araba lub Hindusa, był to jednak Anglik, mój własny syn, Walter Peabody Emerson, lepiej znany ogółowi pod przydomkiem „Ramzes”.

Ujrzawszy mnie, przerwał rozmowę z jakąś młodą kobietą i powitał mnie w swej irytującej manierze, z akcentem nabytym w Oksfordzie, gdzie przez jeden semestr studiował filologię klasyczną u profesora Wilsona.

– Dzień dobry, mamo. Czy pozwolisz, że ci przedstawię pannę Christabel Pankhurst, której chyba nie miałaś do tej pory okazji poznać?

Była młodsza, niż myślałam, ledwie po dwudziestce – jak dowiedziałam się później – i całkiem ładna. Mocno zarysowane wargi i śmiałe spojrzenie przydawały indywidualności jej okrągłej twarzy, okolonej ciemnymi włosami. Gdy wymieniałyśmy uścisk dłoni, mamrocząc zwyczajowe powitania, zastanawiałam się, jak Ramzes ją poznał – i kiedy. Uśmiechała się do niego i wywracała oczami w sposób świadczący o tym, że nie jest to ich pierwsze spotkanie. Mój syn, niestety, zazwyczaj podoba się kobietom o bardzo zdecydowanym charakterze.

– Co tutaj robisz? – zapytałam. – I gdzie jest Nefret?

– Nie mam pojęcia, gdzie jest moja „siostra”, by użyć określenia, na które tak nalegasz, choć nie uzasadnia go ani prawo, ani więzy krwi…

– Ramzesie, do rzeczy, proszę – upomniałam go.

– Oczywiście, mamo. Otóż kiedy niespodzianie okazało się, że mam nieco wolnego czasu, postanowiłem przyłączyć się do dzisiejszej demonstracji. Wiesz, że sympatyzuję ze sprawą i…

– Wiem, mój drogi. – Przerywanie innym jest bardzo niegrzeczne, lecz Ramzesowi trzeba czasem przerwać. Nie jest już wprawdzie tak gadatliwy jak niegdyś, ale bywa taki zawsze wtedy, gdy usiłuje coś przede mną ukryć. Na razie zaniechałam jednak dalszych dociekań i zapytałam: – Co tu się dzieje?

– Możesz zostawić swoje łańcuchy, mamo – odparł Ramzes. – Panie zdecydowały, że będziemy pikietować i wręczymy panu Romerowi petycję. Panna Pankhurst mówi, że zaraz zaczną rozdawać afisze.

– To nonsens – oznajmiłam. – Skąd pewność, że Romer przyjmie delegację? Jeszcze nigdy tego nie zrobił.

– Zyskałyśmy nową bojowniczkę o naszą sprawę, panią Markham, która jest jego starą znajomą – wyjaśniła panna Christabel. – Zapewniła nas, że nie odmówi jej prośbie.

– Skoro to jego znajoma, czemu nie poprosi go o spotkanie w normalnym trybie, zamiast pozwalać na coś takiego? Ramzesie, nie opieraj się o poręcz, pobrudzisz sobie płaszcz rdzą…

– Tak, mamo. – Ramzes wyprostował się na pełną wysokość swoich sześciu stóp, do których cylinder dokładał jeszcze dwanaście cali. Byłam zmuszona przyznać, że mój syn przydaje pewnej dystynkcji temu zgromadzeniu, składającemu się wyłącznie z kobiet. Poza nim wśród demonstrantek był obecny tylko jeszcze jeden ekscentrycznie ubrany mężczyzna, który przysłuchiwał się dyskutującym paniom. Jego długa, dość sfatygowana welwetowa peleryna i kapelusz z szerokim rondem kojarzyły mi się z postaciami z opery Gilberta i Sullivana, parodiującymi estetyzujących, rozlazłych poetów. Kiedy zauważył, że patrzę na niego, odwrócił się i zaczął coś mówić do pań afektowanym, wysokim głosem.

– Cóż to za jegomość? – zapytałam. – Nigdy przedtem go nie widziałam.

Ramzes, który przejawia czasem niesamowitą zdolność czytania w moich myślach, zanucił coś cicho. Rozpoznałam fragment opery, o której wspomniałam: „Młodzieniec uczuciowy, młodzieniec uduchowiony; ultrapoetyczny, superestetyczny, całkiem ekscentryczny”.

Nie zdołałam powstrzymać śmiechu i panna Christabel zmierzyła mnie spojrzeniem pełnym dezaprobaty.

– To brat pani Markham – oświadczyła. – I gorący obrońca naszej sprawy. Gdyby zechciała pani uczestniczyć w naszych poprzednich spotkaniach, pani Emerson, byłaby pani tego świadoma.

Nie zostawiając mi czasu na wyjaśnienie, że na poprzednie spotkania mnie nie zaproszono, panna Christabel odeszła, zadzierając wysoko nos.

– Chyba będą zaczynać – powiedział Ramzes.

Uformowano dość nierówny szereg i rozdano afisze. Mój głosił: „Wolność dla ofiar męskiego ucisku!”.

Wokół zebrał się mały tłumek gapiów. Jakiś mężczyzna o zaciętej twarzy spiorunował mnie wzrokiem i wrzasnął:

– Do domu, paniusiu, spodnie prać mężowi!

Ramzes, stojący tuż za mną z afiszem „Prawo głosu dla kobiet!”, odkrzyknął donośnym, rozbawionym głosem:

– Zapewniam pana, że spodnie męża tej pani nie potrzebują aż tak bardzo prania, jak pańskie!

Przedefilowaliśmy rzędem przed bramą domu Romera. Była zamknięta i strzegło jej dwóch konstabli w niebieskich hełmach, obserwujących nas z ciekawością. Dom z zasłoniętymi oknami wydawał się bez życia. Nie wyglądało na to, by Geoffrey Romer był w nastroju do przyjmowania petycji.

Kiedy zawracaliśmy, by przejść z powrotem, panna Christabel podbiegła do Ramzesa i wyciągnęła go z szeregu.

– Panie Emerson, liczymy na pana – oznajmiła.

– Proszę bardzo – odparł. – A co dokładnie mam zrobić?

– Pani Markham doręczy petycję Romerowi. Otoczymy konstabla po lewej stronie bramy, żeby jej nie zatrzymał. Czy byłby pan skłonny zająć się tym drugim?

– Zająć się…? – powtórzył Ramzes, unosząc brwi.

– Nie chodzi oczywiście o użycie siły, lecz tylko o umożliwienie przejścia pani Markham.

– Zrobię, co będę mógł – odparł Ramzes.

– Wspaniale! Proszę być gotowym, już nadchodzą.

Istotnie, zbliżała się do nas grupa dam, maszerujących ramię przy ramieniu. Było ich tylko kilkanaście, najwyraźniej samych przywódczyń. Prowadziły ten pochód dwie wysokie, mocno zbudowane kobiety, niosące ciężkie drewniane tablice z hasłami sufrażystek. Za nimi mignął mi wielki, lecz gustownie przystrojony kwiatami i piórami kapelusz. Czyżby skrytą pod nim osobą była owa sławetna pani Markham, od której tak wiele zależało? U jej boku maszerował mężczyzna w pelerynie i kapeluszu ocieniającym twarz. Jedyną znaną mi osobą w tej grupie była panna Pankhurst, zamykająca pochód.

Kiedy mnie mijały, musiałam uskoczyć im z drogi, bo ich nieubłagana szarża nie rozróżniała pomiędzy policjantem i sympatykiem.

– Teraz! – zawołała Christabel z rumieńcem podniecenia na twarzy.

Kobiety otoczyły zaskoczonego konstabla po lewej stronie bramy i usłyszałam jego krzyk, kiedy drewniana tablica rąbnęła go z hukiem w hełm.

Drugi policjant zawołał „Hola!” i chciał pospieszyć koledze na pomoc, ale nagle stanął przed nim Ramzes, kładąc mu dłoń na ramieniu.

– Bardzo proszę, niech pan pozostanie na swoim miejscu, panie Jenkins – powiedział łagodnym tonem.

– Och, panie Emerson, niech pan tego nie robi! – krzyknął konstabl.

– Panowie się znacie? – zapytałam, choć wcale nie byłam zdziwiona. Ramzes ma wielu niezwykłych znajomych, niektórych o wiele mniej godnych szacunku niż policjanci.

– Owszem, znamy się – odparł Ramzes. – Jak tam twój chłopak, Jenkins? – zapytał.

Ton jego głosu nadal był łagodny i uprzejmy, lecz powolutku coraz mocniej przyciskał nieszczęsnego policjanta do barierki. Pewna, że doskonale sobie poradzi, odwróciłam się, by sprawdzić, czy panie nie potrzebują mojej pomocy w „powstrzymaniu” drugiego konstabla.

Mężczyzna leżał na ziemi, próbując zerwać z głowy hełm, który wciśnięto mu na oczy. Brama ustąpiła pod impetem grupy kobiet, która dotarła już pod drzwi, prowadzona przez dwie postawne damy i dżentelmena w stroju poety.

Precyzja całej akcji mogła budzić podziw, wątpiłam jednak, by deputacji udało dostać się do środka. Wokół już rozlegały się policyjne gwizdki i okrzyki „Co tu się wyprawia?! – zwiastujące przybycie posiłków. Pani Markham albo kłamała, albo sama została oszukana – bo gdyby Romer zgodził się przyjąć petycję, całe te podchody byłyby zbyteczne. Tymczasem drzwi rezydencji pozostały zamknięte.

Ledwie to pomyślałam, drzwi się otworzyły. Mignęła mi w nich blada, zaskoczona twarz lokaja, natychmiast zasłonięta przez szturmujące oddziały, które wtargnęły do środka.

Na ulicy przed domem sprawy nie wyglądały zbyt dobrze. Na odsiecz swoim oblężonym kolegom pospieszyło pół tuzina mundurowych, którzy brutalnie odciągali kobiety na bok, a kilka z nich przewrócili na ziemię. Wydałam okrzyk oburzenia i ze wzniesioną nad głową parasolką chciałam się rzucić naprzód, przytrzymano mnie jednak w pełnym szacunku, lecz silnym uścisku.

– Ramzesie, puść mnie w tej chwili! – krzyknęłam.

– Zaczekaj, mamo, obiecałem ojcu… – Ramzes wysunął do przodu nogę i policjant, który zamierzał mnie dopaść, potknął się i przewrócił.

– Więc obiecałeś ojcu, tak? Do diaska! – zawołałam. Dalszą wypowiedź uniemożliwiła mi frustracja i uciskane ręką mojego syna żebra.

Przewrócony przez Ramzesa konstabl dźwignął się z ziemi.

– Niech to diabli… – mamrotał. – To pan, panie Emerson? Nie poznałem pana w tym wyszukanym odzieniu.

– Zajmij się moją matką, dobrze, Skuggins? – Ramzes puścił mnie i wziął się do podnoszenia z ziemi innych kobiet. – Doprawdy, panowie! – zawołał zniesmaczony. – Żaden Anglik nie zachowuje się w ten sposób! Hańba!

Wszystko na moment się uspokoiło. Błękitne mundury przestępowały niepewnie z nogi na nogę, podczas gdy panie poprawiały na sobie odzienie, zabijając konstabli wzrokiem. Zaskoczył mnie widok Emmeline Pankhurst i jej córki, sądziłam bowiem, że obie weszły do domu Romera wraz z delegacją.

– Ma pan oczywiście rację, panie Emerson – odezwał się jeden z policjantów – ale co z panem Romerem? Te panie wdarły się siłą do…

– To niepoparte niczym domniemanie – przerwał mu Ramzes. – Nie zastosowano siły, bo drzwi otworzył służący pana Romera.

W tym momencie drzwi domu znów się otwarły. Człowieka, który stanął w progu, trudno byłoby pomylić z kimś innym. Światło z wnętrza rzucało blask na jego srebrzyste włosy i brodę, a równie charakterystyczny, jak wygląd, był jego donośny głos, dzięki któremu zyskał reputację jednego z najlepszych mówców w Anglii.

– Moi panowie, panie i… ee, tego… proszę o uwagę. Zgodziłem się wysłuchać petycji doręczonej mi przez moją starą przyjaciółkę, panią Markham, pod warunkiem jednak, że pozostałe osoby rozejdą się spokojnie i bez ociągania. Niech pańscy ludzie wrócą do swych obowiązków, sierżancie.

Za Romerem mignął mi kwiecisty kapelusz, a potem drzwi zamknęły się z trzaskiem. Ciszę, jaka zapadła, przerwała pani Pankhurst.

– No proszę – powiedziała z triumfem. – Czyż nie mówiłam, że pani Markham dopnie swego? Chodźmy, moje panie, możemy wycofać się z honorem.

Tak też uczyniły, a tłum, rozczarowany tym banalnym zakończeniem, poszedł za ich przykładem. Wkrótce zostaliśmy sami z Ramzesem i jednym policjantem, który zamknął z powrotem bramę posesji, po czym stanął przed nią.

– Pójdziemy już, mamo? – zapytał Ramzes i wziął mnie pod ramię.

– Hmm… – mruknęłam.

– O co chodzi?

– Zauważyłeś może coś niezwykłego, kiedy…

– Kiedy co?

Postanowiłam jednak nie mówić mu o moim dziwnym przywidzeniu. Skoro on niczego nie spostrzegł, prawdopodobnie tylko mi się zdawało.

Ale powinnam była chyba bardziej sobie zaufać. Rzadko zdarza mi się mylić. Na usprawiedliwienie swojej powściągliwości mam jedynie to, że nawet gdyby Ramzes mi uwierzył, konstabl z pewnością nie dałby się przekonać i zanim zmusiłabym kogoś wyższego rangą, by zastosował się do mojej rady, przestępstwo zostałoby już popełnione.

Zanim dotarliśmy do domu, zapadł zmrok i rozpadało się. Gargery najwyraźniej wyczekiwał naszego powrotu, bo drzwi stanęły otworem, zanim zdążyłam zadzwonić. Poinformował mnie oskarżycielskim tonem, że reszta rodziny czeka na nas w bibliotece.

– Czyżbyśmy się spóźnili na herbatę? – zapytałam, oddając mu parasol, płaszcz i kapelusz.

– Tak jest, proszę pani. Profesor się trochę niepokoił. Gdybyśmy byli wiedzieli, że pan Ramzes jest z panią, nie martwilibyśmy się tak bardzo.

– Wybacz, że cię nie poinformowałem – powiedział Ramzes, dokładając swój cylinder do stosu na rękach lokaja.

Jeżeli zamierzał być sarkastyczny, na Gargerym nie zrobiło to wrażenia. Uczestniczył w kilku naszych wyprawach i bardzo mu się podobały. Uważał, że jest za nas odpowiedzialny, i dąsał się, jeżeli nie był informowany o naszych poczynaniach. A nadąsany lokaj to rzecz diabelnie uciążliwa, choć moim zdaniem jest to niewysoka cena za lojalność i oddanie.

Idąc za jego sugestią, poszliśmy do biblioteki, nie przebierając się nawet, i zastaliśmy tam pozostałych, siedzących przy stoliku herbacianym. Mój oddany małżonek powitał mnie nachmurzoną miną.

– Cholernie się spóźniłaś, Peabody. Co cię zatrzymało?

Żadne z nas nie lubi, żeby na niego czekano, Nefret zajęła się więc od razu dzbankiem z herbatą. Miała na sobie jedną ze swoich egipskich wyszywanych sukien, które lubi nosić po domu, a rudozłote włosy związała wstążką.

Mówiąc ściśle, Nefret nie była naszą adoptowaną córką ani nawet prawną podopieczną, ponieważ już rok temu doszła do pełnoletności i posiadała obecnie – dzięki staraniom mojego drogiego męża – pełnię kontroli nad majątkiem, odziedziczonym po dziadku.

Nie miała jednak żadnych innych krewnych i stała się nam z Emersonem bliska jak własna córka. Kiedy zabraliśmy ją z odległej nubijskiej oazy, w której mieszkała od urodzenia, liczyła sobie trzynaście lat i niełatwo jej było przystosować się do angielskich obyczajów.

Mnie zresztą też nie było łatwo. Czasami zastanawiam się, dlaczego niebiosa obdarzyły mnie dwójką najtrudniejszych dzieci, z jakimi może mieć do czynienia matka. Nie należę do kobiet lubiących gaworzyć z niemowlakami i trząść się nad małymi dziećmi, śmiem jednak twierdzić, że Ramzes wystawiłby na ciężką próbę nerwy każdej matki. Był nad wiek dojrzały w pewnych obszarach i zatrważająco normalny w innych (a normalne zachowanie chłopca wiąże się z odpowiednią ilością brudu i kompletnym lekceważeniem własnego bezpieczeństwa). I kiedy już sądziłam, że przeszedł przez najtrudniejszy wiek, pojawiła się Nefret – niezwykle piękna, wyjątkowo inteligentna i nieodmiennie krytyczna wobec zwyczajów naszej zachodniej cywilizacji. Dziewczyna, która była Wysoką Kapłanką Izydy w kraju, w którym wszyscy chodzą jedynie na wpół odziani, nie mogła czuć się dobrze w gorsecie.

Trzecia z obecnych w pokoju osób stanowiła w porównaniu z tą dwójką odświeżającą odmianę. Ktoś z zewnątrz mógłby uznać tego młodzieńca za blisko spokrewnionego z Ramzesem, bo podobnie jak on miał brązową skórę, falujące czarne włosy i ciemne oczy pod długimi rzęsami. Było to jednak przypadkowe podobieństwo, David był wnukiem naszego szefa robót, Abdullaha. Zaprzyjaźnił się jednak bardzo z Ramzesem i został członkiem naszej rodziny od czasu, gdy zamieszkał z bratem Emersona. Nie był dziś zbyt rozmowny, przede wszystkim chyba dlatego, że raczej trudno było wypowiedzieć się swobodnie, kiedy rodzina zebrała się w komplecie. Z ujmującym uśmiechem podsunął mi podnóżek, po czym postawił na stoliku filiżankę herbaty i talerz z kanapkami.

– Masz zmęczone oczy, Davidzie – stwierdziłam. – Czyżbyś pracował nad rysunkami świątyni w Luksorze przy sztucznym świetle? Przecież mówiłam ci tyle razy, że nie powinno się…

– Nie przesadzaj, Peabody – przerwał mi Emerson. – Chcesz mu wmówić chorobę, żeby go móc faszerować swoimi ohydnymi medykamentami. Napij się lepiej herbaty.

– Zaraz to zrobię. Ale David naprawdę nie powinien…

– Chciał skończyć przed wyjazdem do Egiptu – wtrąciła Nefret. – Nie obawiaj się o jego wzrok, ciociu Amelio. Ostatnie badania wykazały, że czytanie przy świetle elektrycznym wcale nie szkodzi oczom.

W jej słowach brzmiała pewność, poparta zresztą medycznymi studiami. Uzyskanie wstępu na uczelnię okazało się niełatwym zadaniem. Uniwersytet Londyński, mimo protestów wydziału medycyny (sami mężczyźni), dopuścił wreszcie kobiety do nauki, lecz inne uniwersytety wciąż odmawiały im tego prawa, a przeszkody w dostępie do praktyki klinicznej nie zmalały prawie wcale od ubiegłego stulecia. Nefret jednak udało się pokonać wszystkie te bariery z pomocą oddanych sprawie równouprawnienia pań, które ufundowały w Londynie kolegium medyczne dla kobiet i wymusiły na niektórych szpitalach dopuszczenie studentek do sal chorych i prosektoriów. Zamierzała kontynuować naukę we Francji lub w Szwajcarii, gdzie (choć to dziwne dla Brytyjczyka) uprzedzenia wobec kobiet-lekarzy nie były tak silne, ale myśl o opuszczeniu nas była jej nienawistna. Uwielbiała Emersona, który miękł przy niej jak wosk, a z Ramzesem byli dla siebie niemal jak rodzeństwo. Innymi słowy, pozostawali ze sobą w najlepszych stosunkach – jeśli akurat nie wymieniali uszczypliwości.

– Dlaczego nosisz ten idiotyczny strój? – spytała właśnie Ramzesa, przyglądając się jego eleganckiemu ubraniu z kpiącym uśmieszkiem. – Nie, nie mów, niech sama zgadnę… Była tam panna Christabel Pankhurst.

– Nie musiałaś zgadywać – odparł Ramzes. – Wiedziałaś, że przyjdzie.

– A co ma wspólnego panna Pankhurst z twoim ubiorem? – zapytałam podejrzliwie.

– To tylko kiepski żart Nefret – wyjaśnił mój syn.

– Ha! Zapewniam cię, drogi chłopcze, że przestaniesz to uznawać za żart, jeżeli nadal będziesz zachęcał tę dziewczynę. Mężczyzn zazwyczaj bawią takie podboje, ale tej bardzo zdecydowanej młodej kobiety nie pozbędziesz się tak łatwo jak innych.

– O Boże! – zawołałam. – Jakich innych?

– To kolejny dowcip Nefret – odparł Ramzes, wstając pospiesznie. – Chodź, Davidzie, dotrzymaj mi towarzystwa podczas przebierania. Muszę z tobą porozmawiać.

– Na temat Christabel – dodała Nefret słodziutkim głosikiem.

Ten ostatni żarcik okazał się już dla Ramzesa nie do strawienia. Zatrzymał się w połowie drogi do drzwi.

– Gdybyś uczestniczyła w demonstracji – powiedział, cedząc jadowicie słowa – mogłabyś osobiście ocenić moje zachowanie. Zdawało mi się, że miałaś zamiar przyjść?

Nefret przestała się uśmiechać.

– Mhm… miałam dziś akurat okazję przyjrzeć się interesującej sekcji – odparła niepewnie.

– Nie było cię dzisiaj w szpitalu – oświadczył Ramzes.

– Skąd, u diabła… – Nefret spojrzała na mnie, przygryzając wargę. – No dobrze. Byłam na spacerze. Z przyjaciółką.

– Znakomicie – stwierdziłam. – To wyjaśnia te urocze kolorki na twoich policzkach. Nie ma to jak ruch i świeże powietrze.

Ramzes obrócił się na pięcie i wymknął z pokoju, a David za nim.

Zanim zdążyliśmy zasiąść do kolacji, oboje już się pogodzili. Nefret odnosiła się do Ramzesa ze szczególną słodyczą, jak zawsze po każdej sprzeczce, ale Ramzes był wyjątkowo milczący, zupełnie jak nie on. Przekazanie relacji z demonstracji pozostawił mnie, co też zrobiłam z właściwym sobie ożywieniem i humorem. Nie pozwolono mi jednak skończyć, bo Emerson nie zawsze potrafi docenić mój dowcip.

– To niegodne i wulgarne – burknął. – Bicie policjanta po głowie tablicą, wtargnięcie do cudzego domu! Romer to niepoprawny osioł, nie wierzę jednak, by takie zachowanie służyło waszej sprawie, Amelio. Metoda perswazji jest dużo skuteczniejsza.

– I kto tu mówi o perswazji! – odparowałam z oburzeniem. – Czy to nie ty ubiegłej wiosny znokautowałeś dwóch konstabli? Czy to nie twoje nieuprzejme uwagi wobec dyrektora Departamentu Starożytności doprowadziły do tego, że odmówiono nam wydania zezwolenia na poszukiwanie grobowców w Dolinie Królów? Czy to nie…

Błękitne oczy Emersona zwęziły się w szparki, a policzki zaczerwieniły. Zanim jednak zdołał coś powiedzieć, Gargery, David i Nefret zaczęli mówić wszyscy naraz:

– Może jeszcze galaretki, proszę pana?

– Jak ci idzie praca nad „Historią”, profesorze?

– Czy ciotka Evelyn, wuj Walter i mała Amelia przyjadą jutro czy pojutrze? – zapytała Nefret.

Skierowane było to raczej do mnie niż do Emersona.

Mój mąż zareagował na to jedynie cichym stęknięciem, a ja odpowiedziałam spokojnie:

– Pojutrze, Nefret. Ale pamiętajcie wszyscy, żeby jej nie nazywać „małą Amelią”, tylko Lią.

Ramzes rzadko się uśmiechał, lecz teraz rysy jego twarzy nieco złagodniały, przepadał bowiem za swoją młodszą kuzynką.

– Nie wiem, czy mi się to uda – mruknął. – To takie kochane maleństwo, zdrobnienie bardzo do niej pasuje.

– Ona twierdzi, że dwie Amelie w rodzinie wprowadzają zamieszanie – wyjaśniłam. – Podejrzewam jednak, że chodzi bardziej o to, iż twój ojciec zwraca się do mnie po imieniu tylko w chwilach irytacji. Przychylność i uczucie wyraża, używając mego panieńskiego nazwiska. Nie patrz tak na mnie, Emersonie; wiesz, że to prawda. Widziałam, jak to biedne dziecko się wzdryga, gdy słyszy ten twój ryk: „Niech to diabli, Amelio!”.

Do rozmowy włączyła się Nefret, ponownie chroniąc mnie przed ostrą ripostą męża.

– Czy to już ustalone, że zabieramy ją w tym roku do Egiptu? – zapytała.

– Udało jej się przekonać rodziców, z pomocą Davida zresztą. Evelyn stwierdziła, że nie potrafi się oprzeć jego łagodnej perswazji.

David opuścił głowę i zaczerwienił się lekko.

– Amelia to jedyne z ich dzieci zainteresowane egiptologią – ciągnęłam. – Szkoda by było, gdyby nie mogła rozwijać swoich zainteresowań tylko dlatego, że jest kobietą.

– Ach, więc to tak ich podszedłeś – powiedział Ramzes, spoglądając na swojego milczącego przyjaciela. – Dla ciotki Evelyn musiał to być argument nie do odparcia. Ale Lia jest jeszcze bardzo młoda.

– Jest zaledwie dwa lata młodsza od ciebie, Ramzesie, a ty jeździłeś do Egiptu już jako siedmiolatek.

Ciesząc się rodzinną pogawędką, zapomniałam o swoim złym przeczuciu. Nemezis jednak już na nas czyhała i biła w dzwon.

Gdy mieliśmy wstawać od stołu, do jadalni wszedł Gargery. Jeszcze nim otworzył usta, wyraz dezaprobaty na jego twarzy ostrzegł mnie, że jest z czegoś bardzo niezadowolony.

– Ktoś z policji chce się zobaczyć z panią Emerson – oznajmił. – Poinformowałem go, że nie przyjmuje pani odwiedzin, lecz nalegał.

– Z panią Emerson? – zdziwił się mój mąż. – Nie ze mną?

– Nie, proszę pana. Pytał tylko o panią i o pana Ramzesa.

– Do diaska! – wykrzyknął Emerson i zerwał się z krzesła. – To musi mieć coś wspólnego z dzisiejszą demonstracją. Prosiłem cię, Ramzesie, żebyś pohamowywał matkę!

– Zapewniam cię, ojcze, że nie zdarzyło się tam nic niestosownego – odparł Ramzes. – Gdzie jest ten jegomość, Gargery?

– W bibliotece, sir. Tam zazwyczaj przyjmuje się policjantów, jak sądzę.

Emerson poszedł przodem, a my za nim.

Okazało się, że czeka na nas nie mundurowy policjant, lecz wysoki, tęgi mężczyzna w wieczorowym stroju. Mój mąż stanął jak wryty.

– Mój Boże, jest jeszcze gorzej, niż sądziłem! – zawołał. – Co takiego zrobiłaś, Amelio, że doczekałaś się wizyty samego zastępcy komisarza Scotland Yardu?

Był to w istocie sir Reginald Arbuthnot, doskonale nam znany zarówno z terenu towarzyskiego, jak i zawodowego.

– Potrzebujemy tylko zeznania pani Emerson i pańskiego syna, profesorze – uspokoił mojego męża. – Sprawa jest bardzo pilna, inaczej nie nachodziłbym państwa o tej porze.

– Hmf… – prychnął Emerson. – Lepiej, żeby istotnie była pilna, Arbuthnot. Nic mniej poważnego od morderstwa popełnionego z zimną krwią nie usprawiedliwia…

– Przestań, mój drogi, jesteś niegrzeczny – przerwałam mu. – To uprzejmość ze strony sir Reginalda, że sam nas odwiedził, zamiast wzywać do Scotland Yardu. Powinieneś domyślić się z jego stroju, że odwołano go z przyjęcia lub spotkania towarzyskiego, co oznacza, że sytuacja istotnie jest poważna. Siadaliśmy właśnie do kawy, sir Reginaldzie. Czy miałby pan ochotę się do nas przyłączyć?

– Dziękuję, pani Emerson, ale nie mam zbyt wiele czasu. Gdyby zechciała mi pani powiedzieć…

– Pośpiech nic nam nie da, sir Reginaldzie. Przypuszczam, że złodzieje umknęli już daleko ze swoim łupem. Mam nadzieję, że pan Romer nie ucierpiał? – Korzystając z głuchej ciszy, jaka zapadła, nacisnęłam dzwonek. – Podejrzewam – dodałam, gdy zjawił się Gargery z kawą na tacy – że lepiej panu zrobi szklaneczka brandy. Błagam, niechże pan wypuści powietrze. Pańska twarz przybrała dość niepokojącą barwę…

Wydech Arbuthnota przypominał małą eksplozję.

– Skąd… – wysapał – skąd pani wiedziała…

– Rozpoznałam przywódcę bandy dziś po południu, w każdym razie tak mi się wydawało. Uznałam to jednak za przywidzenie, nie miałam bowiem powodu sądzić, że ten osobnik jest w Anglii. Ale pańska wizyta podpowiedziała mi, że popełniono przestępstwo, i to związane z dzisiejszą demonstracją, jako że chciał pan rozmawiać ze mną i z Ramzesem. Nie trzeba wielkiego geniuszu, by dojść do jedynego możliwego wniosku.

– Do jedynego możliwego… – powtórzył Arbuthnot. – Sadzę, pani Emerson, że pójdę za pani uprzejmą sugestią i poproszę o brandy.

Emerson, który przyglądał się nam z wybałuszonymi ze zdumienia oczami, ruszył wolnym, lecz zdecydowanym krokiem do kredensu. Wyjął korek z karafki i nalał do szklanki solidną porcję, po czym ją wypił.

– Nasz gość, Emersonie – przypomniałam mu.

– Co? Ach tak.

Zaopatrzywszy sir Reginalda, nalał sobie drugą porcję i wycofał się na kanapę, gdzie usiadł koło Nefret, wciąż wlepiając we mnie spojrzenie. Ramzes, z miną tak niewyraźną jak jeszcze nigdy, podał pozostałym kawę, po czym również usiadł i wbił we mnie wzrok.

Teraz już wszyscy wpatrywali się we mnie, co było bardzo zachęcające. Sir Reginald, wchłonąwszy odpowiednią porcję brandy, odchrząknął i oświadczył:

– Pani Emerson, przybyłem tu z alarmującą informacją, która dotarła do mnie ledwie godzinę temu, a pani już wszystko wie. Czy mogę zapytać, skąd?

– Mam nadzieje, że nie podejrzewa mnie pan o przynależność do gangu! – zawołałam ze śmiechem.

– Och… nie, oczywiście, że nie. Skąd jednak…

Lepiej jest nie mówić zbyt dużo samemu, nie znając wszystkich faktów. Powiedziałam więc tylko:

– Chętnie wszystko wyjaśnię, sir Reginaldzie, ale najpierw niech pan może opowie obecnym, co się dokładnie wydarzyło tego popołudnia.

Koronnym świadkiem policji był lokaj pana Romera. To nie on otworzył drzwi – przeciwnie, jego pan kazał mu je zamknąć na klucz. Nie wiedział, w jaki sposób sforsowano zamek. Został obezwładniony przez dwie postawne, muskularne kobiety, które go obaliły na ziemię i związały sznurami, wyjętymi z torebek. Reszta „delegacji” rozproszyła się natychmiast po domu. Nikt nie powiedział ani słowa, całą operację przeprowadzono z wojskową precyzją.

Leżąc bezradnie na podłodze, lokaj widział, jak na górę wchodzi mężczyzna w długim płaszczu i kapeluszu z opuszczonym rondem. Zaraz potem kolejny mężczyzna, którego lokaj w pierwszym momencie uznał za swojego pana, zszedł na dół, skierował się do drzwi frontowych, otworzył je i zwrócił się do zgromadzonych kobiet słowami, które już przytoczyłam. Zgadzał się wygląd, strój i głos, lecz domniemany pan Romer, miast pospieszyć z pomocą związanemu słudze, wrócił na górę.

W ciągu następnej półgodziny o miejscu przebywania intruzów informowały lokaja tylko odgłosy ich żwawej krzątaniny. Kiedy znowu pojawili się w holu, nieśli różnego rodzaju bagaże, łącznie z dużym kufrem podróżnym. Byli ubrani w liberie służących pana Romera, ale ich twarzy główny lokaj nie znał. Wynieśli wszystko na dwór, a potem zjawił się mężczyzna, udający pana Romera – odziany teraz w jego ulubiony płaszcz obszyty futrem. Towarzyszyła mu kobieta, ubrana jak dama, w płaszczu i dużym ukwieconym kapeluszu na głowie. Ramię w ramię opuścili dom, zamykając za sobą drzwi.

Uwolnienie się zabrało nieszczęśnikowi ponad godzinę. Powlókł się obolały przez pokoje i w końcu znalazł pozostałych służących, zamkniętych w piwnicy w samej bieliźnie. W podobnie krępującym stroju był również pan Romer, przywiązany do krzesła w bibliotece. Gabloty, zawierające bezcenną kolekcję egipskich starożytności, dokładnie opróżniono.

– Krótko mówiąc – podsumował sir Reginald – osobnicy, którzy wtargnęli do domu, wynieśli kolekcję Romera przebrani za lokajów, a policjant przy bramie nie tylko niczego się nie domyślił, lecz jeszcze pomógł im załadować skrzynie do powozu. Natomiast człowiek, którego główny lokaj wziął za swego pana…

– Był owym osobnikiem w pelerynie i kapeluszu z opuszczonym rondem – wtrąciłam. – Mam żal do siebie, sir Reginaldzie, że nie zawiadomiłam natychmiast Scotland Yardu. Liczę jednak na pańskie zrozumienie, przyzna pan bowiem, że chyba żaden z pańskich podwładnych by mi nie uwierzył.

– Najpewniej nie, pani Emerson. Czy mam rozumieć, że rozpoznała pani tego człowieka mimo oddalenia i przebrania, które zmyliło nawet lokaja lorda Romera?

– Nie określiłabym tego jako rozpoznanie – odparłam. – Moda noszenia wąsów i bród, tak popularna obecnie wśród mężczyzn, bardzo ułatwia zadanie szalbierzom. Było to raczej nieokreślone poczucie, że jest to postać znajoma mi z gestów i całej postawy – to samo poczucie, które mnie uderzyło, kiedy ujrzałam osobnika w pelerynie i kapeluszu. To mistrz kamuflażu i zręcznych zmian mimiki, który…

– Amelio – przerwał mi Emerson, oddychając ciężko przez nos – czyżbyś chciała przez to powiedzieć, że ten człowiek to…

– Mistrz Występku – dokończyłam. – A któż by inny?

Nasze pierwsze spotkanie z tym szczególnym indywiduum miało miejsce, gdy pracowaliśmy na starych cmentarzyskach w pobliżu Kairu. Rabowanie grobowców i nielegalny handel starożytnościami mają w Egipcie długą tradycję, jednak po roku 1890 działalność ta gwałtownie przybrała na sile. Stało się jasne, że tym nikczemnym procederem zaczął zajmować się jakiś przestępczy geniusz. Dodam, że wniosek ten był oczywisty tylko dla mnie i dla Emersona, bo władze policyjne są nagminnie opieszałe w rozumowaniu i niechętne nowym ideom. Policja zmuszona była przyznać nam rację dopiero wtedy, kiedy odkryliśmy tajną kwaterę Sethosa, lecz nawet jeszcze teraz, jak słyszałam, pewne osoby wciąż twierdzą, że nikt taki nie istnieje.

Chociaż udało nam się przejrzeć niektóre z najbardziej łajdackich planów Sethosa, on sam jak dotąd zawsze nam się wymykał. Od naszej ostatniej z nim styczności upłynęło już kilka lat; przez pewien czas myśleliśmy nawet, że nie żyje. Jego przestępczą organizację usiłowało przejąć kilku podobnych niegodziwców, zmierzających do tego samego celu. Teraz jednak wyglądało na to, że Sethos odbudował swoją szajkę, i to nie w Egipcie, lecz w Europie – głównie w Anglii.

Usiłowałam wytłumaczyć to wszystko zdezorientowanemu sir Reginaldowi, kiedy mi znów przerwano. Oczekiwałam raczej wybuchu Emersona, którego gwałtowny charakter i niepohamowany język zyskał mu wśród Arabów przydomek „Ojca Przekleństw”, tym razem jednak wszedł mi w słowo Ramzes.

– Panna Christabel Pankhurst powiedziała mi o czymś, co zdaje się potwierdzać twoją teorię, mamo, choć wówczas nie przywiązywałem wagi do jej słów. Otóż pani Markham i jej grupa przyłączyły się do ruchu sufrażystek dopiero w czerwcu, gdy już opuściliśmy Londyn. W tym samym czasie zaczęło działać aktywnie więcej zaprzyjaźnionych „pań”, zapewne tych, które wtargnęły do domu Romera. Uderzyło mnie wtedy, że pani Pankhurst nie przyłączyła się do delegacji.

– Zgoda, lecz jednak… – sir Reginald zawahał się – wszystko to tylko niepotwierdzone domysły.

– Potwierdza je rezultat całej tej historii – odparł z irytacją mój potomek, jak zwykle uprzedzając moje słowa. – Złodzieje nie byli zwykłymi rabusiami, najwyraźniej ich celem była wyłącznie kolekcja starożytności Romera, jedna z najświetniejszych na świecie. Mistrz Występku specjalizuje się w sztuce egipskiej, a pomysł wykorzystania organizacji sufrażystek, by dostać się do domu zagorzałego przeciwnika prawa głosu dla kobiet, jest bardzo charakterystyczny dla jego ironicznego poczucia humoru.

– Lecz jednak… – powtórzył sir Reginald niczym zepsuta płyta gramofonowa – lecz jednak…

– Jeśli to Sethos, nigdy go nie złapiecie – wtrącił Emerson. O stanie jego umysłu świadczył fakt, iż nawet nie przeprosił za swoją obcesowość, do której my, domownicy, zdążyliśmy już przywyknąć. – Ale życzę panu powodzenia, komisarzu, nic bowiem nie ucieszy mnie bardziej niż widok tego człowieka na ławie oskarżonych. Opowiedzieliśmy już panu wszystko, co wiemy, sir Reginaldzie. Może byłoby lepiej, gdyby pan wziął się zaraz do roboty, zamiast tu siedzieć i popijać brandy?

Z manuskryptu H

Ramzes otworzył drzwi swego pokoju.

– Pukałaś? – spytał z udawanym zdziwieniem. – Skąd ta odmiana?

Nefret wśliznęła się do środka, ciągnąc za sobą ogon szlafroka niczym tren królewskiej szaty.

– Nie próbuj mnie spychać do defensywy, Ramzesie, nie pozwolę ci na to. Jak śmiałeś mnie szpiegować?

Zaatakowany zerknął mimowolnie na Davida, który wzruszył ramionami, okazując w ten sposób, że nie zamierza brać udziału w sprzeczce.

– To niczym nieuzasadnione i niczym niepoparte oskarżenie – odparł Ramzes.

Ale jego spokojna odpowiedź tylko rozjuszyła Nefret.

– Uzasadnione jak cholera! – krzyknęła. – Przyszedłeś do szpitala sprawdzić, czy tam rzeczywiście jestem. Nie było mnie, prawda?

– Najwyraźniej nie.

Wpatrywali się w siebie w napięciu i David uznał, że czas interweniować, zanim powiedzą sobie coś naprawdę przykrego.

– Jestem pewien – powiedział – że Ramzes poszedł tam jedynie po to, by cię zapytać, czy chcesz mu towarzyszyć na spotkaniu sufrażystek. Czyż nie tak, mój chłopcze?

Ramzes skinął tylko głową, gdyż głośne „tak” prawdopodobnie uwięzłoby mu w gardle.

– Nie trzeba było o tym mówić przy ciotce Amelii i wuju, Ramzesie – oświadczyła Nefret.

– To ty zaczęłaś.

– Dowcipkując na temat Christabel? – zaśmiała się Nefret. Nie potrafiła się długo gniewać.

– Wiesz, że ta dziewczyna cholernie mało mnie obchodzi!

– Mój drogi, cóż za niedżentelmeńska wypowiedź. Przecież ona…

– Nie zaczynajcie znowu! – przerwał im David, który nigdy nie wiedział, czy ma się śmiać, złościć, czy brać czyjąś stronę, kiedy tych dwoje wdawało się w podobną wymianę zdań. Nefret była jedną z nielicznych osób na świecie zdolnych wyprowadzić Ramzesa z równowagi, a David był w ogóle jedynym człowiekiem, który wiedział, dlaczego tak się dzieje. – Zjawiłaś się w odpowiednim momencie, Nefret – powiedział w nadziei przerwania sprzeczki. – Rozmawialiśmy właśnie o powrocie Mistrza Występku. Ramzes miał mi opowiedzieć, co wie o tym tajemniczym indywiduum.

– Przepraszam, Ramzesie – mruknęła Nefret, siadając ze skrzyżowanymi nogami na podłodze. – Nie powinnam cię była oskarżać o szpiegowanie.

– Nie powinnaś.

– A teraz ty mnie przeproś.

– Niby za co? – najeżył się Ramzes, ale pochwycił spojrzenie Davida i opanował się. – Dobrze więc, przepraszam.

– Zatem wszystko wybaczone. Cieszę się, że tu przyszłam, bo umieram z ciekawości co do Sethosa. Prawdę mówiąc, uważałam go zawsze za… no, może niezupełnie za wytwór wyobraźni ciotki Amelii, ale na pewno jest to przykład jej skłonności do przesady.

– Jej zamiłowania do melodramatu, chciałaś powiedzieć – dodał Ramzes i również usiadł na podłodze na arabską modłę.

Nefret z uśmiechem wzięła papierosa, którym ją poczęstował.

– Nie jesteśmy jednak całkiem w porządku, Ramzesie. Ciotka Amelia nie musi fantazjować, bo takie rzeczy naprawdę jej się przydarzają, ale coś przed nami ukrywa. W takich przypadkach zawsze patrzy człowiekowi prosto w oczy i mówi bardzo szybko bardzo stanowczym tonem. Profesor zresztą także coś ukrywa. Cóż to za tajemnica związana z Sethosem, której oboje tak pilnie strzegą?

– Już ci o tym mówiłem.

– Bardzo ogólnikowo. Wiem, że to od niego nauczyłeś się sztuki kamuflażu…

– To niezupełnie prawda – zaprotestował Ramzes. – Kiedy ojciec zmusił Sethosa do ucieczki z jego kwatery głównej, stałem się posiadaczem jego kolekcji przebrań, jednak jego sztuczki sam rozgryzłem i jeszcze je udoskonaliłem.

– Wobec tego wybacz.

– Wybaczam.

– Ramzesie… – zaczął David.

– Tak, tak. Przekazałem wam wszystko, co wiem o tym człowieku. Kiedy się na niego natykałem, za każdym razem był doskonale zamaskowany, a w postać starszej kapryśnej Amerykanki wcielił się wręcz genialnie. Na koniec tej przygody udało mu się uprowadzić matkę i więzić ją przez kilka godzin. Nie wiem, co się wydarzyło w ciągu tego czasu, i nawet ojciec nie wie tego na pewno… dlatego na samą wzmiankę o nim tak się wścieka.

Nefret otworzyła szeroko usta ze zdumienia.

– Rany boskie! – zawołała. – Czyżbyś sugerował, że on… że ona… oni…

– Wątpię – odparł chłodno Ramzes. – Nie znam dwojga ludzi tak bardzo przywiązanych do siebie jak rodzice. Czasem to wręcz ambarasujące – dodał nachmurzony.

– A ja uważam, że to piękne – stwierdziła Nefret z uśmiechem. – Ciotka Amelia z pewnością nie zdradziłaby profesora, skoro jednak znalazła się we władzy tego nikczemnika…

Ramzes pokręcił głową.

– Nie rozprawiałaby o Sethosie tak spokojnie, gdyby ją do czegokolwiek zmusił. Nie mam jednak wątpliwości, że był w niej zakochany i niewykluczone, że i on ją w jakiś sposób pociągał, choć wcale tego nie chciała. Widziałem list, który do niej napisał, gdyśmy ją odzyskali. Obiecał w nim, że nigdy już nie wejdzie w drogę ani jej, ani nikomu z jej bliskich. Ale podejrzewam, że oboje z ojcem spotkali go jeszcze od tamtego czasu. Zastanawia mnie na przykład kilka dziwnych elementów w tej historii sprzed kilku lat… pamiętasz, Nefret? Wtedy gdy pojechali do Egiptu sami, a my zostaliśmy u ciotki Evelyn i wuja Waltera.

Dziewczyna parsknęła śmiechem.

– Ta noc, kiedy, wypuściliśmy z klatki lwa! Wuj Walter potwornie się wtedy wściekł!

– Na mnie, nie na ciebie.

– Bo to był twój pomysł – oświadczyła. – Nieważne zresztą. W każdym razie złoczyńcą w tym przypadku był nie Sethos, lecz ktoś inny. Zapomniałam jego nazwiska.

– Trudno jest spamiętać wszystkich ludzi, którzy usiłowali zamordować moich rodziców – przyznał Ramzes. – Tym złoczyńcą był prawdopodobnie chłopina o nazwisku Vincey, bo skoro ojciec w końcu go zastrzelił, z pewnością miał coś na sumieniu. Ojciec unika zabijania, jeśli tylko może. Wciąż jednak sądzę, że Sethos też był zamieszany w tę sprawę, choć nie potrafię wyjaśnić w jaki sposób.

– To śmieszne, że musimy tak sklejać prawdę ze skrawków informacji – skrzywiła się Nefret. – Dlaczego ciotka i profesor nie powiedzą nam wszystkiego? Przecież to niebezpieczne i dla nich, i dla nas. Niedoinformowany znaczy bezbronny!

Gestykulowała gwałtownie, sypiąc popiołem po podłodze. Ramzes wyjął jej papierosa z dłoni i zgasił go w służącej im jako popielniczka misie, pierwotnie zawierającej potpourri. Matka wiedziała, że pali, choć raczej nie folgował sobie w jej obecności, ponieważ nie pochwalała tego zwyczaju. Ale palił właśnie dlatego. David natomiast palił, ponieważ Ramzes to robił, a Nefret, ponieważ palili oni obaj.

– Ciekawe, czy Sethos wiedział, że ciotka Amelia tam dzisiaj przyjdzie – zastanawiał się głośno David.

– Jestem pewien, że nie – odparł Ramzes. – Matka nie miała zbyt wiele wspólnego z Unią Kobiet, a decyzję o udziale w tej demonstracji podjęła pod wpływem chwili.

– Z pewnością jednak ją zauważył.

– Trudno by było nie zauważyć matki – mruknął Ramzes i wszyscy troje wymienili znaczące uśmiechy. – Jednak kiedy tam przybyła, prawdopodobnie było już za późno na odwołanie całej operacji. Nie, Davidzie, to było przypadkowe spotkanie. Teraz raczej będzie się starał nie natknąć na nią ponownie.

– Jak on właściwie wygląda? – spytała Nefret po chwili milczenia. – Ciotka jest bardzo spostrzegawcza, a skoro spędziła z nim tyle czasu sam na sam, musiała coś charakterystycznego zauważyć.

– Niekoniecznie. Sethos ma oczy o nieokreślonej barwie: mogą wydawać się czarne, szare lub orzechowe. Kolor jego włosów tym bardziej jest nieznany, bo posługuje się zręcznie perukami i farbą. Jedyne, czego możemy być w miarę pewni, to jego wzrost – nieco poniżej sześciu stóp – i wiemy, że ma budowę ciała mężczyzny w kwiecie wieku i doskonałej kondycji fizycznej. Choć mówi wieloma językami, zdaniem matki to Anglik. Niewiele tego, sami przyznacie.

– A jednak dziś go rozpoznała – zauważyła Nefret.

– To rzeczywiście dziwne – przyznał Ramzes. – Uznałbym to za jej wymysł, gdyby nie to, że istotnie w pewnej chwili coś chyba zauważyła. Zaczęła mnie pytać, czy nie spostrzegłem czegoś niezwykłego, ale zaraz się wycofała.

– Naprawdę go nie spostrzegłeś?

– Nie widziałem tego jegomościa od lat i…

– Ależ mój chłopcze, nie musisz się tłumaczyć. Sześć stóp wzrostu, w doskonałej kondycji… hmm.

– Co masz na myśli? – zapytał Ramzes, wyraźnie sztywniejąc.

Nefret położyła mu smukłą dłoń na ramieniu.

– Spokojnie, mój chłopcze, zapewniam cię, że nie zamierzam obrazić ciotki Amelii. Jeśli jednak była nim w jakiś sposób zauroczona, nawet wbrew własnej woli, to reakcja przeciwna będzie tym silniejsza.

– Jaka reakcja przeciwna? – zdziwił się David.

Nefret uśmiechnęła się do niego.

– Niewiele obaj wiecie o kobietach – stwierdziła. – Kobieta może wybaczyć mężczyźnie, że ją porwał; z pewnością też nie będzie go obwiniać za to, że się w niej zakochał. Nigdy mu jednak nie wybaczy, jeżeli zrobi z niej idiotkę, a tak właśnie postąpił Sethos wobec ciotki Amelii.

– Wolałbym, żebyś nie deklamowała nam aforyzmów – mruknął Ramzes. – Mówisz jak matka.

– To nie żaden aforyzm, tylko nagi fakt! Nie rozumiesz? Wykorzystując ruch sufrażystek do swoich celów, Sethos zadał cios sprawie bliskiej sercu ciotki Amelii. Zwolennicy męskiej supremacji, którzy uważają kobiety za zbyt naiwne i dziecinne, by potrafiły samodzielnie poruszać się w świecie, zdobyli nową amunicję. Unia Kobiet zostanie bezlitośnie wyśmiana za dopuszczenie w swoje szeregi bandy przestępców…

– To nie fair – zaprotestował Ramzes. – Sethos potrafi wywieść w pole nawet wytrawnych detektywów!

– Fair czy nie fair, cóż to za różnica dla prasy? Ani się obejrzymy, jak jakiś rzutki dziennikarz odkryje, że ciotka Amelia brała w tym udział. „Pani Amelia P. Emerson, znana archeolog i detektyw amator, zaatakowała policjanta, który usiłował powstrzymać bandę złodziei przed obrabowaniem prywatnego domu!”.

– Boże mój! – David zbladł. – Nie zrobiliby tego!

– Właściwie nikogo nie zaatakowała – wtrącił Ramzes – chociaż bynajmniej nie z braku ochoty. „Boże mój”, w rzeczy samej. Spróbujmy może wymyślić jakiś pretekst, żeby się na kilka dni wynieść z miasta, co?

2

Jestem osobą racjonalną, w większości sytuacji panującą nad własnymi emocjami. Znając aż nazbyt dobrze skłonność dziennikarzy do kłamstw i przesady, dobrze wiedziałam, czego się spodziewać po tych obwiesiach, gdy tylko dotrze do nich wieść o napadzie. Przygotowana byłam na najgorsze i zdecydowana nie tracić zimnej krwi.

I nie straciłabym, gdyby „Daily Yell”, czołowy przedstawiciel prasy bulwarowej, nie wydrukował listu, przysłanego im przez samego Sethosa. List ten dotarł do rąk Kevina O’Connella, naszego starego znajomego, którego czasem nawet uważałam za przyjaciela. Nie tym razem jednak.

– Po pierwsze – oświadczył Emerson nieco zdyszanym głosem, gdyż próbowałam się właśnie wyswobodzić z uścisku jego żelaznych ramion – muszę stanąć w obronie O’Connella. Trudno oczekiwać, żeby tego nie opublikował. Do diaska, Peabody, odłożysz wreszcie tę parasolkę i przestaniesz się wyrywać? Nie wypuszczę cię z domu w stanie takiego wzburzenia.

Chyba zdołałabym się wyswobodzić, ale i tak nie doszłabym zbyt daleko, ponieważ przed drzwiami stał w zdecydowanej pozie Gargery z rozpostartymi ramionami, zjawili się też Ramzes i David, zwabieni okrzykami Emersona i moimi pełnymi oburzenia protestami. Nie łudziłam się, po czyjej są stronie. Mężczyźni zawsze trzymają ze sobą.

– Nie rozumiem, dlaczego zachowujesz się tak niegodnie, Emersonie – powiedziałam. – Puść mnie w tej chwili.

Jego uścisk wcale nie zelżał.

– Daj mi słowo, że zachowasz się spokojnie.

– Jakżebym mogła inaczej, gdy jest was czterech przeciwko jednej biednej, słabej kobiecie?

Gargery, który jest niespecjalnie muskularnej budowy, aż pokraśniał z dumy.

– Ooo, madam… – zaczął.

– Za dużo samogłosek, Gargery.

– Tak jest. Madam, jeżeli chce pani, żeby ten reporter dostał baty, proszę zostawić to profesorowi albo mnie, madam, albo Bobowi, albo Jerry’emu, albo…

Emerson przerwał mu gestem i skinieniem głowy.

– Chodźmy do biblioteki, Peabody, porozmawiamy spokojnie. Gargery, nalej nam whisky.

Łyk tego leczniczego napitku, tak kojącego nerwy, pomógł mi odzyskać panowanie nad sobą.

– Wszyscy czytaliście ten list, jak mniemam – zwróciłam się do obecnych.

Najwyraźniej czytali, włącznie, z Nefret, która do tej chwili przezornie trzymała się na uboczu.

– Mnie wydał się bardzo dżentelmeńskim gestem – zauważył nieśmiało David. – A nawet przeprosinami.

– Raczej cholerną impertynencją – burknął Emerson. – Drwiną, szyderstwem, bezczelnością, wcieraniem soli w rany, obraźliwym jątrzeniem…

– Posługuje się zgrabną retoryką – stwierdził Ramzes, biorąc do ręki gazetę. – „Szacowne i prawe damy z ruchu sufrażystek – z którym w pełni sympatyzuję – nie powinny być obwiniane za to, że nie zdołały przeniknąć moich zamiarów. Ściga mnie na próżno policja z kilku krajów, a Scotland Yard…” – przerwał, spoglądając z dezaprobatą na Nefret. – Uważasz, że to zabawne?

– Nawet bardzo – odparła, śmiejąc się. Jej śmiech jest zachwycający, miękki i stonowany, przypomina szmer rozsłonecznionego strumyka, płynącego po kamieniach. Tym razem jednak wolałam obyć się bez przyjemności słuchania go. Pochwyciwszy moje spojrzenie, Nefret usiłowała powściągnąć rozbawienie, ale nie całkiem jej się to udało. – Szczególnie to jego stwierdzenie o sympatyzowaniu z ruchem sufrażystek. Zważywszy na to, że jeden z jego przybocznych jest kobietą, trzeba przyznać, że postępuje zgodnie z głoszonymi zasadami…

– Jakimi zasadami? – Emerson nie podzielał jej rozbawienia. – Wzmianka o twojej ciotce dowodzi, że ten osobnik nie jest dżentelmenem.

– Napomknął o niej w sposób bardzo pochlebny – oświadczyła Nefret. Zabrała gazetę Ramzesowi i przeczytała na głos: – „Gdybym był świadom obecności pani Emerson, zrezygnowałbym z mojego planu. Mam więcej szacunku dla jej przenikliwości niż dla całego Scotland Yardu”.

– Ha! – powiedział Emerson.

Ja natomiast milczałam, obawiając się, że jeśli otworzę usta, użyję bardzo niecenzuralnych słów. Ramzes spoglądał to na mnie, to na Nefret.

– I co o tym sądzisz? – zapytał ją w końcu.

– Sadzę, że Sethos także niewiele wie o kobietach – odparła.

Odczułam pewną złośliwą satysfakcję z faktu, że Sethos przechytrzył Scotland Yard równie skutecznie, jak mnie ośmieszył. Kiedy odnaleziono powóz lorda Romera w stajni wynajmującej pojazdy w Cheapside, śledztwo utknęło w martwym punkcie. Osobnika, który go tam zostawił, świadkowie opisali jako mężczyznę z brodą, a powóz był pusty.

Otrzymałam grzecznościowy bilecik od pani Pankhurst. Życzyła mi bon voyage i miała nadzieję znów mnie zobaczyć, „kiedy powróci Pani wiosną z Egiptu”. Widać było wyraźnie, że obarcza mnie winą za niekorzystne publikacje. Cóż, było to wysoce nierozsądne, bo przecież to nie ja zostałam tak nabrana przez panią Markham i jej „brata”, byłoby jednak poniżej mojej godności wypominanie jej tego. Wybaczyłam więc po chrześcijańsku pani Pankhurst i nie odpisałam na jej liścik.

Dom oblegała prasa, domagając się wywiadów. Zdecydowana byłam na małą pogawędkę z Kevinem O’Connellem, lecz wpuszczenie go do domu bez wzbudzenia ducha rywalizacji w innych łobuzach z jego profesji było niemożliwe, toteż Ramzes z Emersonem przeszmuglowali go do środka dopiero po zmroku, przez piwnicę z węglem. Kiedy mój mąż wprowadził go do biblioteki i poczęstował whisky z wodą, reporter był dość umorusany.

Trudno mi było pojąć wyjątkową cierpliwość Emersona, okazywaną Kevinowi, którego zawsze uważał za utrapienie. W końcu jednak przyznałam mu rację. Gdyby O’Connell nie puścił listu do druku, Sethos rozesłałby kopie do innych gazet. Przyjęłam więc przeprosiny Kevina, choć oczywiście dałam mu poznać, co o nim myślę.

– W rzeczy samej, droga pani Emerson, nie opublikowałbym tego listu, gdybym przypuszczał, że tak źle go pani odbierze – tłumaczył się. – Mnie samemu wydał się dżentelmeński i wręcz ujmujący…

– A jakże! Daj już spokój z tymi przeprosinami, Kevinie. Jeśli istotnie chcesz mi to jakoś wynagrodzić, opowiedz nam wszystko, co wiesz o tym bezczelnym liście.

– Mogę zrobić jeszcze więcej – odparł, wyjmując z kieszeni kopertę. – Przyniosłem oryginał.

– Jak ci się udało wydostać go ze Scotland Yardu? – zdziwiłam się.

– Dzięki łapówce – odparł z szerokim uśmiechem. – Ale to tylko pożyczka, pani E., proszę więc dobrze wykorzystać czas. Obiecałem mojemu… przyjacielowi, że zwrócę ten list przed świtem.

Po dokładnym przeczytaniu listu podałam go Emersonowi.

– Należało się spodziewać, że Sethos nie pozostawi żadnego śladu – mruknęłam zdegustowana. – Ten papier można kupić w każdym sklepie z papeterią, a treść listu napisano nie ręcznie, lecz na maszynie.

– Na royalu – oświadczył Ramzes, zaglądając ojcu przez ramię. – Najnowszy model, z wałkiem na łożyskach kulkowych.

– Takie stwierdzenie nic cię nie kosztuje, bo nikt z nas się na tym nie zna – zauważyłam z pewną dozą sarkazmu.

– Wiem jednak, że się nie mylę – odparł spokojnie mój syn. – Zapoznałem się dokładnie z maszynami do pisania, gdyż są w coraz powszechniejszym użytku i z pewnością zastąpią w końcu…

– Podpis jest ręczny – wszedł mu w słowo David, bez wątpienia chcąc zmienić temat. Ramzes mógłby tak bez końca.

– W dodatku hieroglifami! – oburzył się Emerson. – Cóż za niebywały tupet ma ten człowiek! Otoczył nawet swoje nazwisko kartuszem, choć to przywilej zastrzeżony dla rodziny królewskiej.

– Proszę wybaczyć, pani E., ale obiecałem odnieść ten dokument mojemu znajomemu zaraz po północy – zaczął się w końcu niecierpliwić Kevin. – Jego pierwszego będą podejrzewać, jeśli odkryją brak listu, i stracę wówczas ważne źródło informacji.

Nazajutrz, gdy oczekiwaliśmy na Evelyn i Waltera, pod domem wciąż czyhało kilku przeklętych dziennikarzy. Posłaliśmy więc powóz na stację, a w jakiś czas potem Emerson wyszedł z domu, chwycił pierwszego z brzegu reportera i przeniósłszy go do parku po drugiej stronie ulicy, wrzucił do sadzawki. To odwróciło na czas jakiś uwagę tych szubrawców i Evelyn z Walterem i Lią, jak muszę ją nazywać, mogli się dostać do domu nie nękani przez nikogo.

Walter zrezygnował z herbaty na rzecz whisky; na całą historię zareagował jednak z mniejszą irytacją, niż się tego obawiałam.

– Powinniśmy się już do tego przyzwyczaić, Evelyn – powiedział do swojej żony. – Naszej drogiej Amelii takie zachowania weszły już w krew.

– Tym razem to nie była jej wina – odparła stanowczo Evelyn.

– Była – sprzeciwił się Emerson, strzepując bryzgi błota ze spodni i butów. – Gdyby się nie uparła, żeby wziąć udział w tej demonstracji…

– Gdybym w tym czasie była w Londynie, też bym z nią poszła – oświadczyła Evelyn. – Daj spokój, Emersonie, przecież nie mogła przewidzieć, że ten… ta osoba jest w to wmieszana.

– To prawda – przyznał Walter, uśmiechając się do mnie.

– Ależ to musiało być ekscytujące! – zakrzyknęła mała Amelia (muszę pamiętać, żeby ją nazywać Lią, a nie „małą Amelią”).

Jakże była podobna do matki! Jej gładka skóra, błękitne oczy i jasne włosy przywoływały szczęśliwe wspomnienie młodej dziewczyny, którą poznałam tak dawno temu, kiedy zasłabła na rzymskim Forum. Ale twarz Lii tryskała dzięki Bogu zdrowiem, a jej zgrabna, szczupła sylwetka promieniowała energią.

Nefret posłała jej ostrzegawcze spojrzenie.

– Nie rób sobie zbytnich nadziei, kochanie – powiedziała. – Sethos wyraźnie napisał, że to spotkanie było przypadkowe i gdyby mógł, postarałby się go uniknąć. Zapewniam cię, że czeka nas sezon nudy.

– To prawda – potwierdził David.

– Zgadzam się z tobą – oświadczył Ramzes.

– Bardzo nudny sezon – dołączyłam do ich zgodnego chóru. – Szczególnie jeśli Emerson uprze się przy kontynuacji tych nieciekawych prac w Dolinie. Naprawdę się dziwię, że tak długo przy tym trwasz, mój drogi. To wręcz obraza dla nas, tak znamienitych specjalistów, że wciąż przeszukujemy grobowce dawno już opuszczone przez innych archeologów jako niewarte zainteresowania. Równie dobrze moglibyśmy pracować jako pokojówki, sprzątające po swoich pryncypałach.

Emerson odpowiedział mi jakąś porywczą uwagą, a Walter, jako tradycyjny rozjemca, przerwał mu pytaniem o termin naszego wyjazdu.

Rozparłam się na krześle i słuchałam ich z uśmiechem zadowolenia. Udało mi się skierować rozmowę na bezpieczne tory. Evelyn z Walterem nigdy by nie puścili z nami swego ukochanego dziecka, gdyby się spodziewali, że coś nam grozi. Ja zresztą także.

Nazajutrz rano dostałam kolejną wiadomość od Emmeline Pankhurst – tym razem było to zaproszenie na pilne popołudniowe zebranie komitetu.

Nefret zabrała Lię ze sobą do szpitala, chłopcy poszli z Walterem do British Museum, a Emerson obwieścił przy śniadaniu, że będzie pracował nad książką i nie należy mu przeszkadzać. Szykowałam się więc do spędzenia długiego, spokojnego dnia z Evelyn – nie tylko moją szwagierką, ale i najbliższą przyjaciółką – po namyśle uznałam jednak, że wezmę udział w tym spotkaniu. Choć pani Pankhurst nie napomknęła o swym poprzednim liściku, odebrałam jej zaproszenie jako coś w rodzaju gałązki oliwnej. Było krótkie i zwięzłe, jak list w interesach.

Evelyn, równie żarliwa sufrażystka jak ja, zgodziła się, że powinnam dla dobra sprawy nadstawić drugi policzek, oparłam się jednak sugestii, że mogłaby mi towarzyszyć.

– To robocze spotkanie, zrozum – tłumaczyłam jej – i nie powinnam przyprowadzać nikogo obcego, zwłaszcza że nie jestem członkinią komitetu. Być może zamierzają zaproponować mi członkostwo. Tak, to całkiem prawdopodobne…

Evelyn pokiwała głową.

– Czy sama powiadomisz Emersona o swoich planach, czy ja mam mu o nich powiedzieć, kiedy wychynie ze swojej nory? – zapytała.

– Kiedy mu ktoś przeszkadza, zachowuje się jak zły niedźwiedź – stwierdziłam ze śmiechem. – Chyba sama mu powiem. Nie lubi, gdy wychodzę, nie informując go o tym.

Emerson siedział pochylony nad biurkiem, atakując kartkę papieru gwałtownymi ruchami pióra. Odchrząknęłam. Wzdrygnął się, upuścił pióro, zaklął i wbił we mnie spojrzenie.

– O co chodzi?

– Wychodzę, Emersonie. Uznałam za stosowne powiedzieć ci o tym.

– A dokąd to? – zapytał, przeciągając zdrętwiałe ramiona.

Kiedy wytłumaczyłam mu, dokąd się udaję, jego oczy rozbłysły.

– Zawiozę cię samochodem.

– W żadnym wypadku!

– Ależ, Peabody…

– Masz pracę, mój drogi. Poza tym nie zostałeś zaproszony. To spotkanie robocze, w dodatku muszę najpierw załatwić kilka sprawunków, a ty nienawidzisz chodzić po sklepach.

– Jedna wymówka wystarczy – odparł łagodnie. Odchylił się na krześle i spojrzał na mnie badawczo. – Nie okłamałabyś mnie, prawda, Peabody?

– Mogę ci pokazać list od pani Pankhurst, jeśli mi nie wierzysz – oświadczyłam. Emerson uniósł dłoń. – Czuję się urażona, mój drogi, że wątpisz w moje słowa. List leży na biurku w moim pokoju i jeśli chcesz go zobaczyć, sam się pofatyguj.

– To znaczy, że jedziesz powozem?

– Tak. Bob mnie zawiezie. Skąd to śledztwo, Emersonie? Czyżbyś miał jakieś przeczucia?

– Ja nie miewam przeczuć – odburknął. – W porządku, Peabody. Zachowuj się należycie i spróbuj nie wpaść w żadne tarapaty.

Skoro już wspomniałam o sprawunkach, uznałam, że rzeczywiście powinnam ich dokonać, bo nigdy nie okłamuję Emersona – chyba że jest to absolutnie niezbędne. Zajęło mi to trochę czasu i gdy kazałam jechać Bobowi pod Clement’s Inn, gdzie panie Pankhurst założyły swoją kwaterę, zaczęło się już zmierzchać.

Fleet Street zapchana była omnibusami, powozami, furgonami i rowerami, usiłującymi znaleźć lukę w potoku pojazdów. Wszystkie te pojazdy, gdy tylko nadarzyła się okazja, wyprzedzały automobile, dodając ryk silników do ogólnego zgiełku. Posuwaliśmy się dość powoli. Kiedy nasz powóz w pewnym momencie zwolnił jeszcze bardziej, wyjrzałam przez okno i zobaczyłam w przodzie plątaninę pojazdów. Przyczyną wstrzymania ruchu okazały się ręczny wózek i dwukółka, które sczepiły się ze sobą. Ich właściciele obrzucali się obelgami, inni dodawali swoje komentarze, a gdzieś za nami niecierpliwie ryczał klakson samochodu.

– Pójdę stąd na piechotę! – zawołałam do Boba. – To tylko kilkaset metrów.

Otworzyłam drzwi powozu z pewnym trudem, ponieważ tuż przy nas zatrzymał się dostawczy furgon. Zabrałam się do wysiadania, lecz moje stopy nie zdążyły dotknąć ziemi. Mignęła mi tylko nieogolona twarz i przerzucono mnie niczym ciężką paczkę z ramion jednego mężczyzny w jeszcze boleśniejszy uchwyt drugiego osobnika. Początkowo zaskoczenie nie pozwoliło mi się skutecznie bronić, ale po chwili zobaczyłam za plecami mężczyzny coś, co mi powiedziało, że nie ma czasu do stracenia. Tylne drzwiczki furgonu były otwarte i to właśnie do jego ciemnego wnętrza mnie niesiono.

Sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Upuściłam parasolkę, a moje krzyki ginęły w nieustannym trąbieniu aut. Kiedy napastnik próbował mnie wepchnąć do furgonu, udało mi się złapać jedną ręką framugi, lecz mocne uderzenie w przedramię zmusiło mnie do jej puszczenia i wyrwało mi z piersi okrzyk bólu. Klnąc ordynarnie, opryszek pchnął mnie i upadłam, uderzając się mocno w tył głowy. Na poły w furgonie, na poły na zewnątrz, oszołomiona i bez tchu, oślepiona przez kapelusz, który ściągnięto mi na oczy, zbierałam siły do ostatniego aktu oporu. Gdy czyjeś ręce złapały mnie za ramiona, wierzgnęłam nogami najmocniej, jak mogłam.

– Do kroćset! – zawołał znajomy głos.

Usiadłam i zsunęłam kapelusz z oczu. Zapadł już zmrok, lecz zapaliły się lampy uliczne, a silne światła reflektorów auta wydobyły z ciemności sylwetkę, którą znałam równie dobrze jak ten kochany głos.

– Och, Emersonie, to ty? Czy cię zraniłam?

– Uniknąłem katastrofy o cal – odparł ponurym głosem. Wyciągnął mnie z furgonu i przycisnął do piersi tak mocno, że drugi z moich najlepszych kapeluszy uległ destrukcji.

– Nic się jej nie stało? – Ten zaniepokojony głos należał do Davida, który wlazł na wóz stojący tuż za nami. Ignorując przekleństwa woźnicy i deszcz główek kapusty, zeskoczył z fury i stanął przy Emersonie.

– Lepiej natychmiast ją stąd zabierzmy, profesorze. Może ich być więcej.

– Niestety nie – burknął Emerson, zaglądając pod furgon. – Zwiali wszyscy, niech ich czort porwie. Szkoda, że nie rąbnąłem tego łachudry mocniej. To twoja wina, Peabody, bo gdybyś mnie nie poczęstowała kopniakiem w…

– Radcliffe! – I ten głos poznałam, chociaż był zniekształcony przez emocję i brak tchu. Tylko Walter zwracał się do mojego męża znienawidzonym przez niego imieniem.

– Tak, tak, jestem tu – odparł Emerson i trzymając mnie mocno w ramionach, jakby się obawiał, że mu się wyśliznę, zaniósł mnie do samochodu. Za kierownicą, przyglądając się scenie z umiarkowanym zainteresowaniem, siedział mój syn Ramzes.

– Do diabła z przeczuciami – mruknął Emerson. – Po prostu zdrowy rozsądek mi podpowiedział, że źle oceniłaś sytuację.

– Właściwie to ja cię o tym przekonałam, nieprawdaż? – wtrąciła Evelyn.

Nie odważyłaby mu się sprzeciwić, lecz nauczyła się już (przy mojej zachęcie) bronić swego. I to nie tylko wobec mojego męża, także wobec własnego, który miał skłonność do traktowania jej protekcjonalnie. Emersonowi jej niezależność chyba się spodobała, bo uśmiechnął się.

– Powiedzmy, droga Evelyn, że twoje podejrzenia wzmocniły moje własne. Pani Pankhurst raczej nie zapraszałaby Peabody na zebranie komitetu po tym chłodnym pożegnaniu z ostatniego…

– Diabła tam! – wykrzyknęłam. – Niczego nie podejrzewałeś, Emersonie. Nie puściłbyś mnie samej tak łatwo.

– Napij się jeszcze whisky, Peabody – zaproponował.

Władowawszy mnie do samochodu, kazał Bobowi wydostać powóz z korka, co okazało się dość łatwe, bo tarasujące drogę wehikuły rozczepiły się podejrzanie szybko. Pozostał jednak furgon, którego kierowca zniknął, podobnie jak osobnik znokautowany przez Emersona. Rozsierdziło to bardzo mojego męża, bo kiedy nokautował ludzi, oczekiwał, że będą przez jakiś czas leżeć spokojnie.

Gdy stanęliśmy przed frontem Chalfont House, wylegli nam na spotkanie zaniepokojeni domownicy, razem z Nefret i Lią, które wróciły ze szpitala zbyt późno, by się przyłączyć do ekspedycji ratunkowej. Wyciągnęli mnie z auta i podawali sobie z jednych kochających objęć w drugie, łącznie z tymi należącymi do Gargery’ego, który pod wpływem emocji zapominał czasami o swojej pozycji. Reszta służby zadowoliła się okrzykami „hurra!” i wzajemnym obściskiwaniem. W końcu ruszyliśmy triumfalnie do biblioteki.

To nasze ulubione pomieszczenie w tym wielkim, pretensjonalnym domu. Wzdłuż ścian stoją tam regały z książkami oprawnymi w miękką skórę, a przeładowane dekoracjami empirowe meble zastąpiłyśmy z Evelyn wygodnymi sofami i krzesłami. Zapalono wszystkie lampy, na kominku płonął ogień. Gargery zaciągnął ciężkie welwetowe story, po czym wycofał się do kąta, w którym przy naszej taktownej współpracy mógł udawać niewidzialnego. Zaprosiłabym go, żeby się do nas przysiadł i przysłuchiwał rozmowie, wiedziałam jednak, że byłby to dla niego szok.

Nurtowało mnie kilka pytań. Podczas jazdy powrotnej rozmowa była niemożliwa, Emerson bowiem wywrzaskiwał do Ramzesa wskazówki dotyczące trasy i prowadzenia auta, które ten ignorował równie spokojnie jak moje narzekania, że jedzie nazbyt szybko.

– Mnie także trudno było uwierzyć, że pani Pankhurst wystosowała tego rodzaju zaproszenie po tak krótkim czasie – stwierdził Ramzes. – Nie podjęlibyśmy jednak żadnych działań w oparciu o tak kruche podstawy, gdyby ciotka Evelyn nie pokazała mi listu. Jedno spojrzenie wystarczyło, bym się przekonał, że napisano go na tej samej maszynie, której użył Sethos.

Bardziej od wykładów Ramzesa na temat egiptologii nie lubię tylko jednej rzeczy: jego wykładów na tematy detektywistyczne. Jako osoba rozsądna nie pozwoliłam jednak, żeby dziecinne uprzedzenia przeszkodziły mi w zdobyciu nowej wiedzy.

– Jakim sposobem? – zapytałam.

– Poszczególne czcionki maszyny mogą się zetrzeć, zadrapać lub popękać – wyjaśnił Ramzes. – Takie usterki, choć nieznaczne, widoczne są w literach odbitych na papierze.

– Rozumiem. – Obiecałam sobie, że przyjrzę się bliżej jednemu z tych diabelnych urządzeń. Trzeba być na bieżąco z postępem techniki. – Potrafisz więc zidentyfikować maszynę, na której napisano ten list?

– Jeżeli ją znajdę… W tym cała trudność.

– No właśnie, nie wiesz nawet, gdzie rozpocząć poszukiwania.

– A cóż to za różnica? – wtrąciła Evelyn. – Wróciłaś bezpiecznie do domu i tylko to się liczy. Bogu dzięki, że zdążyliście na czas!

– Czasu mieliśmy aż nadto – odparł Emerson, nieskory do przypisywania jakichkolwiek zasług niebiosom. – Pojechaliśmy prosto do pani Pankhurst w Clement’s Inn i zgodnie z naszymi przypuszczeniami okazało się, że nie wysłała żadnej wiadomości. David chciał natychmiast pędzić szukać cię, moja droga, lecz wyperswadowałem mu to wariactwo.

– Wiem, jaki potrafi być impulsywny. – Uśmiechnęłam się do przyjaciela mojego syna. Oczywiście to Emerson chciał jeździć jak szalony po całym Londynie, usiłując mnie odnaleźć.

– Nie mieliśmy innego wyjścia, musieliśmy czekać na ciebie w pobliżu miejsca rzekomego spotkania – tłumaczył Ramzes. – Czekaliśmy przynajmniej przez kwadrans, zanim się zjawiłaś, mamo, i zapewniam cię, że rozglądaliśmy się bacznie, ale niestety owe sczepione pojazdy nie wzbudziły naszych podejrzeń. Zbyt częsty to widok na ulicach; tym razem oczywiście było to zaaranżowane. Woźnice byli z pewnością wspólnikami Sethosa, tak samo jak te typy z furgonu. Całą operację zaplanowano i przeprowadzono bardzo zręcznie. Gdyby nie to, że ojciec błyskawicznie wyskoczył z automobilu i przedarł się siłą przez tłum, zostałabyś porwana.

– Szkoda, że tego nie widziałam – zaśmiała się Nefret, zawinięta w róg dywanu. – Ilu cyklistów rozdeptałeś po drodze, kochany profesorze?

– Jednego czy dwóch – odparł spokojnie zagadnięty. – Pamiętam też, że wspiąłem się na wóz wyładowany czymś warzywnym. Pewnie ziemniakami.

– Czymś bardziej mięsistym – sprostowałam, nie kryjąc uśmiechu. – Mam nadzieję, że Bob zdoła doczyścić twoje buty. Chyba lepiej będzie, jeśli pójdziesz się przebrać.

– Ty także powinnaś to zrobić – odparł mój mąż, wbijając we mnie znaczące spojrzenie swoich błękitnych oczu.

– Oczywiście, kochanie.

Wsunąwszy sobie moją rękę pod ramię, Emerson wyprowadził mnie z pokoju.

Sądziłam naturalnie, że bardzo chciałby wyrazić ulgę z powodu uratowania mnie i zamierza to zrobić we właściwy sobie uczuciowy sposób. Tym razem jednak się myliłam. Pomógł mi jak zwykle przy haftkach i ściągnięciu butów, lecz kiedy tylko zdjął ze mnie wierzchnie odzienie, obrócił mnie w koło i poddał dokładnym oględzinom, bardziej jak lekarz niż spragniony pieszczot małżonek.

– Wyglądasz, jakby cię zrzucono w beczce z Wodospadu Wiktorii – stwierdził.

– Czuję się lepiej, niż ci się zdaje – zapewniłam go, nie całkiem zgodnie z prawdą. Liczne siniaki utrudniały mi ruchy, a ramię bolało wściekle. Widocznie upadłam na nie, kiedy ten zbir cisnął mnie do furgonu.

Emerson przeczesał długimi palcami moje włosy, a potem ujął mnie za podbródek i uniósł moją twarz do światła.

– Masz sińca na brodzie i guza z tyłu głowy. Czy on cię uderzył w twarz, Peabody?

– Nie pamiętam – zapewniłam go pospiesznie, nie dając się zwieść nienaturalnie rzeczowemu tonowi jego głosu. – To wszystko działo się tak szybko…

– Oczywiście. No cóż, widywałem cię w gorszym stanie, ale mimo to zamierzam położyć cię do łóżka, Peabody, i wezwać doktora.

Nie chciałam się temu poddać, jednak po nieco gwałtownej wymianie zdań zgodziłam się, by obejrzała mnie Nefret. Wyraz jej twarzy przekonał mnie, że przedstawiam dość przykry widok, pozwoliłam więc się zbadać, co uczyniła z delikatnością i wprawą doświadczonego medyka.

– Kości są całe – stwierdziła w końcu. – Ale ten zbir potraktował cię bardzo brutalnie.

– Stawiałam opór – wyjaśniłam.

– Rozumiem. – Uśmiechnęła się do mnie czule. – Przez kilka dni będzie zesztywniała i obolała, profesorze, ale z pewnością dopilnuje pan, żeby się nie przemęczała.

Emerson z wielką przyjemnością pomógł mi przy kolejnych wstążkach i guzikach. Uparł się także, że włoży mi bambosze, i kiedy klęczał u moich stóp, stanowił tak wzruszający obraz męskiego oddania, że nie oparłam się pokusie odgarnięcia gęstych czarnych loków z jego czoła i pocałowania go w brew. Za pierwszym działaniem poszły kolejne i w rezultacie zeszliśmy na obiad nieco spóźnieni.

Dzieci były w doskonałych humorach, szczególnie Lia, rozprawiająca wyłącznie o zbliżającej się podróży. Spostrzegłam z rozbawieniem, że włożyła jedną z wyszywanych sukni Nefret i upięła sobie włosy w jej stylu. Nie pasowało to do niej aż tak bardzo jak do starszej z dziewcząt, lecz wyglądała bardzo ładnie z rumieńcami podniecenia na policzkach i roziskrzonym spojrzeniem. Chłopcy przekomarzali się z nią, strasząc wężami, skorpionami i szczurami i obiecując chronić ją przed wszystkimi tymi okropnościami.

Ich radość odwróciła w pierwszej chwili moją uwagę od nastroju rodziców Lii, milczących i jakby skrępowanych. Bardzo podziwiam mojego szwagra; to kochający mąż i ojciec, lojalny brat i zdolny naukowiec. Nie umie jednak ukrywać swych emocji i widać było, że coś go trapi, a zakłopotany wzrok Evelyn wędrował w tę i z powrotem pomiędzy mną i córką.

Wyjawili swój problem dopiero w bibliotece, gdzie przenieśliśmy się na kawę. Walter zaczął od poinformowania Emersona, że pozwolił sobie powiadomić o całym zdarzeniu policję.

– O jakim zdarzeniu? – zdziwił się Emerson. – Ach, o tym! No i po coś to zrobił?

– Słowo daję, Radcliffe, podchodzisz do tego aż nazbyt spokojnie! – wykrzyknął Walter. – Napadnięto brutalnie twoją żonę…

Emerson trzasnął filiżanką o spodek. Wylało się niewiele kawy, gdyż większość wypił, usłyszałam jednak odgłos pękania porcelany.

– Do kroćset, Walterze, jak śmiesz sugerować, że nie obchodzi mnie jej bezpieczeństwo?! Sam załatwię sprawę z Sethosem. Cholerna policja i tak nic tu nie pomoże!

Podsumuję tu tę dyskusję, bo stała się cokolwiek gorąca i nie nadaje się do szczegółowego przedstawienia. Emerson nie lubi, by kwestionowano jego osąd, a jego brat był w niezwykłym jak na siebie stanie podekscytowania. Skończyło się to tak, jak się obawiałam: Walter obwieścił, że nie pozwoli córce towarzyszyć nam w tym roku.

Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, a Gargery, drżący z oburzenia od chwili, gdy Walter oskarżył Emersona o zaniedbanie, upuścił jedną z moich najlepszych filiżanek. Lia, przekonawszy się, że ojciec nie zmieni zdania, wybuchnęła płaczem i wybiegła z pokoju, a Nefret za nią. Odesłałam Gargery’ego, by nie siał dalszego spustoszenia wśród porcelany, i namówiłam Evelyn, żeby poszła do córki. Posłała mi wymowne spojrzenie, na które odpowiedziałam uśmiechem i skinieniem głowy, bo doskonale rozumiałam jej dylemat. Zaryzykowałaby własne życie, by bronić mnie przed niebezpieczeństwem, jednak bezpieczeństwo dziecka to całkiem co innego.

Sama nie sądziłam zresztą, żeby cokolwiek groziło mnie lub pozostałym, i wyraziłam tę opinię, gdy tylko mężczyźni przestali na siebie krzyczeć. Argumentowałam sensownie i powinnam była ich przekonać, odkryłam jednak ku swej irytacji, że zwrócił się przeciwko mnie właśnie ten, po którym spodziewałam się poparcia – mój ukochany mąż.

– No cóż, Walterze, rozumiem twój punkt widzenia – powiedział uprzejmym tonem, jakiego używa zwykle po swoich wybuchach gniewu. – Twojej córce nic by nie zagrażało, gdyby była ze mną… Co powiedziałeś, Ramzesie?

– Powiedziałem „z nami”, ojcze. Wybacz, że ci przerywam, czuję się jednak zobowiązany zapewnić was o mojej i Davida gotowości do poświęcenia w razie potrzeby życia i…

– Nie bądź tak cholernie melodramatyczny – uciął Emerson. – Jak powiedziałem, mała Amelia byłaby ze mną całkowicie bezpieczna, może jednak tak będzie dla niej lepiej. Postanowiłem, że wyruszymy do Egiptu jak najszybciej. Jutro wrócimy do Kent spakować rzeczy, a w końcu tygodnia wypłyniemy.

– To niemożliwe, Emersonie – zaprotestowałam. – Nie porobiłam jeszcze wszystkich sprawunków, a ty nie dokończyłeś książki!

– Diabła tam z twoimi sprawunkami, Peabody – odparł, spoglądając na mnie z czułością. – I z książką także. Zbyt wielu tu się kręci zbirów, włącznie z tym najgroźniejszym. Ale jeżeli Sethos podąży za nami do Egiptu, tym gorzej dla niego. A teraz chodźmy do łóżek, chcę jutro wcześnie wstać.

Nazajutrz Walter i Evelyn wyjechali wraz ze swą zrozpaczoną córką, pozostawiając pani Watson, ich wspaniałej gospodyni, zadanie zamknięcia domu i opłacenia służby. Spodziewałam się, że Emerson będzie chciał wieźć nas do Kent automobilem. Ku memu zdumieniu jednak, gdy oświadczyłam, że wolę wygodę pociągu, niemal natychmiast ustąpił, mruknąwszy tylko coś pod nosem. Nakazał Ramzesowi nie przekraczać dziesięciu mil na godzinę, a Nefret wręczył niedorzeczną maskę automobilową, którą wytrzasnął nie wiadomo skąd. Przyciemniane gogle osadzone były w skórzanej oprawie podszytej jedwabiem i nadawały dziewczynie wygląd wystraszonego żuka.

Z manuskryptu H

– Zdejmij ją – powiedział Ramzes. – Już nas nie widzą.

Siedząca obok niego Nefret gestykulowała żywo, ale nie był pewien, czy odgłosy, wydobywające się z wąskiej szpary na usta, były śmiechem, próbą odpowiedzi, czy może raczej sapaniem kobiety, mającej trudności z oddychaniem.

– Pomóż jej to zdjąć – polecił Davidowi zaniepokojony.

David, siedzący z tyłu, pociągał za paski, aż w końcu ustąpiły. Dźwięki, jakie przy tym wydawał, nie pozostawiały wątpliwości co do swojego charakteru, a Nefret przyłączyła się do niego, gdy tylko ściągnął z jej twarzy szkaradną osłonę.

– Kochany profesor – powiedziała, kiedy wreszcie przestała się śmiać. Oswobodzone włosy powiewały wokół jej twarzy, dopóki nie schowała ich pod przylegającym do głowy kapturkiem.

Przy innych okazjach Ramzes – podbechtywany przez Nefret – rozpędzał daimlera nawet do pięćdziesięciu mil na godzinę, lecz w miejskim tłoku takiej szybkości nie dało się rozwinąć. Odgłosy ulicznego ruchu nie pozwalały na swobodną rozmowę, zatrzymali się więc na herbatę w gospodzie na obrzeżach miasta. Nefret namówiła obu do przymierzenia maski ku uciesze pozostałych gości, po czym przeszli do rzeczy. Od ubiegłego popołudnia dopiero teraz mogli odbyć naradę na osobności.

– Sytuacja stała się poważna – stwierdziła Nefret.

– Boże święty – mruknął Ramzes. – Cóż za odkrycie!

– Ramzesie – przywołał go do porządku David.

– Mnie to nie przeszkadza – oświadczyła dziewczyna. – On po prostu usiłuje udawać straszliwie zblazowanego. Pomyliłeś się, czyż nie, mój chłopcze? Sethos może i nie wiedział, że ciotka Amelia zjawi się na demonstracji, lecz wcale nie zniknął z naszego życia. Znów chce ją dopaść! – Ugryzła ciastko jęczmienne i zamilkła.

– Wygląda na to, że masz rację – przyznał Ramzes. – Nie zdołałem jednak na razie odkryć, co jest powodem jego ponownego zainteresowania moją matką. Od lat już nie mieliśmy z nim do czynienia. Chyba że…

– Chyba że co? – podchwycił natychmiast David.

– Chyba że ona miała jakiś powód. Nie powiedziałaby nam przecież o tym.

– Nigdy nam o niczym nie mówi – stwierdziła Nefret.

– To czemu jej nie zapytasz?

– A ty? To przez te jej oczy – mruknęła Nefret, wywracając teatralnie własnymi. – Ten szary burzowy cień jest w nich obecny nawet wtedy, gdy jest w dobrym nastroju. Kiedy się złości, wyglądają jak stalowe kulki. – Wzdrygnęła się przesadnie.

– To wszystko wcale nie jest zabawne – westchnął David.

– Nie jest – zgodziła się dziewczyna. – Nie widzieliście biedactwa wczoraj wieczorem, cała była w siniakach. Jeśli profesor dopadnie Sethosa, rozerwie go na strzępy, a ja z ochotą się do tego przyłączę.

– Ojciec stara się odsunąć zagrożenie – powiedział Ramzes. – Wyjechali z Londynu i opuszczą Anglię najszybciej, jak się da.

– A jeśli on wyruszy za nią do Egiptu? – zapytała Nefret.

– To raczej mało prawdopodobne.

– To ty tak twierdzisz. A jeśli jednak? Musimy wiedzieć, jak ją ochraniać! Powinna nam wyjawić niezbędne informacje albo dotrzemy do nich sami! Co się stało, Ramzesie?

Ramzes uśmiechnął się ponuro.

– Do licha, Nefret, wolałbym, żebyś nie czytała mi w myślach. To nie ma nic wspólnego z Sethosem, zastanawiałem się nad czymś innym. Czy wiedzieliście, że matka sporządziła listę wszystkich osób, które miały na pieńku z nią i z ojcem? Było na niej piętnaście nazwisk, i to już przed kilku laty.

– Piętnaście osób chciało ją zamordować? – Nefret uśmiechnęła się kwaśno. – Jakie to dla niej typowe, sporządzić dokładną, metodyczną listę! Czy ci ją pokazała?

– Niezupełnie…

– Dobra robota, Ramzesie – zachichotała dziewczyna. – Wiem, że szpiegowanie kogoś to niezbyt chwalebne zajęcie, ale chyba nie mamy wyboru. Kim byli ci ludzie?

Ramzes szczycił się swoją doskonałą pamięcią, którą potrafił godzinami ćwiczyć (obok innych, mniej pożytecznych zajęć). Wyrecytował im piętnaście nazwisk.

Jego towarzysze słuchali go w napięciu. Nie jeździli z Emersonami do Egiptu od samego początku, lecz historię tych wypraw znali oboje doskonale. Relacje z „przygód ciotki Amelii”, jak nazywała je Nefret, wypełniały im często wolny czas.

– Większość z nich to dawni wrogowie – zauważył David, gdy Ramzes skończył. – Niektórzy oczywiście nie pasują do ostatnich wydarzeń… Czyżbyś sugerował, że wczoraj napadł na nią nie Sethos, lecz jakiś jej inny przeciwnik?

– Nie, rozważam tylko wszystkie możliwości – odparł Ramzes. – Właściwie większość osób z tej listy siedzi w więzieniu lub nie żyje – dodał z uśmiechem. – Matka to odnotowała.

– A co z kobietą, która mnie porwała podczas tej historii z hipopotamem?

– Nie poznaliśmy nawet jej nazwiska… to jeszcze jedno z drobnych niedopatrzeń matki, prawda? Ale wśród imion dopisanych najpóźniej są tylko dwa kobiece. Bertha była towarzyszką bandyty z tej sprawy, o której rozmawialiśmy wczoraj, jednak w końcu przeszła na stronę rodziców. Tak więc, drogą eliminacji, z historią hipopotama musiała być związana osoba, którą matka nazwała Matildą. Nie ma jednak powodu sądzić, że po tylu latach znów się uaktywniła.

– Nie ma powodu sądzić, że którekolwiek z nich się znów uaktywniło – zauważyła Nefret i sięgnęła po rękawiczki. – Jedźmy już, robi się późno. Doceniam twoją skrupulatność, Ramzesie, ale po co szukać innych złoczyńców, skoro dobrze wiemy, kto jest odpowiedzialny za wczorajszy napad? Sethos powrócił, i tyle! Jeśli zaś ciotka Amelia i profesor nie ujawnią nam wszystkiego, co powinniśmy wiedzieć, żeby ją ochraniać, mamy prawo uciec się do każdego podstępu, jaki zapewni nam skuteczność działania.

Informator Kevina O’Connella w Scotland Yardzie dobrze wywiązał się ze swego zadania. „Daily Yell” zrelacjonował moją drobną przygodę jako pierwszy, jak zwykle w przesadnej dziennikarskiej manierze. Przeczytałam artykuł wieczorem w pociągu, do którego wsiedliśmy na dworcu Victoria. Towarzyszył nam Gargery wraz ze swoją pałką. Trzymał ją w ukryciu, dopóki nie zajęliśmy miejsc, nietrudno mi się jednak było domyślić jej obecności, bo szedł tuż za mną i ten przeklęty przedmiot dźgał mnie w plecy. Mam demokratyczne poglądy i nie przeszkadzała mi jazda z lokajem w tym samym przedziale pierwszej klasy, ale obecność Gargery’ego (i pałki) przypominała mi o powadze sytuacji.

Niezwykłe było już to, że Emerson zgodził się przyjąć czyjąś pomoc w ochranianiu mnie. Traktował całą sprawę poważniej, niż sądziłam. Miałam nadzieję, że Sethos nie będzie na tyle bezczelny, by znów spróbować, lecz gdyby miał taki zamiar, bezpieczniejszy byłby w Egipcie niż w Anglii. Nasi lojalni, długoletni pracownicy gotowi byli ryzykować w mojej obronie nawet utratę życia lub kończyn.

Nie udało nam się opuścić Anglii tak szybko, jak chciał Emerson, ale przed upływem dwóch tygodni staliśmy już na pokładzie parowca, śląc pocałunki i machając do bliskich na brzegu. Wprawdzie nie padało, było jednak pochmurnie, a zimny wiatr zamieniał woalkę Evelyn w popielaty proporzec. Gargery zdjął kapelusz, chociaż mu tego zabroniłam ze względu na słotną pogodę. Wyglądał na przygnębionego, ponieważ nie zgodziłam się, by jechał z nami, „opiekować się panią i panną Nefret, madam”. Ponawiał tę swoją propozycję co roku i co roku posępniał, gdy odmawiałam.

Evelyn usiłowała się uśmiechać, a Walter machał nam energicznie chusteczką. Lia, z twarzą opuchniętą od płaczu, wyglądała jak uosobienie nieszczęścia. Jej rozpacz była tak wielka, że Walter obiecał córce, iż jeśli nic nowego się nie wydarzy, oboje z Evelyn przywiozą ją do nas po Bożym Narodzeniu. Kiedy pas czarnej wody pomiędzy statkiem i nabrzeżem zaczął się poszerzać, dziewczynka zakryła twarz chusteczką i wtuliła się w objęcia matki.

Jej tak widoczna desperacja zwarzyła nam humory i nawet Ramzes dziwnie posmutniał. Nigdy bym nie przypuszczała, że będzie tak bardzo tęsknił za wujostwem i swoją małą kuzyneczką.

Kiedy jednak nasz statek dopływał do Port Saidu, melancholia ustąpiła miejsca oczekiwaniu i poddaliśmy się znajomej rutynie. Emerson, przyjrzawszy się badawczo każdemu z pasażerów – szczególnie tym, którzy wsiedli w Gibraltarze i Marsylii – złagodził swą czujność, ku widocznemu rozczarowaniu starszych pań, wobec których był szczególnie czarujący. (Młodsze też były rozczarowane, ale im od początku poświęcał mniej uwagi, doszedł bowiem do wniosku, że nawet Sethos miałby trudności z przeistoczeniem się w wysoką niewiastę o gładkim licu i zgrabnych stopkach).

Mimo tradycyjnego rozgardiaszu i zamieszania na nabrzeżu udało nam się w końcu skompletować cały bagaż i wsiąść do pociągu do Kairu, gdzie była zacumowana nasza dahabija. Te urocze łodzie mieszkalne, ulubiony środek transportu po Nilu bogatych turystów, wypierane były przez parowce i kolej. Emerson jednak kupił taką łódź i nazwał ją moim imieniem, wiedząc, jak bardzo lubię ten sposób podróżowania. (A także dlatego, że mogliśmy na niej mieszkać nawet w Kairze, bo mój mąż nie znosi eleganckich hoteli, turystów i przebierania się do kolacji).

Dotarłam do „Amelii” w znacznie pogodniejszym nastroju niż kiedykolwiek po tak długiej nieobecności.

W ubiegłych latach przygotowaniem wszystkiego na nasz przyjazd zajmował się Abdullah. A Abdullah jest mężczyzną – czy trzeba coś dodawać? Tym razem jednak wśród załogi, stojąc skromnie za marynarzami z przysłoniętą twarzą i spuszczoną głową, czekała na nas osoba, która zastąpiła Abdullaha – jego synowa Fatima.

Fatima była wdową po synu Abdullaha, Feisalu, który zmarł rok wcześniej. Jedną z dwóch wdów, trzeba dodać. Młodsza żona, która urodziła mu trójkę dzieci, dołączyła posłusznie do rodziny mężczyzny wybranego dla niej przez teścia. Tak kazał zwyczaj. Można więc wyobrazić sobie moje zdumienie, kiedy Egipcjanka przyszła do mnie z prośbą o pomoc. Kochała swego męża, a on kochał ją. Drugą żonę wziął sobie na usilną prośbę Fatimy, która nie mogła mu dać dziecka. A teraz Fatima nie chciała nowego męża. Gotowa była pracować dzień i noc, na każdym stanowisku, jakie jej zaoferuję – byle tylko zachować niezależność.

Czytelnik zapewne domyśla się, jakiej udzieliłam odpowiedzi. Odkryłam iskrę buntu, tęsknotę za wolnością – a także związek tak pełen miłości, jak tylko może sobie wymarzyć kobieta – u Egipcjanki, i poruszyło mnie to do głębi. Jak wymagała tego uprzejmość, skonsultowałam sprawę z Abdullahem, i okazało się ku mojej satysfakcji, że chociaż nie jest zachwycony, nie będzie się sprzeciwiał mojemu planowi.

– Czegóż innego mogłem się spodziewać? – zapytał retorycznie. – Nie wiem, dokąd zmierza ten świat, skoro kobiety uczą się czytać i pisać, a młodzi mężczyźni zamiast do pracy chodzą do szkół. Cieszę się, że już tego nie dożyję. Postąpi pani wedle swojej woli, Sitt Hakim, jak zawsze.

Odszedł, kręcąc głową i mrucząc coś o starych, dobrych czasach. Mężczyźni często tak mówią, próbując w ten sposób przekonać kobietę, z jaką niechęcią ustąpili, wiedziałam jednak doskonale, że Abdullah był zachwycony uwolnieniem się od obowiązku utrzymywania jeszcze jednej osoby. Nigdy nie robił niczego dokładnie tak, jak sobie tego życzyłam, i potem z kwaśną miną przyglądał się oznakom mojego niezadowolenia. Było to bardzo męczące dla nas obojga.

Fatima trzymała się z tyłu, dopóki nie przywitaliśmy się z raisem Hassanem i resztą załogi. Potem odesłałam mężczyzn, żeby mogła odsłonić twarz.

Była to drobna kobieta, niższa ode mnie, o wdzięcznej, swobodnej postawie, jaką Egipcjanki zawdzięczają noszeniu ciężarów na głowach. Dawałam jej nieco ponad czterdziestkę, choć wyglądała starzej. Teraz jednak jej twarz wyglądała jak odmieniona, tak ją rozświetlił blask radości z naszego spotkania.

– Więc wszystko dobrze? – zapytałam.

– Tak, Sitt Hakim. Wszystko w najlepszym porządku – odpowiedziała po angielsku i widząc moje zdumienie, rozpromieniła się jeszcze bardziej. – Uczę się, Sitt, każdy dzień się uczę i czyszczę wszystko, każdą rzecz. Niech pójdzie i zobaczy, pani i Nur Misur.

Nur Misur, czyli „Światło Egiptu”, to egipskie imię Nefret. Wiedząc, jak męczące jest prowadzenie dłuższej rozmowy w obcym języku, dziewczyna powiedziała po arabsku:

– Czy porozmawiasz ze mną czasem w naszym języku, Fatimo? Potrzebuję praktyki jeszcze bardziej niż ty w angielskim. Ależ musiałaś się dużo uczyć!

Fatima nie tylko się uczyła. Na łodzi wszystko lśniło i błyszczało. Zasłony prała tak często, że miejscami prześwitywały. Pomiędzy prześcieradła nasypała suszonych płatków róż (ciekawa byłam komentarza Emersona w tej kwestii), wszędzie stały wazy ze świeżymi kwiatami, a w każdej sypialni w misce z wodą pływały różane pąki. Fatima wysłuchała moich pochwał z roziskrzonymi oczami, ale kiedy zostałyśmy z Nefret z tyłu, moja podopieczna wyszeptała:

– Będziemy wszyscy pachnieć jak w burdelu, ciociu Amelio.

– Nie powinnaś nawet znać tego słowa – odparłam równie cicho.

– Znam jeszcze inne, o wiele mniej przyzwoite – mruknęła Nefret, po czym pod wpływem nagłego impulsu objęła Fatimę, która zakładała akurat zasłonę na twarz, i uściskała ją serdecznie.

Kiedy weszłyśmy do salonu, spod czarczafu Fatimy wydobył się stłumiony syk wzburzenia i zgrozy. Mężczyźni zdążyli w przeciągu kwadransa narobić w pokoju straszliwego bałaganu. Chłopcy palili papierosy, strząsając popiół na podłogę, Emerson zwalił na stół górę papierów i książek, a wazę z kwiatami, zapewne mającą zdobić ten mebel, zestawiono na podłogę i przewrócono. Woda wsiąkała w dywan, przez oparcie stojącego obok stołu krzesła Emerson przerzucił swój płaszcz, a płaszcz Ramzesa leżał na ziemi.

Fatima rzuciła się naprzód i podetknęła mężczyznom pod łokcie popielniczki na nóżkach. Potem pozbierała sfatygowane kwiaty, wstawiła je do wazy, zgarnęła porozrzucane części przyodziewku i podreptała do drzwi.

– Ojej… hmm… ee… – wymamrotał Emerson, obserwując z niepokojem miotającą się po pokoju małą czarną zawieruchę – dziękuję ci, Fatimo. To bardzo chwalebne. Doskonała robota. Łódź wygląda jak… Czy ona jest czymś poirytowana, Peabody?

Reakcja Emersona na płatki róży w pościeli była zupełnie odmienna, niż oczekiwałam. Mój mąż ma bardzo poetyczną naturę, choć mało kto poza mną jest tego świadom.

3

Z manuskryptu H

– Wyglądasz absolutnie ohydnie! – zawołała Nefret z podziwem.

– Dziękuję – odparł Ramzes i dołożył sobie jeszcze jeden czyrak na szyi.

– Wciąż jednak nie rozumiem, czemu nie chcecie mnie zabrać ze sobą.

Ramzes odwrócił się od lustra i usiadł na stołku, żeby włożyć buty. Były kosztownej roboty, podobnie jak jego galabija, lecz mocno zdarte i zabrudzone. Razem miało to stanowić strój człowieka, którego stać na najlepsze rzeczy, lecz którego osobiste nawyki pozostawiają wiele do życzenia. Ramzes wstał i poprawił pas, przy którym wisiał ciężki nóż.

– Gotów jesteś, Davidzie? – zapytał.

– Prawie. – David także był brudny, choć nie tak mocno dotknięty chorobą skóry. Imponująca czarna broda i wąsy nadawały mu wygląd pirata.

– To nie w porządku – gderała Nefret. Siedząc po turecku na łóżku Ramzesa, głaskała kota, którego wielkie cielsko spoczywało na jej podołku.

Kot ten, imieniem Horus, był jedynym zabranym przez nią tego roku w podróż. Anubis, patriarcha naszego plemienia egipskich kotów, był już za stary, a pozostałe nie przywiązały się jakoś szczególnie do nikogo. Horus należał do Nefret – czy też raczej, jak wskazywało na to jego zachowanie – dziewczyna należała do niego. Ramzes podejrzewał nawet, że kocur żywi wobec niej podobne uczucia, co wobec kocic ze swego haremu. Kiedy miał inne sprawy na uwadze, porzucał ją równie niefrasobliwie jak Don Juan, ale gdy powracał, żadnemu mężczyźnie – łącznie z Ramzesem i Davidem – nie pozwalał do niej podejść.

Horus był jedynym kotem, którego Ramzes szczerze nie znosił. Nefret twierdziła, że jest zazdrosny. I rzeczywiście był – lecz nie dlatego, że Horus wolał ją od niego. Od śmierci swojego ukochanego Basteta nie miał ochoty na następnego kota, a powód jego zazdrości był o wiele zwyczajniejszy. Po prostu Horus cieszył się względami, za jakie Ramzes oddałby duszę, tymczasem futrzasty niewdzięcznik w ogóle ich nie doceniał.

Lata bolesnych doświadczeń nauczyły Ramzesa, że najlepiej ignorować prowokacyjne wypowiedzi Nefret. Czasami jednak przebijała jego ochronny pancerz, a uśmieszek na jej kocim pyszczku rozjątrzał go jeszcze bardziej.

– To ty nie jesteś w porządku – fuknął. – Próbowałem, Nefret, musisz to przyznać. I znasz rezultat.

Poprzedniej zimy któregoś wieczoru przez dwie godziny próbował upodobnić Nefret do egipskiego zbója. Broda, wykwity na skórze i starannie ćwiczony zez – ale im bardziej się starali, tym bardziej idiotycznie to wyglądało. David padł w końcu na łóżko, skręcając się ze śmiechu. Ramzes usiłował zachować kamienną twarz, jednak Nefret, kiedy przyjrzała się sobie dokładnie w lustrze, też wybuchnęła śmiechem. Śmiali się wszyscy tak gwałtownie, że w końcu Nefret siedziała na podłodze, ściskając się za brzuch, a Ramzes musiał polać sobie głowę wodą, by powstrzymać się od pochwycenia jej w ramiona – pomimo brody, czyraków i całej reszty.

Widząc, że na to wspomnienie dziewczyna znów jest bliska wybuchnięcia śmiechem, powiedział tym samym szorstkim tonem:

– Matka może wrócić z tego przyjęcia w ministerstwie przed naszym powrotem i może jej przyjść do głowy, żeby zajrzeć do swoich kochanych dzieci. Jeśli odkryje, że nas z Davidem nie ma, rano wygłosi długą i głośną przemowę, ale jeśli ciebie także nie będzie, to już nie ona, lecz ojciec obedrze mnie ze skóry.

– Któregoś dnia przekonam go, że nie powinien cię czynić odpowiedzialnym za moje postępowanie, jakbyś był moją niańką – oświadczyła Nefret. – I tak nade mną nie zapanujesz.

– To prawda – przyznał Ramzes.

– Dokąd się wybieracie? – zapytała.

– Obiecaj, że nie będziesz nas śledzić, to ci powiem.

– A niechże cię, Ramzesie, chyba pamiętasz nasze pierwsze prawo?

Ustanowienie tego prawa zaproponował David. Żadnemu i nich nie wolno było działać na własną rękę bez poinformowania o tym pozostałych. Ramzes starannie przestrzegał tej zasady, jeśli chodziło o Nefret, lecz ona dała mu jasno do zrozumienia, że nie ustąpi, dopóki prawo nie obejmie ich wszystkich.

– Nie spodziewam się żadnych kłopotów – mruknął gderliwie. – Zamierzamy po prostu przejść się po kafejkach starego miasta, by zasięgnąć języka o tym, co się tu działo od ostatniej wiosny. Jeżeli Sethos znowu zaczął działać, ktoś na pewno coś o tym słyszał.

– No dobrze. Ale zdacie mi pełną relację natychmiast po powrocie do domu, zrozumiano?

– Będziesz już spała.

– Nie będę.

Kawiarnia, do której się najpierw udali, znajdowała się w pobliżu zrujnowanego meczetu al-Mansur Kalaun. Żaluzje były podniesione i do wnętrza wpadało nocne powietrze. W środku migotały w półmroku płomyki lampek, a wokół snuły się kłęby błękitnego dymu. Goście siedzieli na dywanie przy niskich stołach lub na ławach w końcu sali. Było to miejsce uczęszczane przez bogatych kupców i większość obecnych stanowili mężczyźni w obszytych jedwabiem kaftanach, noszący duże, ozdobne srebrne sygnety, służące do odciskania pieczęci w wosku. Kobiet oczywiście nie było.

– Ach, wróciliście więc – odezwał się na widok Ramzesa i Davida mężczyzna siedzący blisko wejścia. – Policja już was nie szuka?

– Bardzo zabawne – odparł Ramzes chrapliwym głosem Alego Szczura. – Wiesz przecież, że lato spędzam zawsze w moim pałacu w Aleksandrii.

Dowcip został nagrodzony wybuchem śmiechu i mężczyzna zaprosił ich gestem do stołu. Kelner podał bardzo słodką i gęstą turecką kawę w maleńkich filiżankach oraz nargile. Ramzes zaciągnął się głęboko i podał ustnik Davidowi, po czym zapytał Araba:

– Jak tam interesy?

Wymienili jeszcze kilka grzecznościowych zwrotów, a potem Arab pożegnał ich i zostali przy stole sami.

– I co teraz? – zapytał David cicho, nie poruszając wargami. Nauczył się tej sztuczki od Ramzesa, któremu z kolei pokazał ją jeden z jego „mniej szacownych znajomych”, magik z Alhambra Music Hall.

– Na razie nic – pokręcił głową Ramzes. – To musi potrwać. Ale spójrz tam…

Człowiek, którego wskazał, siedział samotnie na ławie w końcu sali. David zmrużył oczy.

– Nie widzę dokładnie… to chyba nie Yussuf Mahmud?

– To właśnie on. Zamów jeszcze kawę, a ja zaraz wrócę. Podszedł do brodatego mężczyzny, siedzącego przy jednym ze stołów, ale ten odpowiedział na jego uniżone powitanie jedynie wydęciem warg. Rozmowa miała raczej jednostronny charakter, mówił przeważnie Ramzes. Zbywano go skinieniem głowy lub zdawkową odpowiedzią, jednak gdy powrócił do Davida, wyglądał na zadowolonego.

– Kyticas mnie nie lubi – stwierdził. – Ale Yussufa nie lubi jeszcze bardziej. Kyticas sądzi, że tamten trzyma coś w zanadrzu. Wysiaduje tak na tej ławce codziennie od tygodnia, lecz nie próbuje robić tych swoich brudnych interesików.

– Czy Mistrz… no wiesz, kto, zadawałby się z kimś tak podrzędnym jak Yussuf Mahmud? – zapytał David.

– Kto to wie? W każdym razie Yussuf jest jedną z osób, z którymi zamierzałem porozmawiać, a podejrzewam, że i on ma taki zamiar. Zobacz, ten człowiek najwyraźniej unika patrzenia na nas. Pójdziemy za nim, kiedy opuści lokal.

Yussuf Mahmud nie zdradzał jednak chęci wyjścia. Siedział samotnie, popijając kawę i paląc. W przeciwieństwie do większości gości był nędznie odziany i bosy, na głowie miał obszarpany turban, a jego rzadka broda nie zakrywała blizn na ospowatej twarzy.

Ramzes i David spędzili kolejną godzinę na nie do końca zdawkowych pogawędkach z różnymi znajomymi. Ali Szczur płacił za picie i jedzenie monetami z ciężkiej sakiewki. Yussuf Mahmud nie skorzystał z okazji, chociaż sakiewka fundatora wyraźnie go fascynowała. Ramzes chciał właśnie powiedzieć Davidowi, że wychodzą, kiedy rozległ się donośny okrzyk:

– Salam alejkum!

Ramzes omal nie spadł ze stołka, a David zwinął się w anonimowy tobół, schylając nisko głowę.

– A niech to kule biją! – syknął. – To przecież…

– …Abu Shitaim – dokończył Ramzes. – Przekleństwo na niewiernego – dorzucił dla lepszego efektu.

Jego ojciec wkroczył do kafejki z pewnością siebie człowieka, który czuje się u siebie wszędzie, gdziekolwiek jest. Zerknął obojętnie na Alego Szczura i usiadł przy Kyticasie.

– Wychodźmy stąd, i to szybko! – wymamrotał David, przysłaniając twarz rękawem.

– To by zwróciło jego uwagę. Siedź spokojnie, nie patrzy na nas.

– Myślałem, że jest na przyjęciu!

– Ja też. Musiał się wymknąć, gdy matka była zajęta. Nie znosi takich imprez.

– Ale co robi tutaj?

– Przypuszczam, że to samo, co my – odparł w zamyśleniu Ramzes. – Dobrze, teraz możemy iść. Tylko spokojnie!

Położył na stole kilka monet i wstał. Kątem oka dostrzegł, że Yussuf Mahmud też się podnosi od stolika.

Następnej nocy stawili się na umówione spotkanie i poszli za Mahmudem przez dzielnicę, do której nawet Ali Szczur wolał się nie zapuszczać. Przylegała ona do sławetnego Rybiego Targu, na którym, wbrew jego niewinnej nazwie, można było nabyć wszelkie odmiany występku i perwersji – i to według europejskich kryteriów po całkiem rozsądnej cenie. Uliczka, którą podążali, była jednak ciemna i cicha, a dom, do którego weszli, z pewnością nie był miejscem zamieszkania ich przewodnika. Okna mieszkania szczelnie zasłonięte, a jedynym meblem był chybotliwy stół. Yussuf Mahmud zapalił lampę, rozchylił szatę i rozpiął swój skórzany pasek.

Paskiem tym przytroczony był do jego ciała podłużny pakunek długości około szesnastu i szerokości czterech cali, owinięty w tkaninę i usztywniony szczapami surowego drewna.

Ramzes wiedział już, co to jest, i wiedział też, co się za chwilę wydarzy, nie śmiał jednak zaprotestować i w obawie przed mogącym ich zdradzić mimowolnym okrzykiem Davida przydepnął mocno stopę przyjaciela. Mahmud odwinął podłużny przedmiot ze spowijającej go tkaniny. Na stół sfrunęło kilka kruchych żółtawych płatków.

Był to papirus pogrzebowy; zbiór magicznych formułek i modlitw, znany powszechnie jako „Księga umarłych”. Odsłonięty fragment ukazywał kilka pionowych rzędów hieroglifów i winietę, przedstawiającą kobietę w lnianym gieźle, której towarzyszył bóg cmentarzy o głowie szakala. Zanim zdążyli zobaczyć coś więcej, Mahmud zakrył zwój materiałem.

– No i jak? – zapytał szeptem. – Musicie zdecydować się od razu, bo mam jeszcze innych kupców.

Ramzes podrapał się po uchu, odrywając kilka okruchów substancji, udającej przylepiony brud.

– To niemożliwe – odpowiedział. – Zanim się spotkam z moim klientem, muszę wiedzieć coś więcej na temat tego zwoju. Czy wiesz, skąd pochodzi?

Ale Mahmud uśmiechnął się tylko i pokręcił głową.

Był to dopiero pierwszy etap procedury, ciągnącej się zazwyczaj godzinami. Niewielu Europejczykom starczało cierpliwości, by przebrnąć przez skomplikowany schemat ofert i kontrofert, pytań i dwuznacznych odpowiedzi. Ramzes wiedział, że tym razem musi wykorzystać swoje umiejętności do maksimum. Bardzo pragnął mieć ten papirus. Był chyba największy z tych, które do tej pory widział, i nawet jeden rzut oka wystarczał, by stwierdzić jego doskonały stan. Jakim sposobem, u diabła, drobny rzezimieszek w rodzaju Yussufa Mahmuda mógł wejść w posiadanie czegoś tak cennego?

Udając brak zainteresowania, odwrócił się od stołu.

– Jest zanadto doskonały – oznajmił. – Mój klient to człowiek wykształcony. Od razu pozna, że to falsyfikat. Jeśli zapłaci, powiedzmy, dwadzieścia funtów angielskich, to będzie dużo…

Targowali się jeszcze przez godzinę i w końcu opuścili mieszkanie bez zwoju, czego zresztą Ramzes się spodziewał. Żaden handlarz ani złodziej nie wypuściłby z rąk towaru przed otrzymaniem zapłaty. Umówili się jednak na spotkanie następnego wieczoru.

David przez cały czas w ogóle się nie odzywał. Nie bardzo umiał zmieniać głos i jego rolą było wyglądać na lojalnego i groźnego towarzysza. Ale aż kipiał z ekscytacji i ledwie drzwi domu zamknęły się za nimi, wykrzyknął:

– Na Boga! Dlaczego…

Ramzes uciszył go dobitnym arabskim epitetem i nie rozmawiali już, dopóki nie dotarli do rzeki. Łódka stała tam, gdzie ją przywiązali. David pierwszy chwycił za wiosła. Zanim Ramzes skończył się przeistaczać z kairczyka spod ciemnej gwiazdy w schludnego angielskiego młodzieńca, byli już daleko od brzegu.

– Teraz ty – powiedział do przyjaciela i zamienili się miejscami.

David odkleił brodę i ściągnął turban.

– Przepraszam – wymamrotał ze skruchą. – Nie powinienem był się odzywać.

– Mówienie nienaganną angielszczyzną w tej części Kairu i o tej porze nie jest najmądrzejsze – odparł sucho Ramzes. – Ta sprawa jest bardziej skomplikowana, niż na to wygląda, Davidzie. Yussuf Mahmud nie handluje antykami tak wysokiej klasy, więc albo działa jako pośrednik, albo ukradł papirus innemu, znaczniejszemu złodziejowi, który być może jest już na jego tropie.

– Zdawało mi się że był dość zdenerwowany – zauważył David.

– I chyba dobrze ci się zdawało. Handel kradzionymi dziełami sztuki to oczywiście przestępstwo, ale Yussuf pocił się wcale nie z lęku przed policją.

David wcisnął zawiniątko ze swoim przebraniem pod siedzenie i zaczerpnął wody zza burty, by spryskać sobie twarz.

– Ten papirus to autentyk, prawda, Ramzesie? Najpiękniejszy, jaki widziałem.

– Też tak uważam, ale to dobrze, że potwierdzasz moją opinię, bo znasz się na tym lepiej ode mnie. Przegapiłeś jedną brodawkę – dodał.

– Gdzie? Aa, mam… – palce Davida znalazły wyprysk i odkleiły go. – Egipcjanie słusznie powiadają, że potrafisz widzieć w ciemności jak kot – stwierdził. – Czy powiesz o papirusie profesorowi?

– Znasz jego zdanie na temat kupowania eksponatów od handlarzy. Podziwiam tę jego zasadę, podobnie jak podziwiam ideę pacyfizmu, obawiam się jednak, że obie są równie niepraktyczne. Ta ostatnia sprawia, że zostajesz trupem. Ta pierwsza zaś, że tracisz cenne świadectwo historii na rzecz przypadkowych zbieraczy, którzy zabierają taki przedmiot do domu i natychmiast o nim zapominają. Jakże ten handel ma zostać powstrzymany, skoro nawet Service des Antiquites kupuje archeologiczne okazy od takich ludzi?

Łódka zatrzymała się łagodnie na mulistym brzegu. Ramzes wciągnął wiosła do środka i mówił dalej:

– Nie widzę innego wyjścia, choć matka z pewnością potępiłaby mnie za to. Chcę mieć ten cholerny zwój i chcę się dowiedzieć, skąd Yussuf Mahmud go wytrzasnął. Ile masz pieniędzy?

– Hmm… raczej niewiele – przyznał David.

– Ja tak samo. Jak zwykle.

– A profesor?

– Nawet nie ma sensu go prosić, nie da mi ani grosza. Zamiast tego wygłosi ojcowską naukę, a nienawidzę, kiedy to robi.

– Wobec tego będziesz musiał poprosić Nefret.

– Prędzej sczeznę!

– To głupota – stwierdził David. – Ona ma tyle pieniędzy, że nie wie, co z nimi robić, i chętnie się nimi dzieli. Gdyby była mężczyzną, nie wahałbyś się ani chwili.

– Nie o to chodzi – odparł Ramzes, wiedząc, że kłamie i że David to wie. – Musielibyśmy jej powiedzieć, po co nam te pieniądze, a wówczas będzie chciała iść z nami.

– I co z tego?

– Mam zabrać Nefret do el Was’a? Czyś postradał zmysły? W żadnym wypadku.

Ze zbioru listów B

Zapewne cię nie zdziwi, że okropnie się namęczyłam, przekonując Ramzesa, iż powinien zabrać mnie ze sobą. Metody, które stosowałam wobec profesora – drżące usta, łzy w oczach – nie wywierają najmniejszego wrażenia na tej zimnokrwistej kreaturze; po prostu ze zniesmaczoną miną wychodzi z pokoju. Musiałam się więc odwołać do szantażu, pogróżek, nieodpartej kobiecej logiki oraz łagodnego napomknięcia, że bez mojego podpisu nie dostaną pieniędzy (to też chyba pewna forma szantażu, prawda?).

Był ze mnie bardzo ładny chłopak, jeśli można tak rzec. Zaraz po wizycie w banku kupiliśmy dla mnie strój – elegancką wełnianą galabiję w kolorze niebieskim, wyszywane złotem pantofle i długi szal, którym zakryłam głowę i przesłoniłam twarz. Ramzes poczernił mi brwi i rzęsy i przyciemnił okolice oczu. Moim zdaniem zmieniłam się nie do poznania, on jednak nie był zadowolony.

– Koloru twojej skóry po prostu nie da się zmienić – burczał. – Masz trzymać głowę nisko, Nefret, i skromnie opuścić wzrok. Jeżeli spojrzysz na Mahmuda albo wypowiesz choć sylabę, gdy się z nim spotkamy, zrobię… zrobię coś, czego oboje możemy pożałować.

Cóż za fascynująca groźba, prawda? Korciło mnie, żeby go nie posłuchać tylko dla przekonania się, co zrobi, ale w końcu postanowiłam nie ryzykować.

Jeszcze nigdy nie byłam nocą w tej części Starego Miasta i nie radzę ci się tam zapuszczać, kochanie. Przy twojej wrażliwości nie zniosłabyś odoru gnijących śmieci ani grasujących w ciemności szczurów. Ciemność na otwartym terenie to zupełnie co innego; w Górnym Egipcie zawsze świecą gwiazdy, nawet gdy nie ma księżyca. W tym miejscu coś tak czystego i jasnego jak gwiazda nie odważyłoby się nawet pokazać. Stare wysokie domy chylą się ku sobie, jakby zwierzając się z jakichś ohydnych sekretów, a ich balkony dodatkowo przesłaniają niebo. Serce biło mi mocniej niż zwykle, ale nie bałam się; nigdy się nie boję, kiedy jesteśmy we trójkę. W panikę wpadam wyłącznie wtedy, gdy obaj chłopcy wypuszczają się sami na jakąś szaloną eskapadę.

Prowadził nas Ramzes. Zna wszystkie zakątki Starego Miasta, łącznie z tymi, których unika każdy szanowany Egipcjanin. Pod domem polecił mi zostać ze sobą, a swojego przyjaciela posłał na rekonesans. Gdy David wrócił, nie powiedział ani słowa, lecz gestem kazał nam wejść.

Była to kamienica czy też dom czynszowy najgorszego autoramentu. W korytarzu cuchnęło zepsutym jedzeniem, haszyszem i zbyt wieloma ciałami stłoczonymi na niewielkiej przestrzeni. Weszliśmy po omacku zapadniętymi schodami, trzymając się ściany. Nie widziałam niczego, podążałam więc za Davidem, trzymając się jego ręki. Ramzes szedł tuż za mną i podtrzymywał mnie, żebym nie spadła, jeśli się potknę. Zdarzyło mi się to raz czy dwa, bo zawinięte czubki moich pięknych pantofli zawadzały o popękane deski. Ta część wyprawy była obrzydliwa, wciąż miałam wrażenie, że wokół nas pełza coś oślizłego.

Naszym celem był pokój na pierwszym piętrze, odznaczający się jedynie smugą bladego światła pod drzwiami. Kiedy Ramzes poskrobał w nie, niemal natychmiast się otworzyły.

Yussuf Mahmud gestem kazał nam wejść i zaryglował drzwi. Domyślałam się, że to Mahmud, choć nikt nas sobie nie przedstawił. Przyjrzał mi się bacznie i powiedział coś niezrozumiale po arabsku. Musiało to być coś wyjątkowo obcesowego, gdyż David warknął groźnie i chwycił za nóż. Ramzes zerknął na niego z ukosa i też powiedział coś, czego nie zrozumiałam, a potem obaj z Mahmudem się roześmiali. David się nie śmiał, schował jednak nóż za pas.

Świeciła się tylko jedna lampa na stole, stojąca niebezpiecznie blisko papirusu, który częściowo rozwinięto, żeby odsłonić winietę. Podeszłam bliżej. Same rozmiary zwoju zapierały dech w piersi. Po jego grubości można było poznać, że jest bardzo długi. Miniaturowy malunek przedstawiał ważenie serca.

Nie zdążyłam się dobrze przyjrzeć, bo Ramzes chwycił mnie i odwrócił twarzą do siebie. Pewnie myślał, że zaraz krzyknę z zachwytu albo podejdę bliżej do światła, czego bym nigdy przecież nie zrobiła. Łypnęłam na niego groźnie, a on na mnie. Nie masz pojęcia, jak strasznie wygląda Ali Szczur z bliska, nawet gdy nie łypie.

– To jakiś nowy, co? – zapytał Mahmud. – Chyba zgłupiałeś, żeś go tu przyprowadził.

– Jest tak ładniutki, że nie potrafię się z nim rozstać – wymamrotał Ramzes, łypiąc na mnie jeszcze ohydniej. – Stań tam w kącie, moja ty mała gazelo, i nie ruszaj się, dopóki nie załatwimy sprawy.

Zgodzili się co do ceny już poprzedniej nocy. Znając jednak sposób działania tych ludzi, spodziewałam się, że Yussuf Mahmud zażąda więcej. Ale on podsunął w stronę Ramzesa obszarpany pakunek, trzymając go mocno jedną ręką, i zapytał:

– Masz pieniądze?

Ramzes popatrzył na niego, po czym zaskrzeczał głosem Alego Szczura:

– Skąd ten pośpiech, przyjacielu? Mam nadzieję, że nie spodziewasz się już nikogo tej nocy. Bardzo by mnie… zmartwiło dzielenie się twoim towarzystwem z innymi.

– Nie tak bardzo jak mnie – odparł Mahmud. – Jeśli będziemy rozsądni, żaden z nas nie będzie zwlekał. Są tacy, którzy słyszą nawet niewypowiedziane słowa i widzą przez ściany bez okien.

– Naprawdę? A cóż to za magicy? – zapytał Ramzes i pochylił się ku niemu z krzywym uśmiechem Alego Szczura.

– Nie mogę…

– Nie? – Ramzes wyciągnął spod szaty ciężką sakwę i sypnął na stół deszczem złotych monet. Uznaliśmy, że zrobią większe wrażenie niż banknoty, i rzeczywiście wywarły pożądany efekt. Oczy Mahmuda niemal wyszły z orbit.

– Informacja jest częścią naszej transakcji – oświadczył Ramzes. – Nie powiedziałeś mi jeszcze, skąd to masz i jakimi drogami do ciebie dotarło. Ilu ludzi musiałeś oszukać lub zabić, zanim zdobyłeś tak cenną rzecz? I jak wielu z nich zainteresuje się teraz mną, jako nowym właścicielem?

Dał dyskretny znak Dawidowi, który wziął papirus i umieścił go w przyniesionej w tym celu drewnianej skrzynce. Mahmud nie widział tego, bo wbijał zachłanne spojrzenie w lśniący stos złota. Ramzes rzucił okiem na zasłonięte żaluzjami okno, a potem na zaryglowane drzwi. Nie spojrzał na mnie, bo nie musiał. Pokój był tak mały, że nawet kiedy stałam w ciemnym kącie, miał mnie w zasięgu wzroku. Choć nie spostrzegłam ani nie usłyszałam niczego niezwykłego, nagle przyskoczył do mnie i przyciągnął do siebie. W tej samej chwili liche drewniane żaluzje pękły pod naporem ciężkiego ciała.

Było to ciało mężczyzny o twarzy obwiązanej ciasno szalem, spomiędzy zwojów którego widoczne były tylko oczy. Intruz przetoczył się po podłodze i natychmiast stanął, zwinnie jak akrobata. Zdawało mi się, że za nim jest następny, lecz zanim zdążyłam się upewnić, Ramzes podniósł mnie jedną ręką i przypadł do drzwi. David już tam stał, ze skrzynką z papirusem w jednej ręce i nożem w drugiej. Ramzes odciągnął zasuwę i uskoczył w bok. Drzwi otworzyły się raptownie i do pokoju wtoczył się człowiek, który na nie napierał.

David kopnął go w żebra i intruz rozpłaszczył się na ziemi. Ja zaś miałam chęć kopnąć Ramzesa, który trzymał mnie jak tobół z praniem, zamiast pozwolić mi włączyć się do walki. Rozmyśliłam się jednak, bo obaj panowie doskonale dawali sobie radę i byłoby głupotą (fatalną w skutkach) wytrącać ich z rytmu. Wszystko rozegrało się w ciągu kilku sekund.

Naszą drugą linią obrony okazał się stos złota na stole. Zobaczyłam ponad ramieniem Ramzesa splątane ręce Yussufa Mahmuda i jego wspólników, walczących za pomocą zębów i noży o zgarnięcie łupu. Walczyli na złotym dywanie, bo monety spadały ze stołu i toczyły się po podłodze.

David wyskoczył na korytarz, a gdy do środka wpadł kolejny napastnik, krzyknął, byśmy szli za nim. Ramzes zatrzasnął za nami drzwi.

– Mam nadzieję, że nie walnąłeś go skrzynką z papirusem? – zapytał po arabsku swojego przyjaciela.

– Za kogo ty mnie masz? – W głosie Davida, choć zdyszanego, znać było rozbawienie. – Czy to już ostatni?

– Tak. Zamknij drzwi na klucz i zmykajmy stąd.

Ramzes postawił mnie na ziemi. W korytarzu było ciemno jak w grobie, usłyszałam jednak trzask klucza w zamku. Było wątpliwe, żeby zatrzymało to bandytów, bo drzwi były bardzo liche, ale istniała szansa, że po skończonej walce o złoto żaden z nich nie będzie zdolny nas ścigać.

Runęliśmy w dół po trzeszczących schodach – najpierw David, za nim ja, a na końcu Ramzes. Kiedy znaleźliśmy się na wąskiej ulicy, spostrzegłam światło w miejscu, gdzie przedtem go nie było. Drzwi w domu naprzeciwko były otwarte. Stała w nich jakaś postać, niewątpliwie kobieca, gdyż poprzez cienką tkaninę okrywającą jej ciało przebijały liczne zaokrąglenia, a na złotych splotach włosów lśniło światło.

David stanął jak wryty, ale na widok kobiety wydał westchnienie ulgi. Nie powtórzę ci jej słów, moja droga, żeby cię nie szokować, lecz donoszę z satysfakcją, że nasz przyjaciel zbył jej zaproszenie w słowach równie grubiańskich jak te, w jakich zostało sformułowane, po czym odwrócił się od niej. Uliczka była bardzo wąska, wystarczył jeden krok i kobieta znalazła się przy nim. Otoczyła go ramionami, a wtedy ja rąbnęłam ją za uchem złączonymi pięściami, tak jak uczyła mnie ciotka Amelia.

Jak powiedziałaby kochana ciocia, rezultat okazał się całkiem zadowalający. Kobieta puściła nóż i upadła na ziemię. W drzwiach pojawiła się następna postać, tym razem był to mężczyzna. Za nim ujrzałam innych. Przepychając się pośpiesznie w wąskim wyjściu, blokowali się nawzajem, szczęśliwie dla nas, bo obaj moi mężni obrońcy wyglądali na chwilowo sparaliżowanych. Szturchnęłam Ramzesa pod żebro.

– Uciekajmy! – zawołałam.

Jeżeli ktoś zna teren, nietrudno mu zgubić pościg w tym labiryncie ciemnych uliczek. Ja nie znałam, ale Ramzes zdołał już ochłonąć i poprowadził nas tak zręcznie, że wkrótce głosy prześladowców ucichły. Zanim dotarliśmy do rzeki, byliśmy wszyscy bez tchu i brudni, lecz mój kochany przybrany braciszek nie pozwolił mi zdjąć cuchnącej i utytłanej szaty, dopóki nie znaleźliśmy się na łodzi. Nie wiem, czy wspominałam już, że pod przebraniem miałam bluzkę i spodnie. Chłopcy nie mieli jednak pod swoimi strojami normalnych ubrań i kazali mi się odwrócić, kiedy się przebierali. Mężczyźni są czasem strasznymi głuptasami…

Kiedy przepłynęliśmy na drugi brzeg i łódka osiadła na piasku, oczekiwałam, że któryś z nich klepnie mnie po ramieniu i powie „Brawo!” albo „Świetnie się spisałaś” czy coś w tym rodzaju. Ale żaden się nie odezwał. Siedzieli nieruchomo jak bliźniacze posągi, gapiąc się na mnie bezmyślnie. Rana na szyi Davida przestała krwawić i wyglądała jak cienki, ciemny powróz.

– Nie siedźcie tak! – zirytowałam się w końcu. – Wracajmy na dahabiję, tam będzie można spokojnie porozmawiać. Chcę się czegoś napić, zapalić papierosa, przebrać się, usiąść wygodnie i…

– Będziesz musiała zadowolić się tylko jedną z tych rzeczy – mruknął Ramzes, gmerając pod ławką. Po chwili podał mi butelkę z wodą. – Musimy porozmawiać, zanim wrócimy do domu. Matka zawsze jest gdzieś w pobliżu, a tej rozmowy na pewno nie powinna usłyszeć.

Łyknęłam ciepławej wody, żałując, że nie jest to coś mocniejszego, otarłam usta rękawem i oddałam butelkę Davidowi.

– Yussuf Mahmud nas zdradził. To była zasadzka. Spodziewaliście się jej – oświadczyłam.

– Nie bądź idiotką – ofuknął mnie Ramzes. – Gdybym podejrzewał zasadzkę, nie pozwoliłbym… To znaczy, postąpiłbym inaczej.

– Nie bardzo widzę, jak mógłbyś zadziałać skuteczniej – stwierdziłam. – Zapewne ustaliliście z Davidem plan działania na wypadek, gdyby coś poszło nie tak.

– Zawsze tak robimy – odparł Ramzes. – Ale daj spokój z pochlebstwami, Nefret. Prawda jest taka, że chyba się przeliczyłem. Mieliśmy szczęście, że wyszliśmy z tego cało.

– Szczęście! – zawołałam z oburzeniem.

Zanim Ramzes zdążył mi odpowiedzieć, ubiegł go David.

– To nie szczęśliwy traf uratował mi dzisiaj życie, lecz refleks i odwaga Nefret. Dziękuję ci, siostrzyczko. Zauważyłem ten nóż dopiero wtedy, gdy miałem go już przy gardle.

– A ja go zobaczyłem dopiero wtedy, gdy wypadł tej kobiecie z ręki – przyznał Ramzes.

Sporo czasu im to zabrało. Nie potrafiłam się powstrzymać i powiedziałam:

– A to dlatego, że żaden z was nie wie…

– …niczego o kobietach? – dokończył Ramzes.

W jasnym świetle księżyca wyraźnie widziałam jego twarz. Ten jej wyraz nazywam kamienną twarzą faraona. Jest obca jak oblicze Chefrena w muzeum. Sądziłam, że jest zły, dopóki nie porwał mnie w objęcia i nie przytulił tak mocno, że poczułam, jak trzeszczą mi żebra.

– Któregoś dnia – powiedział stłumionym głosem – sprawisz, że zapomnę, jak się powinien zachowywać angielski dżentelmen.

Przyznam, moja droga, że było mi przyjemnie. Przez całe lata próbowałam przebić tę jego skorupę i sprawić, żeby się zachowywał jak istota ludzka. Czasami mi się udawało – zazwyczaj wtedy, gdy go czymś rozdrażniłam! – ale te chwile nie trwały długo. By wykorzystać jak najlepiej tę obecną, przylgnęłam do niego, kiedy już chciał się odsunąć.

– Cały drżysz – stwierdziłam. – Czyżbyś się ze mnie śmiał?

– Wcale się nie śmieję. A drżę z przerażenia.

Zdawało mi się, że jego wargi musnęły moje włosy, chyba jednak było to złudzenie, bo posadził mnie z powrotem na twardej ławce tak mocno, że aż mi zęby zadzwoniły. Nikt z moich znajomych, nawet profesor, nie ma tak imponujących brwi jak Ramzes. Teraz te brwi zetknęły się na środku jego czoła jak uniesione czarne skrzydła. Miałam jednak rację. Był wściekły!

– Niechże cię kule biją, Nefret! – krzyknął. – Czy nigdy już nie nauczysz się myśleć, zanim coś zrobisz? Wykazałaś się odwagą, refleksem, sprytem i całą resztą tych bzdur, ale miałaś też cholerne szczęście! Pewnego dnia wpakujesz się w naprawdę poważne tarapaty. Rzucasz się do działania głową naprzód jak…

– I kto to mówi!

– Ja nigdy nie działam pod wpływem impulsu.

– Oczywiście, każdy, tylko nie ty! Jesteś zupełnie pozbawiony uczuć!

– Zdecyduj się – wycedził Ramzes przez zęby. – Nie mogę być jednocześnie porywczy i pozbawiony uczuć.

David wziął mnie za rękę (a raczej za pięść, ponieważ zacisnęłam dłoń i uniosłam ją).

– Ramzes cię łaje, Nefret – powiedział łagodnie – bo bał się o ciebie. Powiedz jej to, Ramzesie. Powiedz, że nie jesteś zły.

– Jestem, i to bardzo. Jestem… – Ramzes przerwał, wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Jego brwi powróciły do normalnej pozycji. – Jestem wściekły na siebie. Zawiodłem cię, mój bracie, i zawiodłem Nefret. Nie musiałaby tak bardzo ryzykować, gdybym okazał się przezorniejszy.

David ujął jego wyciągniętą dłoń. W jego oczach błyszczały łzy. Jest równie sentymentalny, jak Ramzes nie jest. Dobrze wiesz, że cenię sobie uczucia – lecz reakcja Ramzesa zaskoczyła mnie i sama też zaczęłam drżeć.

– Nic podobnego – odparłam jednak stanowczo. – Jak zwykle, bierzesz na siebie zbyt wiele, Ramzesie. Przesadne poczucie odpowiedzialności to objaw skrajnego egotyzmu.

– Czy to jeden ze sławetnych aforyzmów mojej matki? – zapytał Ramzes. Znowu był sobą. Puścił dłoń Davida i posłał mi sarkastyczny uśmieszek.

– Nie, sama to wymyśliłam. Tym razem obaj popełniliście błąd. Spostrzeglibyście ten nóż tak samo jak ja, gdyby wam wasza męska próżność nie kazała sądzić, że kobieta nie może być niebezpieczna. Ja nabrałam podejrzeń, gdy tylko ją zobaczyłam. To nie mógł być przypadek, że dama lekkich obyczajów zjawiła się dokładnie w tym momencie, skoro poprzednio ten dom nie zdradzał oznak życia. Przybytki tego rodzaju zazwyczaj nie są…

– Już wystarczy, masz rację – uciął Ramzes, spoglądając na mnie spod oka.

W nadbrzeżnych chaszczach coś zaszeleściło, ale nikt z nas nawet nie drgnął. Nawet ja potrafiłam rozpoznawać, kiedy obok przemyka się szczur, a kiedy człowiek. Nie przepadam jednak za szczurami i chciałam już wrócić do domu.

– Nie do wiary – mruknęłam, próbując także spojrzeć na niego spod oka (co wcale nie jest łatwe, kiedy ktoś jest wyższy o stopę). – Uszliśmy cało, zatrzymując papirus, dzięki naszej odwadze i przytomności umysłu – oświadczyłam – ale nie znamy jeszcze odpowiedzi na najważniejsze pytanie: jak uniknąć zagrożenia w przyszłości? Co dzisiaj poszło nie tak, Ramzesie?

Ramzes odchylił się na ławce i podrapał po karku (klej wywołuje swędzenie nawet po zmyciu).

– Jest oczywiście możliwe, że Yussuf Mahmud od samego początku chciał nas oszwabić, zamierzając zatrzymać zarówno papirus, jak i pieniądze – powiedział. – Nie byłby jednak w stanie tego przeprowadzić, nie zabijając nas, a wątpię, by chciał aż tak ryzykować. Ali Szczur i jego małomówny towarzysz cieszą się w już w Kairze swoistą… reputacją.

– Zmyśloną, mam nadzieję? – zapytałam.

– Po większej części – odparł Ramzes. Wymienili z Davidem znaczące spojrzenia. – Tak czy owak, uznałem, że ryzyko jest do przyjęcia. Yussuf Mahmud też cieszy się pewną reputacją. Handluje kradzionymi starożytnościami i oszukałby nawet własną matkę, ale nie jest mordercą.

– W takim razie ukradł papirus innemu złodziejowi – stwierdziłam. – A ludzie, którzy tam wtargnęli, szukali Mahmuda i papirusu, nie nas.

– Byłoby wspaniale, gdybym mógł w to uwierzyć – mruknął Ramzes – bo alternatywa jest bardzo nieprzyjemna. Załóżmy, że Yussuf Mahmud i jego mocodawcy, kimkolwiek są, wynaleźli taką oto metodę rabunku: oferują papirus na sprzedaż, zwabiają potencjalnego kupca do mieszkania, dają mu w łeb, kradną pieniądze i znikają razem ze zwojem. Mogliby powtarzać ten proceder wielokrotnie, bo przecież ofiary raczej nie będą chciały ujawniać, że brały udział w nielegalnej transakcji. Ale Yussuf Mahmud postanowił tym razem zadziałać na własną rękę. Spodziewał się swoich wspólników, lecz nie tak szybko. Miał nadzieję, że uda mu się dobić targu i uciec z pieniędzmi, zanim się zjawią. Nas zamknąłby w środku mieszkania, pozostawiając na łasce swoich oszukanych kompanów. Zauważyłem, że zostawił klucz w zamku od zewnątrz, co zresztą też powinno było obudzić moją czujność. Tamci przybyli wcześniej, bo mu nie ufali, a potem, zamiast połączyć siły przeciwko nam, ulegli chciwości. Złoto, jak słyszałem, potrafi demoralizująco oddziaływać na ludzi o słabym charakterze.

– Czy musisz tak rozwlekle gadać? – fuknęłam. – Więc sądzisz, że to wszystko wyjaśnia? To tylko zwyczajny szwindel?

– Nie – odparł Ramzes. – Ale druga część mojej teorii jest słuszna, jak sądzę. Yussuf Mahmud zamierzał uciec z pieniędzmi, zanim pojawią się jego wspólnicy. Obawiam się jednak, że musimy brać też pod uwagę ową niemiłą alternatywę, o której wspomniałem. Ta kobieta naprawdę chciała poderżnąć Davidowi gardło. A poza tym, czy to tylko zbieg okoliczności, że napadli na nas dopiero wtedy, gdy ty przyszłaś z nami, Nefret?

– Mam taką nadzieję – odparłam.

– Ja także, moja droga. Nie mogli wiedzieć, że ty też się pojawisz, ale niewątpliwie oczekiwali Davida i mnie i dołożyli szczególnych starań, żeby nas zabić lub przynajmniej pochwycić. Yussuf Mahmud nie przypadkiem zaoferował ten zwój akurat nam. W Kairze mógł znaleźć wielu chętnych, którzy zapłaciliby żądaną cenę bez mrugnięcia okiem. Obawiam się, że musimy założyć i taką możliwość, iż ktoś, nie wiadomo jakim sposobem, odkrył naszą prawdziwą tożsamość.

– Jak to? – żachnął się David.

Był taki dumny ze swego znakomitego przebrania! Ramzes także bardzo niechętnie przyznawał się do porażki. Zacisnął usta, a kiedy się odezwał, brzmiało to, jakby przeciskał słowa przez wąską szczelinę:

– Żaden plan nie jest doskonały. Cóż… widzę tu kilka możliwości… Ale nie traćmy czasu na domysły. Jest już późno, Nefret powinna pójść spać.

W chaszczach coś dziwnie zaszeleściło. Wzdrygnęłam się.

David pochylił się i wziął mnie za rękę. Jest taki kochany! Jego twarz (bardzo przystojną zresztą) rozjaśnił słodki uśmiech.

– Ramzes ma rację – powiedział. – Chodź, siostrzyczko, miałaś męczący wieczór.

Pomógł mi wyjść na brzeg i pomaszerowaliśmy gęsiego. David prowadził, wynajdując najwygodniejszą drogę. Pod naszymi nogami chlupotało błoto.

– Zbiegi okoliczności się zdarzają – powiedział w pewnej chwili nasz przewodnik. – Może ulegamy urojeniom?

– Najbezpieczniej jest oczekiwać najgorszego – odpowiedział zrzędliwy głos zza moich pleców. – Cóż za przeklęte utrudnienie! Pracowaliśmy nad zbudowaniem naszych wizerunków przez trzy lata!

Pośliznęłam się na czymś obrzydliwie miękkim i cuchnącym, ale David chwycił mnie za koszulę i pomógł utrzymać równowagę.

– Dziękuję – powiedziałam. – Uff, co to było? Nie, lepiej nie mów. Ramzes ma rację, nie możecie już dłużej udawać Alego i Achmeda. Jeżeli oni wiedzą, kim naprawdę jesteście, papirus był tylko przynętą, mającą was zwabić do tej okropnej dzielnicy. Ale kiedy jesteście na łodzi z nami i załogą albo przebywacie w porządniejszych dzielnicach miasta, gdzie zawsze jest dużo ludzi, domniemany zabójca czy kidnaper nie zdoła dobrać się wam do skóry.

– Jest jednak pewien dodatni aspekt tej sprawy – stwierdził Ramzes (choć woli raczej koncentrować się na negatywach). – Zdobyliśmy papirus, choć miało się stać inaczej.

– To jeszcze jeden powód, żeby się trzymać z dala od Starego Miasta – oświadczyłam. – Przyrzeknij mi, Ramzesie, że ty i David nie pójdziecie tam już nigdy późnym wieczorem.

– Co takiego? No cóż, oczywiście.

No i tak to się skończyło. Wiedzieliśmy doskonale, że wkrótce poznamy odpowiedź na nasze pytanie. Uszliśmy cało – z papirusem – ale jeśli Nie-Wiadomo-Kto znał prawdziwą tożsamość Ramzesa i Davida, mógł chcieć go odzyskać. Nie martw się jednak, kochanie, każde z nas potrafi się obronić – i zadbać o pozostałych.

– Mój drogi Emersonie, musimy jeszcze przed opuszczeniem Kairu zadzwonić do pana Maspero – powiedziałam.

– Niech mnie diabli, jeśli to zrobię – warknął mój mąż.

Jedliśmy właśnie śniadanie na górnym pokładzie. To jeden z, naszych zwyczajów na łodzi, choć już nie tak miły jak w czasach, kiedy po rzece nie pływały jeszcze motorowe barki i parowce. Jakże tęskniłam do sielskich brzegów Luksoru, gdzie wschodu słońca nie przesłaniają dymy, a poranna bryza nie przynosi woni ropy i spalin!

Emerson wyraził tę samą opinię i zaproponował, żebyśmy wypłynęli jeszcze tego dnia. Jakie to typowe dla mężczyzn! Sądzą, że wystarczy tylko wyrazić życzenie, a ono natychmiast się spełni. Zwróciłam mu uwagę, że przed odjazdem mamy jeszcze do załatwienia sporo spraw, a rais Hassan musi mieć czas na skompletowanie załogi i poczynienie zapasów. Wizyta u Maspero była w moim przekonaniu równie ważna. Przychylność dyrektora Departamentu Starożytności miała bardzo istotne znaczenie dla każdego, kto chciał prowadzić wykopaliska w Egipcie, a Emerson się tą przychylnością nie cieszył.

Przez kilka sezonów pracowaliśmy przy wyjątkowo nudnych grobowcach. Oddając sprawiedliwość panu Maspero, trzeba przyznać, że był to głównie wynik uporu Emersona. Rozwścieczył dyrektora, odmawiając udostępnienia turystom grobowca Tetiszeri, naszego wielkiego odkrycia, w dodatku wyraził tę odmowę w wyjątkowo przykrych słowach. Maspero odpłacił mu się, nie wyrażając zgody na podjęcie nowych poszukiwań w Dolinie Królów, i dolał jeszcze oliwy do ognia, proponując, żebyśmy oczyścili do końca mniejsze groby, znajdujące się w Dolinie. Większość z tych miejsc odkryli już inni archeolodzy i było raczej pewne, że nie ma w nich niczego ciekawego.

Oddając jednak sprawiedliwość Emersonowi, trzeba przyznać, że miał wszelkie podstawy, by oczekiwać od Maspero szczególnych względów, przekazaliśmy bowiem całą zawartość grobowca Tetiszeri Muzeum Kairskiemu, rezygnując z części skarbu zwyczajowo należnej znalazcy. Miało to zresztą niekorzystny wpływ na nasze stosunki z British Museum, którego zarząd oczekiwał od nas podobnego gestu. Ale Emerson dbał o jego opinię równie mało, co o przychylność Maspero.

Rozsądny człowiek wycofałby się w tej sytuacji i poprosił o pozwolenie podjęcia prac wykopaliskowych gdzieś indziej. Emerson jednak nie jest rozsądny. Z ponurą determinacją, sypiąc obficie przekleństwami, realizował zlecone nam prace, choć wszyscy mieliśmy ochotę wyć z nudy. Przebadał już kilkanaście małych grobów, a według moich obliczeń było ich jeszcze drugie tyle.

– W takim razie pójdę do niego sama – oznajmiłam.

– Nie ma mowy!

Zauważyłam z satysfakcją, że nasza mała sprzeczka (wraz z kilkoma filiżankami mocnej kawy) wytrąciła Emersona z jego zwykłego porannego letargu. Siedział wyprostowany, uniósłszy ramiona i zacisnąwszy dłonie. Na jego policzki wystąpił dodający mu wdzięku rumieniec, a mocny podbródek drżał lekko. Uznałam, że przekonywanie go jest stratą czasu.

– Jakie macie plany na dzisiaj, moi kochani? – zwróciłam się do dzieci.

Ramzes, rozparty na kanapie w pozycji równie gnuśnej jak Emerson, zanim go rozbudziłam, wzdrygnął się i wyprostował.

– Słucham…? Co powiedziałaś, mamo?

– Jesteś dzisiaj jakiś rozleniwiony – zganiłam go. – Nefret także wygląda, jakby w ogóle nie spała. Czy to jeden z twoich koszmarów nie dał ci zasnąć, kochanie?

– Nie, ciociu Amelio – odparła i przysłoniła dłonią usta, skrywając ziewnięcie. – Późno się położyłam. Uczyłam się.

– To godne pochwały, ale musisz się wysypiać. Chciałabym też, byś poświęcała trochę więcej czasu porannej toalecie. Powinnaś związać włosy, bo wiatr zawiewa ci je na twarz. A ty, Ramzesie, masz porozpinaną koszulę. Tylko David wygląda… co to za ślad na twojej szyi, mój drogi? Skaleczyłeś się?

Dłoń Davida powędrowała do szyi, ale choć jego koszula była bardzo starannie zapięta, moje wprawne oko nie dało się zwieść.

– Brzytwa mi się ześliznęła, ciociu Amelio – odparł.

– No właśnie… Niewyspany człowiek staje się ociężały i niezdarny. Brzytwy to niebezpieczne instrumenty, a ty…

Musiałam przerwać, bo łoskot silników turystycznego parowca zagłuszył moje słowa. Emerson zdołał go jednak przekrzyczeć.

– Piekło i szatani! Im szybciej się stąd wyniesiemy, tym lepiej! Porozmawiam z raisem Hassanem.

Hassan jednak poinformował go, że wyruszenie przed czwartkiem, czyli za dwa dni, jest niemożliwe, i Emerson musiał się z tym pogodzić, ale kiedy wyruszaliśmy do muzeum, wciąż mamrotał pod nosem przekleństwa.

To, że odmówił spotkania się z panem Maspero, właściwie mnie ucieszyło, bo takie spotkanie mogło jedynie pogorszyć sytuację. Postanowiłam pójść do dyrektora z Nefret, która była z nim w doskonałych stosunkach. Francuscy dżentelmeni zazwyczaj są w doskonałych stosunkach z ładnymi młodymi kobietami.

Zostawiliśmy Emersona z chłopcami w Salle d’Honneur, a same poszłyśmy do części biurowej, mieszczącej się w północnym skrzydle budynku. Maspero już nas oczekiwał. Pocałował każdą z nas w rękę i obdarzył swymi zwykłymi komplementami, które – uczciwość nakazuje mi to przyznać – nie były całkiem niezasłużone. Nefret, w białych rękawiczkach i kapeluszu ze wstążkami, wyglądała jak prawdziwa dama, a elegancka suknia z zielonego muślinu podkreślała jej smukłą figurę i blask rudozłotych włosów. Ja miałam na sobie nową suknię i zamieniłam ciężką „roboczą” parasolkę na inną, dobraną do mojego stroju. Jak wszystkie moje parasolki, także i ta miała mocną stalową rączkę i ostry szpic, lecz jej użytkowy charakter maskowały koronki i frędzle.

Kiedy lokaj podał herbatę, przeprosiłam naszego gospodarza za Emersona.

– Za dwa dni opuszczamy Kair, panie Maspero, i mój mąż ma mnóstwo pracy. Prosił, bym przekazała panu jego pozdrowienia.

Maspero był zbyt inteligentny, żeby w to uwierzyć, i zbyt układny, by się do tego przyznać.

– Mam nadzieję że i pani przekaże ode mnie profesorowi wyrazy szacunku – odparł.

Francuzi lubują się w długich, formalnych grzecznościach niemal tak samo jak Arabowie, więc dopiero po dłuższej chwili zdołałam przejść do celu mej wizyty. Nie liczyłam na pozytywną odpowiedź, toteż nie byłam zaskoczona – choć trochę rozczarowana – gdy uśmiech zniknął z jego twarzy.

– Chère madame, uczyniłbym wszystko co w mojej mocy, by panią zadowolić, lecz musi pani zrozumieć, że jest niemożliwością, bym udzielił profesorowi zezwolenia na nowe wykopaliska w Dolinie Królów. Koncesję na to posiada pan Theodore Davis i nie mogę mu jej odebrać, zwłaszcza że ma wyjątkowe szczęście w odkrywaniu nowych grobowców. Czy oglądała pani przedmioty wydobyte przez niego w ubiegłym roku z grobu rodziców królowej Tei?

– Tak – odparłam.

– Panie Maspero, to przecież wielka szkoda – powiedziała Nefret i nachyliła się ku niemu. – Profesor jest najznakomitszym archeologiem w Egipcie, a marnuje czas na te małe, nudne groby…

Maspero spojrzał z admiracją w jej szeroko otwarte błękitne oczy, ale pokręcił głową.

– Nikt nie żałuje tego bardziej ode mnie, mademoiselle – odparł. – Nikt nie ceni bardziej ode mnie talentów pana Emersona. Ale decyzja należy do niego. W Egipcie mamy setki grobowców i wszystkie są do jego dyspozycji – z wyjątkiem Doliny Królów…

Rozmowa dobiegła końca i znowu ucałowano nasze dłonie.

– Niech to diabli – mruknęła Nefret, gdy zmierzałyśmy do Sali Mumii, gdzie umówiłyśmy się z moim mężem i chłopcami.

– Nie przeklinaj – upomniałam ją automatycznie.

– Nie przeklinam. Ale cóż to za zatwardziały człowiek, ten Maspero.

– To nie do końca jego wina – stwierdziłam. – Oczywiście przesadza, gdy mówi, że Emerson może wziąć każdy teren w Egipcie, bo wiele z nich zostało już komuś przypisanych. Ale są inne, choćby w regionie Teb. To przez ten przeklęty upór mojego męża tkwimy wciąż przy tych nudnych pracach. Gdzież oni są, u diabła?

Znaleźliśmy ich w końcu tam, gdzie się domyślałam, że mogą być – dumających ponuro nad kolekcją znalezisk Davisa, o której wspomniał Maspero, czy raczej, by być dokładnym, znalezisk pana Quibella, zastępującego go w tym czasie. Odkryli oni grób, który przetrwał do naszych czasów z niemal nietkniętą zawartością. Znalezione w nim eksponaty nie dorównywały oczywiście tym, które znajdowały się w grobowcu królowej Tetiszeri. Juja i Tuja byli zwykłymi ludźmi, ale ich córka została królową, pierwszą żoną Amenhotepa III, toteż wyposażenie ich grobu zawierało wiele podarków od królewskiej rodziny.

– Aa, tutaj jesteś, mój drogi – powiedziałam. – Mam nadzieję, że nie czekałeś zbyt długo.

Emerson był w tak podłym nastroju, że nie zauważył mojego sarkazmu.

– Czy wiesz, ile zabrało Davisowi opracowanie tego grobu? – zapytał. – Trzy tygodnie! A my spędziliśmy przy grobie Tetiszeri trzy lata! Człowiek zaczyna się zastanawiać…

– W pełni się z tobą zgadzam, mój drogi – ucięłam jego tyradę – ale pora na lunch. Gdzie David i Ramzes?

– Poszli oglądać papirusy – odparł Emerson i machnął ręką w stronę drzwi.

Chociaż organizacja ekspozycji przez pana Maspero pozostawiała wiele do życzenia, większość papirusów zgromadził w jednej sali. Ramzes z Davidem pogrążeni byli w kontemplacji jednego z najświetniejszych – papirusu pogrzebowego, sporządzonego dla królowej z dwudziestej pierwszej dynastii.

„Księga umarłych” to współczesna nazwa. Ten starożytny zbiór zaklęć, mający odpędzać niebezpieczeństwa, grożące ludziom ze strony świata pozagrobowego, i prowadzący zmarłego ku życiu wiecznemu, nazywano bardzo różnie: „Księgą Tego, Co Jest w Zaświatach”, „Księgą Wrót”, „Księgą Wychodzenia za Dnia” i tak dalej. Owe ochronne formułki często uwieczniano na trumnach lub na ścianach grobowców. Później wypisywano je na papirusach i ozdabiano malunkami, które ukazywały różne etapy pośmiertnej drogi zmarłego do raju. Długość zwoju, a tym samym jego skuteczność, zależała od sumy pieniędzy, jaką kupujący był w stanie zapłacić. Tak więc nieśmiertelność też można było sobie zapewnić za pieniądze. Nie szydźmy jednak z niewinnych pogan, drogi Czytelniku. Średniowieczny Kościół również sprzedawał odpusty i modlitwy za zmarłych, a i wśród nas są dzisiaj ludzie, którzy wspierają instytucje religijne w nadziei odpuszczenia kary za grzechy.

Ale do rzeczy. Z historią, którą tu przedstawiam, bardziej wiąże się pochodzenie niektórych z tych papirusów. Grzebano je razem ze zmarłym, czasem umieszczając je przy boku lub między nogami mumii. Zwój, który badali chłopcy, pochodził z Deir el Bahari. Mumie wielu osobistości z rodów królewskich przeniesiono z ich pierwotnych, splądrowanych grobów i ukryto w rozpadlinie na wzgórzach pod Tebami, gdzie doczekały nienaruszone aż do lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Odkryli je dopiero rabusie grobów z wioski Gurna na Zachodnim Brzegu, którzy sprzedawali potem przez kilka lat różne pochodzące z nich eksponaty na czarnym rynku. W końcu jednak Departament Starożytności wpadł na ich trop i zmusił do wskazania pierwotnego miejsca pochówku. Sponiewierane, zbezczeszczone mumie i pozostałości ich grzebalnego wyposażenia przeniesiono do muzeum.

Nefret przyłączyła się do chłopców. Musiała dać Ramzesowi kuksańca, żeby się odsunął, po czym nachyliła się nad gablotą i wbiła wzrok w papirus.

– Jest o wiele ciemniejszy od… innych, które widziałam – oświadczyła.

– Zawsze ciemnieją, kiedy się je wystawi na działanie światła, zwłaszcza w takich warunkach jak tutaj – burknął Emerson. – Ta gablota jest równie brudna wewnątrz, co z zewnątrz. Ten idiota Maspero…

– To dwudziesta pierwsza dynastia – wtrącił David. – Te papirusy są zazwyczaj ciemniejsze od wcześniejszych.

Powiedział to z pewnością siebie, którą okazywał jedynie wtedy, gdy wypowiadał się na temat swojej specjalności. Słuchaliśmy go z respektem, jakiego w takich razach oczekiwał. Gdy skończył mówić, odsunął się, bym mogła podejść do gabloty.

– Jest bardzo piękny – stwierdziłam. – Takie papirusy kojarzą mi się zawsze ze średniowiecznymi manuskryptami. Te same długie linijki eleganckiego pisma, te same malowane miniatury… A ta scena przedstawia ważenie serca zmarłego za pomocą symbolu prawdy… cóż za czarująco naiwna koncepcja! Anubis prowadzi królową, w koronie i najpiękniejszym stroju, do komnaty, w której siedzi na tronie Ozyrys. Tot, boski skryba o głowie ibisa, trzyma w pogotowiu pióro, czekając na ogłoszenie werdyktu. Za nim stoi Ammut, gotowa pożreć duszę, która nie przejdzie sprawdzianu.

– Dla kogo właściwie wygłaszasz ten wykład, Peabody? – przerwał mi Emerson. – Turystów tu nie ma, a wszyscy obecni są równie dobrze obeznani z tematem, jak i ty.

Nefret próbowała oczywiście taktownie złagodzić tę krytyczną wypowiedź (chociaż po prawdzie nigdy sobie nie biorę do serca sarkazmu Emersona).

– A ten milutki mały pawian, siedzący na szczycie wagi… to także Tot, prawda? – zapytała. – Ale czemu pojawia się dwukrotnie w tej samej scenie?

– Kochanie, teologia starożytnych Egipcjan to istny galimatias – odparłam. – Małpa u góry wagi, a w innych przedstawieniach obok niej, jest jednym z symboli Tota, wątpię jednak, by nawet mój uczony mąż umiał wyjaśnić, co ona tam robi.

Emerson wydał z siebie jakieś burknięcie i Nefret pospiesznie ujęła go pod ramię.

– Jestem okropnie głodna – oznajmiła. – Może byśmy już poszli na lunch?

Pociągnęła mojego męża za sobą, a ja z chłopcami ruszyłam ich śladem. Ramzes podał mi ramię z rzadko u niego spotykaną kurtuazją.

– Zgrabnie to przeprowadziła – zauważył. – Ojciec wskoczyłby do paszczy krokodyla, gdyby go o to poprosiła. Naprawdę nie powinnaś go prowokować, mamo, kiedy jest tak poirytowany.

– To on zaczął – odparłam i roześmiałam się, tak dziecinnie to zabrzmiało. – Kiedy odwiedza muzeum, zawsze popada w rozdrażnienie.

– A co powiedział Maspero? – zapytał Ramzes. – Jestem pewien, że próbowałyście z Nefret zmienić jego nastawienie.

– Powiedział „nie” i ma do tego prawo, jak sądzę. Skoro już dał zezwolenie na prowadzenie wykopalisk panu Davisowi, nie może go unieważnić bez sensownego uzasadnienia. Nie pojmuję, dlaczego twój ojciec tak się upiera przy Dolinie. Przecież to tak, jakby sam sobie sypał sól na ranę. Ciśnienie mu skacze za każdym razem, kiedy Davis dokonuje nowego odkrycia. Grobowiec Tetiszeri to osiągnięcie mogące dowartościować każdego archeologa, ale znasz ojca. Sporo czasu już upłynęło, odkąd natrafiliśmy na jakiś znaczący obiekt, i Emerson byłby zachwycony, mogąc znów się pochwalić znaleziskiem wysokiej klasy.

– Hmm… – mruknął Ramzes i zamilkł.

4

Przedstawiłam oczywiście Emersonowi propozycję Maspero i zapytałam:

– Co byś powiedział na Abusir, mój drogi? Albo Medum? Na Saharze są całe obszary wręcz proszące się o wykopaliska.

– Tak ochoczo chcesz opuścić nasz dom w Luksorze, Peabody? Zbudowaliśmy go z myślą o skoncentrowaniu się na tamtym rejonie. Do diaska, przysiągłem, że dokończę tę robotę, i oburzają mnie twoje ciągłe próby… – Ale po chwili jego twarz złagodniała i dodał burkliwie: – Wiem, jak bardzo tęsknisz za piramidami, moja droga. Zgódź się na jeszcze tylko ten jeden sezon, a potem zobaczymy. Czy taki kompromis cię zadowala?

W mojej opinii nie był to żaden kompromis, bo Emerson nie przyrzekł niczego konkretnego. Usatysfakcjonowały mnie jednak przejawy uczucia, towarzyszące tej wypowiedzi, wyraziłam więc zgodę i temat został zarzucony – przynajmniej na razie.

Nasza rozmowa miała miejsce w hotelu Shepheard’s, moim ulubionym. Emerson przystał łaskawie, byśmy pomieszkali w nim kilka dni przed opuszczeniem Kairu, a pretekst do tego był taki, że łatwiej mi będzie przygotować tam moje coroczne przyjęcie. Tak naprawdę jednak, choć przyznawałam to z niechęcią, nasza dahabija stała się zbyt ciasna i niewygodna dla powiększonej rodziny. Były tam tylko cztery kajuty i jedna łazienka, a ponieważ wszyscy byliśmy zaangażowani w prace naukowe, salon zastawiony był biurkami i zarzucony książkami i notatkami. Nie było nawet gdzie usiąść do obiadu. Fatima nie mogła spać na dolnym pokładzie z załogą, trzeba więc było oddać jej jedną kajutę. (Chciała spać na korytarzu lub na podłodze w pokoju Nefret, lecz oba te rozwiązania nie wchodziły w grę). Ramzes musiał wobec tego dzielić kajutę z Davidem i nie sądzę, bym musiała opisywać stan tego pomieszczenia jakiejkolwiek matce młodych mężczyzn. Żeby się dostać do łóżka, trzeba było brnąć przez zwały książek i rozrzuconych wszędzie części odzieży.

Musiałam więc w końcu uświadomić sobie smutną prawdę (Emerson jako mężczyzna w ogóle nie zauważał opisanych wyżej niedogodności). Kiedy byliśmy wszyscy razem, „Amelia” już nie mogła być dla nas odpowiednim mieszkaniem. Pomyślałam jednak, że ten stan nie będzie trwał w nieskończoność. David miał już dwadzieścia jeden lat i szybko zyskiwał renomę utalentowanego artysty i projektanta – i wkrótce mógł zapragnąć żyć na własny rachunek. Nefret z kolei z pewnością niebawem wyjdzie za mąż – dziwiło mnie, że nie zaakceptowała jeszcze żadnego z licznych starających się, którzy ją nieustannie oblegali. Ramzes zaś… cóż, chyba żadna istota ludzka nie potrafiłaby odgadnąć, co ten chłopak zamierza. Czułam dziwną pewność, że będzie to coś, co mi się nie spodoba, ale przynajmniej można było liczyć na to, że przedtem się wyprowadzi i zrobi to gdzieś poza domem. Ta perspektywa powinna się wydawać przyjemna… mieszkać znów tylko z Emersonem, bez tych kochanych, lecz jakże absorbujących młodych ludzi – to było kiedyś moje marzenie. I oczywiście nadal jest…

Odbywszy z panem Baehlerem rozmowę na temat przygotowań do przyjęcia, poszłam odpocząć na tarasie, czekając, aż Emerson i Nefret przyjdą na herbatę. Na bezchmurnym niebie świeciło słońce, rozpłomieniając fezy i obszyte złotem kamizelki dragomanów, zgromadzonych przy schodach hotelu. Lekki wietrzyk przyniósł do moich wdzięcznych nozdrzy woń róż i jaśminu z wózków kwiaciarzy. Nawet turkot kół i pokrzykiwania dorożkarzy oraz porykiwanie osłów i wielbłądów sprawiały mi przyjemność, były to bowiem odgłosy Egiptu, święte dla mnie, bliskie i ukochane. Emerson oświadczył, że musi udać się do Instytutu Francuskiego, a Nefret powiedziała, że wybiera się na zakupy. Przez wzgląd na to, co z upodobaniem nazywała moimi staroświeckimi zasadami, zabrała ze sobą Fatimę. Chłopcy też gdzieś zniknęli. Nie mieli już zwyczaju tłumaczyć mi się ze swych poczynań, nie przypuszczałam jednak, by robili coś, czego nie powinni. Dlaczego więc nękały mnie nieprzyjemne przeczucia, a mój umysł błądził niespokojnie?

Przeczuć tych nie pobudzały bynajmniej myśli o moim starym adwersarzu oraz (jak on sam twierdził) wielbicielu, Mistrzu Występku. Emerson już nawykowo uważał, że człowiek ten stoi za każdym niebezpiecznym czy tajemniczym zdarzeniem. To, że się zwykle mylił, wcale nie pomniejszało jego podejrzeń i wiedziałam (choć usiłował to przede mną ukryć), że buszuje po bazarach i kawiarniach Kairu, szukając dowodów na to, iż Sethos podąża naszym śladem.

Ja jednak miałam powody sądzić, że tym razem tak nie jest. Zresztą właśnie ta pewność była jedną z przyczyn mojego niezadowolenia. Po raz pierwszy od lat nie czekała nas żadna ciekawa przygoda, nie mogłam nawet liczyć na list z pogróżkami od nieznanego złoczyńcy! Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo przywykłam do tego rodzaju wydarzeń. Przyznaję, że zazwyczaj nasze przygody zabawniej było wspominać, niż je przeżywać, lecz kiedy mam wybierać pomiędzy niebezpieczeństwem i nudą, zawsze wybiorę to pierwsze. Tak więc czułam pewne zniechęcenie, tym większe, że i same wykopaliska nie zapowiadały się zbyt ekscytująco.

Spojrzałam na zegarek. Nefret jeszcze nie była spóźniona, zresztą nie umówiłyśmy się na konkretną godzinę, powinna jednak już tu być. Postanowiłam jej poszukać.

Kiedy zapukałam do drzwi jej pokoju, nikt nie odpowiedział i sądziłam, że dziewczyna jeszcze jest w mieście. Jednak gdy już odwracałam się, drzwi uchyliły się i pojawiła się w nich jej twarz. Nefret wyglądała na lekko zmieszaną.

– Ach, to ty, ciociu Amelio – powiedziała. – Czy chcesz już siadać do herbaty?

– Chcę i czekam na ciebie od kwadransa – odparłam, stając na palcach i próbując dojrzeć, co się dzieje w pokoju, skąd dobiegały jakieś dziwne odgłosy. – Czy ktoś u ciebie jest? Może Fatima?

– Ee… nie. – Usiłowała zniechęcić mnie do wejścia spojrzeniem, lecz oczywiście nie miała szans, więc z lekkim uśmieszkiem odsunęła się od drzwi. – To tylko Ramzes z Davidem.

– Nie rozumiem, czemu to taka tajemnica – zdziwiłam się. – Witajcie, chłopcy. Czy przyjdziecie na herbatę?

Obaj stali, ale jeden z pewnością leżał przedtem na łóżku, bo kapa była zmięta. Darowałam sobie komentarz, ponieważ byli należycie ubrani – choć Ramzes nie miał na szyi krawata, którego nie było też nigdzie w zasięgu wzroku.

– Witaj, mamo – powiedział mój syn. – Oczywiście, chętnie napijemy się z tobą herbaty, jeśli sobie życzysz.

– Owszem, życzę sobie. Ale gdzie twój krawat? Znajdź go i załóż, zanim zejdziesz na dół.

– Dobrze, mamo.

– Spotkamy się na tarasie.

– Dobrze, mamo.

– Za pół godziny.

– Dobrze, mamo.

Z manuskryptu H

Nefret zamknęła drzwi, odczekała pół minuty i znowu je uchyliła, wyglądając na korytarz.

– Poszła.

– Myśleliście, że będzie podsłuchiwać pod drzwiami? – zapytał David.

Nikt mu nie odpowiedział. Ramzes starannie wygładził kapę na łóżku, a z jego ust wydobyło się westchnienie ulgi.

– Tym razem nic się nie stało – powiedział. – Ale nie możemy dłużej działać w ten sposób.

– Już więcej tak nie zrobimy – odparła Nefret. – Ale musieliśmy przecież przyjrzeć się lepiej papirusowi, a nie mogliśmy tego zrobić na łodzi. Nasze kajuty są zbyt ciasne, poza tym Fatima ciągle przychodzi zapytać, czy czegoś nie potrzebuję. Mądrze zrobiłeś, Ramzesie, namawiając ciotkę Amelię na przeprowadzkę do hotelu.

– Matce się wydaje, że to jej pomysł – mruknął Ramzes.

David zaprojektował i skonstruował pojemnik, dzięki któremu można było oglądać po jednym dwunastocalowym fragmencie zwoju, przewijając papirus z jednego końca do drugiego. Oglądaliśmy właśnie tę samą scenę, którą widzieliśmy na papirusie w muzeum – ważenie duszy – lecz przedstawioną o wiele bardziej wyraziście i zarazem subtelniej. Kandydatka do raju stała przed wagą, jej smukła sylwetka prześwitywała poprzez białą, lnianą suknię. Na jednej szali wagi leżało serce zmarłej – siedlisko uczuć i sumienia – na drugiej zaś pióro Maata, symbol prawdy, sprawiedliwości i ładu. Los człowieka, którego uznano za winnego, był przerażający. Zjadała go Ammut – Pożeraczka Dusz, potwór o głowie krokodyla, korpusie lwa i zadzie hipopotama.

– Tak oczywiście nigdy się nie działo – powiedział Ramzes – ponieważ zmarłego chronił papirus, nie tylko zapewniając pomyślny rezultat ważenia, lecz również…

– Nie mam ochoty słuchać wykładu o religii Egiptu – przerwała mu Nefret. – Ten zwój przypomina papirus królowej, lecz jest znacznie dłuższy i piękniej wykonany.

– Jest starszy od niego o dwieście lat – przypomniał jej David. – Pochodzi z dziewiętnastej dynastii. Papirusy z tego okresu mają jaśniejsze barwy i są mniej kruche od tych późniejszych. Chyba go nie uszkodziliśmy, ale Ramzes ma rację, że powinniśmy trzymać go w zamknięciu i więcej nie odwijać.

– Mam wątpliwości, czy nam się to uda – mruknął Ramzes.

– To znaczy?

– W zwykłych okolicznościach oczywiście zgodziłbym się, że trzeba go jak najmniej ruszać. Coś mi jednak mówi, że ktoś chciałby go nam odebrać. Dlatego powinniśmy sporządzić kopię.

– Bzdura – obruszyła się Nefret. – Minęły już trzy dni i nikt nas nie niepokoił.

– Poza pływakiem, którego przedwczoraj wieczorem widział Mohammed.

– Zdawało mu się albo to zmyślił, żeby dać dowód swojej czujności, bo profesor przyłapał go wcześniej, jak spał na służbie.

– Może i tak. Ale mimo wszystko uważam, że warto zrobić kopię. Jak długo by potrwało sfotografowanie zwoju, Davidzie?

– Wiele godzin – odparł jego przyjaciel. – A może nawet dni. Gdzie mam zainstalować ciemnię? Jak ukryjemy to przed ciotką Amelią? Co będzie, jeśli uszkodzę papirus? I jak…

– Szczegóły dopracujemy później – oświadczyła Nefret, z właściwą sobie nonszalancją przechodząc nad tymi trudnościami do porządku dziennego. – Ja ci pomogę. Jak sądzisz, skąd ten zwój pochodzi?

– Z Teb – powiedział Ramzes. – To była księżniczka, jedna z córek Ramzesa Drugiego. A skąd wziął się w Tebach, to kwestia otwarta.

– Może z Doliny Królów? – zasugerował David.

– Z Deir el Bahari? – Nefret spojrzała na niego zaskoczona. – Przecież to miejsce pochówku opróżniono już dawno temu. Mumie i inne obiekty są w muzeum.

– Nie wszystkie – odparł David, zamykając pokrywę pojemnika. – Na pewno pamiętasz tę historię, Nefret… Rodzina Abd er Rassul, zanim ją przyłapano, sprzedała część znalezisk kolekcjonerom i handlarzom. Całkiem możliwe, że nie wszystkie potem ujawniono.

– To raczej pewne, że nie wszystkie – wtrącił Ramzes.

Zapadło milczenie.

– Dlaczego nie powiesz wprost tego, co myślisz? – zapytała po chwili Nefret, zwracając się do Ramzesa. – Sethos działał w tym samym okresie, kiedy Abd er Rassulowie potajemnie handlowali znaleziskami ze Skrytki Królewskiej. Załóżmy, że jednym z jego nabytków był papirus księżniczki…

– Oczywiście taka ewentualność również przyszła mi do głowy – oświadczył Ramzes.

– Oczywiście! – Głos Nefret aż kipiał sarkazmem. – I co, może myślałeś, że zacznę krzyczeć na sam dźwięk tego imienia?

– To było tylko domniemanie, nic więcej. Sprawdziliśmy każdego handlarza w Kairze i nie pojawił się nawet cień dowodu, że Mistrz, jak się go tu nazywa, powrócił do miasta. Czegoś takiego nie dałoby się utrzymać w tajemnicy. Możesz nie wiedzieć, gdzie ukryto trupa, ale z pewnością poczujesz jego smród.

– Cóż za elegancka metafora! – sarknęła Nefret.

– Nie uszłoby to naszej uwagi – mówił dalej Ramzes. – Ale pozostaje faktem, że posłużono się tym zwojem, żeby nas zwabić w pułapkę. Jeśli stoi za tym Sethos, to zapewne nie my jesteśmy jego głównym celem. Jest nim matka. Próba uprowadzenia jej w Londynie nie powiodła się, postanowił więc dostać jedno z nas lub wszystkich, żeby w ten sposób dosięgnąć i jej.

– Mnie też to przyszło do głowy – oświadczyła Nefret. – Profesor nie spuszcza jej z oka od czasu tego napadu w Londynie. Zresztą nawet ktoś taki jak ona miałby dość rozsądku, żeby nie zapuszczać się samotnie nocą do Starego Miasta.

– W przeciwieństwie do nas – zauważył kwaśno Ramzes. – Gdyby jednak uznała, że któreś z nas jest w niebezpieczeństwie, poszłaby do samego piekła, wywijając tą swoją parasolką.

– To prawda – przyznał David. – Poszłaby.

Nagle wzdrygnął się, słysząc jakiś odgłos z korytarza. Nefret ze śmiechem poklepała go po ręce.

– To tylko ten niemiecki hrabia, który zajmuje apartament w końcu korytarza. Zawsze ryczy jak hipopotam. Bałeś się, że to ciotka Amelia wraca?

– Wróci, jeżeli się nie pospieszymy – mruknął Ramzes. – Podaj mi to pudło, siostrzyczko.

– Wsuń je pod łóżko, tam nigdy nie zamiatają – poradziła mu Nefret i podeszła do lustra, by doprowadzić do porządku włosy.

– Wolę go nie zostawiać u ciebie. Jeżeli ktoś go szuka…

– Będzie szukał w pokoju twoim lub Davida – oświadczyła Nefret. – Nawet jeżeli was rozpoznano, najpewniej nikt się nie domyślił, że to ja byłam tą twoją… jak brzmiało to interesujące określenie?

– Małą gazelą – przypomniał jej Ramzes i uśmiechnął się. – O tym drugim zapomnijmy.

– Hmm… Czy muszę się przebierać? – Wygładziła bluzkę i obciągnęła spódnicę na biodrach, przyglądając się krytycznie swemu odbiciu w lustrze.

– Moim zdaniem jesteś odpowiednio ubrana – stwierdził Ramzes.

– Dziękuję. A gdzie twój krawat?

Znaleźli go pod łóżkiem, gdy Ramzes uklęknął, by schować tam papirus. Nie zgodził się, by Nefret mu go zawiązała, włożyła więc kapelusz i David otworzył drzwi.

– Kiedy zamierzacie wyjawić wszystko profesorowi i ciotce Amelii? – zapytał z niepokojem. – Papirus tak naprawdę jest własnością fundacji, a oni są członkami jej zarządu. Będą wściekli, kiedy się dowiedzą, że go przed nimi ukrywaliśmy.

– Oni też wiele przed nami ukrywają, czyż nie? – burknął Ramzes. Pozostał z tyłu, by móc oddawać się przyjemności patrzenia na idącą przed nim dziewczynę. Twierdziła, że robi się nerwowa, kiedy się jej przygląda niczym okazowi pod lupą. Ale była tak piękna, z każdej strony i w każdym szczególe, że nie mógł się powstrzymać. Skłon jej głowy pod kapeluszem, muskające szyję kędziory, szczupłe ramiona, wąska talia, krągłe biodra i… dobry Boże, z każdym dniem jest coraz gorzej, pomyślał Ramzes i zmusił się do skupienia na słowach Davida.

– Wcale mi się nie podoba, że ich oszukuję – mówił jego przyjaciel. – Tak wiele im zawdzięczam…

– Nie musisz czuć się winnym – odparł Ramzes. – I tak wszystko będzie na mnie, zawsze tak jest. Nie ujawniajmy niczego, dopóki nie wyjedziemy z Kairu. Ojciec urządziłby straszliwą awanturę panu Maspero za to, że nie zlikwidował czarnego rynku starożytności, a matka natychmiast chwyciłaby parasolkę i pobiegła szukać Yussufa Mahmuda.

– A ty go przypadkiem nie szukałeś? – spytała Nefret.

– Nie jako Ali Szczur. Ustaliliśmy, że ta postać musi na jakiś czas zniknąć ze sceny.

– Nie jako Ali Szczur? – Nefret odsunęła się od Davida i natarła na Ramzesa. – Do diaska, przecież dałeś mi słowo!

– I nie złamałem go. Ale wiesz doskonale, że odnalezienie Mahmuda to nasza jedyna szansa na określenie pochodzenia zwoju!

– Przestań ją drażnić, Ramzesie – powiedział David, biorąc Nefret pod rękę. – Wy dwoje potraficie doprowadzić każdego normalnego człowieka do obłędu. Żeby krzyczeć na siebie w miejscu publicznym!

– Ja wcale nie krzyczałam – burknęła Nefret, pozwoliła mu się jednak prowadzić. – Ale przy Ramzesie nawet święty straciłby cierpliwość, a ja nie jestem świętą. Coście znowu wykombinowali?

– Udawaliśmy, że chcemy kupować starożytności – odparł David. – Ramzes grał bardzo bogatego i głupiego turystę, a ja byłem jego wiernym dragomanem.

– Turystę… – powtórzyła Nefret i odwróciła się nagle.

Ramzes zachwiał się i omal na nią nie wpadł. Pogroziła mu palcem.

– Chyba nie tego głupkowatego Anglika o włosach koloru słomy, który popatrzył na mnie przez monokl i powiedział…

– …”Na Jowisza, cóż to za piękna młoda niewiasta” – dokończył Ramzes, naśladując głos głupkowatego Anglika.

Nefret pokręciła z dezaprobatą głową, lecz mimo woli się uśmiechnęła.

– I czego się dowiedzieliście? – zapytała.

– Że pozbawiony skrupułów bogaty turysta może zdobyć każdy zabytek, jaki zechce. Nie zaoferowano nam jednak niczego tej klasy co nasz papirus, mimo że kręciłem nosem na wszystko, co mi prezentowano, i domagałem się czegoś lepszego. Yussuf Mahmud zapadł się pod ziemię, chociaż zwykle jest pierwszy do żerowania na naiwnych turystach.

– Zamordowali go – szepnęła Nefret.

– Albo się gdzieś ukrył – odparł Ramzes. – Przymknij się, Nefret, bo moja matka usłyszy słowo „morderstwo” z odległości mili.

Chociaż wszystko zostało przygotowane jak należy, doroczne przyjęcie nie sprawiło mi takiej przyjemności jak zazwyczaj. Zabrakło wielu starych przyjaciół, którzy odeszli w mroki wieczności lub wyjechali z Egiptu. Nie przyszedł Howard Carter. Nie było też Cyrusa Vandergelta z żoną, a świadomość, że wkrótce spotkamy się w Luksorze, nie całkiem wynagrodziła mi ich nieobecność. Szanowny pan Maspero oczywiście także był zaproszony, ale gdy wymówił się wcześniejszymi zobowiązaniami, poczułam ulgę. Choć wiem, że nierozsądnie jest czuć do niego niechęć, trudno mi było pozbyć się tego uczucia. Kiedy słuchałam, jak inni rozwodzą się z entuzjazmem nad swymi piramidami, mastabami i bogatymi w znaleziska cmentarzyskami, podczas gdy nas czekały kolejne nudne prace w pomniejszych grobowcach, moja złość na Maspero rosła.

Pan Reisner był uprzejmy zaprosić mnie do Gizy, gdzie miał koncesję na drugą i trzecią piramidę. Odmówiłam pod pretekstem, że nazajutrz wypływamy, lecz tak naprawdę nie chciałam po prostu cierpieć katuszy na widok czyichś piramid, gdy sama nie dostałam żadnej. Emerson, który słyszał naszą rozmowę, rzucił mi skrępowane spojrzenie, ale później nie wrócił już do tematu. Tej nocy okazywał mi swoje uczucia w sposób wyjątkowo namiętny. Ja również reagowałam z entuzjazmem, lecz w głębi serca czułam ziarenko irytacji. Jakież to typowo męskie, sądzić, że pocałunki i pieszczoty odwiodą kobietę od innych, poważniejszych spraw.

Nazajutrz zjedliśmy lunch w jednej z nowych restauracji. Przyłączyła się do nas Nefret, która udała się rano na dahabiję, by zabrać część swoich rzeczy.

– Czy to Ramzes? – zapytałam, patrząc na znajomą postać, która oddalała się w tempie sugerującym, że nie chce zostać rozpoznana. – Czemu się do nas nie przyłączy?

– Był ze mną – odparła Nefret – ale ma jakieś umówione spotkanie.

– Zapewne z jakąś młodą kobietą – mruknęłam z dezaprobatą. – Zawsze są wokół niego jakieś młode kobiety, choć nie rozumiem, dlaczego tak za nim biegają. Mam nadzieję, że to nie panna Verinder, która w ogóle nie posiada mózgu.

– Panna Verinder jest już nieaktualna – oświadczyła Nefret. – Zajęłam się tym. – Widząc moją minę, dodała szybko: – Czy widziałaś ten artykuł, ciociu Amelio?

Podała mi gazetę, niezbyt imponującą z wyglądu. Zostało z niej tylko kilka stron, czcionka była nieco zamazana, a papier tak cienki, że kruszył się w dłoniach. Nie czytam po arabsku tak biegle, jak mówię, lecz tytuł artykułu zrozumiałam bez trudności.

– „Młoda kobieta”… Skąd to masz?

– Od Fatimy. – Nefret ściągnęła rękawiczki i wzięła od kelnera kartę. – Poświęcam jej sporo czasu, pomagam podciągnąć się w angielskim.

– Wiem, kochanie – odparłam z czułością. – Jesteś dla niej bardzo dobra.

Nefret potrząsnęła głową tak energicznie, że aż zatrzęsły się kwiaty na jej kapeluszu.

– Nie robię tego z dobroci, ciociu Amelio – odparła – ale z poczucia winy. Kiedy widzę, jak rozjaśnia się twarz Fatimy, gdy wymawia nowe słowo, myślę o tysiącach innych arabskich kobiet, które mają podobne aspiracje, choć ani odrobiny tych możliwości, co ona – pogardzam sobą za to, że nie robię więcej.

Emerson serdecznie poklepał małą dłoń, leżącą na stole. Była zwinięta w pięść, jakby Nefret szykowała się do walki.

– Czujesz to samo, co czuje każdy przyzwoity człowiek, kiedy rozmyśla nad niesprawiedliwością tego świata – powiedział. – I jesteś jedną z nielicznych osób, którym doskwiera to na tyle, że próbują się temu przeciwstawić.

– To prawda – zgodziłam się z moim mężem. – Jeśli nie możesz zaświecić lampy, zapal choć małą świeczkę. Tysiące takich świeczek też może rozjaśnić bardzo dużą przestrzeń.

Emerson posłał mi krytyczne spojrzenie. Wiedziałam, że już żałuje chwilowego poddania się sentymentowi.

– Wolałbym, żebyś sobie darowała takie banalne sentencje, Peabody – powiedział. – Co to za gazeta?

– Redagowana przez kobiety i adresowana do kobiet – wyjaśniła Nefret. – Czyż to nie wspaniałe? Nie sądziłam, że takie rzeczy mogą się dziać w Egipcie.

– Działy się już niejednokrotnie – oświadczyłam.

Entuzjazm Nefret przygasł. Wszyscy, którzy dzielą się z innymi sensacyjnymi nowinkami, oczekują zwykle okrzyków zdumienia i podziwu. To naturalna skłonność człowieka i bardzo żałowałam, że zepsułam cały efekt.

– Nic dziwnego, że o tym nie słyszałaś – pocieszyłam Nefret. – Słyszeli tylko nieliczni, a większość z nich niestety nie pożyła zbyt długo. To pismo jest dla mnie nowością, choć ten sam tytuł – „Al Fatah” – miało już inne, publikowane przed kilku laty.

– Hmm… – mruknął Emerson, przyglądając się pierwszej stronie. – Niezbyt rewolucyjna retoryka. „Czarczaf to nie dolegliwość, która nas cofa w rozwoju. To raczej nasze szczęście”. Też coś!

– Na szczyt góry nie zawsze dociera się za jednym podejściem, mój drogi – odparłam. – Metoda drobnych kroków też bywa skuteczna. Przecież mnie rozumiesz, prawda?

– Być może – odparł krótko.

Uznałam za rozsądne skierowanie rozmowy na inne tory.

– Jak ta gazeta znalazła się w rękach Fatimy? – zapytałam Nefret.

– Rozdawano ją na kursach wieczorowych, na które uczęszcza. Czy wiedziałaś, ciociu Amelio, że Fatima uczy się co wieczór po zakończeniu pracy?

– Nie – przyznałam. – I wstydzę się tego. Powinnam więcej o niej wiedzieć. Kto prowadzi te kursy? Może któraś z misji?

– Organizuje je pewna dama z Syrii, pani Hashim. Robi to całkiem bezinteresownie, w dążeniu do poprawy losu tych kobiet.

– Chciałabym ją poznać.

– Naprawdę? – ucieszyła się Nefret. – Fatima nie śmiała cię o to poprosić, bo strasznie się ciebie boi, ale wiem, że byłaby zachwycona, gdybyśmy odwiedziły ją podczas lekcji.

– Obawiam się, że przed wyjazdem już nie będzie na to czasu. Dzisiaj spędzamy ostatnią noc w Kairze i zaprosiłam Rutherfordów na kolację. Postaram się złożyć wizytę pani Hashim przy następnej bytności w mieście. Wiesz, jak bardzo popieram takie przedsięwzięcia. Umiejętność czytania i pisania to pierwszy krok do emancypacji. Słyszałam o wielu takich małych prywatnych szkołach, prowadzonych przez panie bez rządowego wsparcia. W istocie zapalają one…

– Znowu wykład, Peabody – burknął mój mąż.

– Czy mogę wobec tego pójść dziś wieczorem z Fatimą? – zapytała Nefret. – Chciałabym dodać jej otuchy, a także przekonać się, jak prowadzone są te zajęcia.

– Ja nie mam nic przeciwko temu. A co ty sądzisz na ten temat, Emersonie?

– Zgadzam się – odparł. – I nawet wykażę poparcie dla sprawy, towarzysząc Nefret.

Wiedziałam doskonale, do czego zmierza. Nienawidzi formalnych kolacji i nie znosi Rutherfordów. Dalsza nasza dyskusja obfitowała w poirytowane okrzyki Emersona, zasugerowałam więc, abyśmy się wycofali do naszego salonu. Nefret przysiadła na poręczy fotela i objęła mojego męża za szyję.

– To bardzo miło z twojej strony, kochany profesorze, ale pańska obecność byłaby bardzo krępująca. To kurs wyłącznie dla kobiet… uczennice byłyby przerażone, widząc Ojca Przekleństw, a pani profesor musiałaby zasłonić twarz.

– Hmm… – wymamrotał Emerson.

– Zapowiedz swoją wizytę u pani Hashim przez posłańca – poradziłam Nefret. – Tego wymaga grzeczność.

Z kolekcji listów B

Powiadomiłam Ramzesa i Davida, dokąd się wybieram. Tym razem nie było to konieczne, chciałam się jednak trzymać naszych ustaleń, żeby nie dawać im pretekstu do ich omijania. Ramzes zaczyna się robić nerwowy jak stara ciotka – próbował wybić mi ten pomysł z głowy, ale go wyśmiałam. Wtedy oznajmił, że razem z Davidem idą ze mną. Mężczyźni potrafią być naprawdę męczący! Myślałam, że już nigdy nie wyjdziemy.

Profesor jest oczywiście kochany. Posłał taksówkę, żeby zabrała Fatimę z łodzi i zawiozła nas na lekcje. Biedaczka była zupełnie oszołomiona. Kiedy usiłowała mu podziękować, nie mogła w ogóle sformułować składnego zdania.

Profesor poczerwieniał i burczał jak zwykle, gdy usiłuje ukryć emocje lub zakłopotanie.

– Hmm… Gdybym był wiedział, że chodzisz do miasta na te wieczorne lekcje, Fatimo, postarałbym się, żeby cię zawożono – powiedział. – Powinnaś mieć więcej rozumu i nie poruszać się sama po ulicach o tej porze.

Ktoś, kto go nie zna, mógłby pomyśleć, że się złości, ale Fatima zna go bardzo dobrze. Jej oczy błyszczały spod czarnej zasłony niczym gwiazdy.

– Tak, Ojcze Przekleństw – szepnęła. – Słyszę cię i posłucham.

Emerson eskortował nas aż do taksówki i zagroził kierowcy najróżniejszymi nieprzyjemnościami, jeżeli będzie jechał zbyt szybko, zderzy się z innym pojazdem lub zabłądzi. To ostatnie nam nie groziło, bo Fatima doskonale znała drogę.

Dom, w którym odbywały się lekcje, stał przy Sharia Kasr el Eini. Była to nieduża rezydencja z niewielkim ogrodem, w którym rosły drzewa pieprzowe i palmy. Służący w galabii i fezie wskazał nam z ukłonem pokój po prawej.

Było to małe i marnie umeblowane pomieszczenie. Czekałyśmy dość długo. Wreszcie pojawiła się madame Hashim, wylewnie przepraszając nas za tę niedogodność.

Za młodu musiała być bardzo piękna. Jak wiele Syryjek, miała jasną cerę, łagodne brązowe oczy i delikatnie zarysowane brwi. Odziana była w suknię z czarnego jedwabiu, a na głowie miała habarę z tej samej tkaniny. Spod sięgającej do kostek sukni wystawały jednak modne sandały z pasków, a białą szyfonową zasłonę opuściła tak nisko, że okalała jej twarz niczym barbet średniowiecznej zakonnicy. Być może sama zacznę nosić coś takiego, kiedy się zestarzeję – pomaga ukryć drobne usterki urody w rodzaju obwisłego podbródka i zmarszczek na szyi.

Powitała mnie po francusku:

– C’est un honneur, mademoiselle. Ale spodziewałam się, że znamienita madame Emerson również przybędzie.

Wyjaśniłam jej w swojej kulawej francuszczyźnie, że znamienita madame Emerson była już umówiona wcześniej, ale przesyła pozdrowienia i ma nadzieję złożyć wizytę w przyszłości.

– Podzielam tę nadzieję – odparła pani Hashim. – Moja praca tutaj to niewielka rzecz, ale poparcie madame Emerson dla naszej sprawy byłoby bardzo cenne.

Otworzyła kolejne drzwi i wprowadziła nas do pokoju, w którym na podłodze siedziała gromadka kobiet. Razem z Fatimą było ich osiem – najmłodsze miały może dziesięć, dwanaście lat, a najstarszą była pomarszczona staruszka.

Usiadłam na krześle podsuniętym mi przez panią Hashim i przysłuchiwałam się z ciekawością przebiegowi lekcji. Kobiety czytały kolejno teksty z Koranu i z zadowoleniem stwierdziłam, że Fatima jest jedną z najlepszych. Niektóre czytały tak cicho, że ledwie je było słychać, być może speszone obecnością gościa. Starszej pani szło jak z kamienia, nie ustawała jednak w wysiłkach i odmawiała przyjęcia pomocy. Kiedy dobrnęła do końca wersetu, obdarzyła mnie bezzębnym uśmiechem triumfu. Odwzajemniłam go i nie wstydzę się przyznać, że łza zakręciła mi się w oku.

Lekcja trwała tylko czterdzieści minut, a kiedy uczennice wyszły, usiłowałam wyrazić madame mój podziw, ale jak zwykle, kiedy jestem wzruszona, brakowało mi francuskich słów. Podziękowałam jej za to, że mogłam przyjrzeć się lekcji, i życzyłam miłego wieczoru.

– Bardzo proszę, niech pani jeszcze nie idzie – powiedziała pani Hashim. – Może wypije pani ze mną herbatę i porozmawiamy?

Klasnęła w dłonie i wszedł służący. Ponieważ madame nie zasłoniła twarzy, byłam ciekawa, czy nieszczęsny chłopina nie został – jak to mawiała ciotka Amelia? – pozbawiony zdolności podejmowania pewnych czynności fizjologicznych. Obecnie prawo zabrania takich rzeczy, ale w przeszłości były powszechną praktyką. Mężczyzna nie miał jeszcze czterdziestki, był wysoki, a jego ciało składało się raczej z muskułów niż tłuszczu.

Madame już miała do niego przemówić, gdy nagle ktoś załomotał do frontowych drzwi. Nie miałam wątpliwości kto to taki.

– Do diaska… – zaczęłam. – Och… mille pardons, madame. Obawiam się, że to profesor Emerson. Nie należy do cierpliwych.

– A tak, słyszałam o tym – uśmiechnęła się pani Hashim. – Profesor jest tutaj oczywiście mile widziany.

Skinęła na służącego, który skłonił się i wyszedł. Jej biała szyfonowa boukra miała złote kółka, zahaczane o uszy. Podciągnęła ją i w tym momencie do pokoju wszedł nie profesor, lecz Ramzes z Davidem.

Miałam ochotę ich zamordować, ale trudno było nie poczuć dumy na widok obu moich chłopców. Prezentowali się naprawdę wspaniale. David jest zawsze schludny i zadbany, a Ramzes był w swoim najlepszym tweedowym garniturze. Zapomniał chyba kapelusza, bo miał zwichrzone włosy. Są mocno pofalowane i zazwyczaj zbyt długie, bo szkoda mu czasu na strzyżenie. Madame także, jak zdołałam dostrzec pomimo zasłony, odniosła pozytywne wrażenie. Przyjrzała się chłopcom dokładnie i zaprosiła Ramzesa gestem, by usiadł przy niej na dywanie.

– Ma chère madame – powiedział – nie zamierzamy zabierać pani cennego czasu, ale mojej siostry oczekują w hotelu na proszonej kolacji. Bardzo się jednak cieszę, że mogę wyrazić podziw, mój i moich rodziców, wobec pani zaangażowania dla sprawy, którą wszyscy wspieramy.

Ramzes mówi płynną idiomatyczną francuszczyzną, zresztą innymi językami także. Madame odpowiedziała mu, jak mi się wydawało, z lekkim rozbawieniem:

– Ach, więc i pan należy do wyznawców emancypacji kobiet?

– Trudno by było do nich nie należeć, szanowna pani.

– Naturellement. Miałam nadzieję, że namówię pańską matkę do napisania krótkiego artykułu dla naszego pisemka. Czy miał pan okazję je widzieć?

– Jeszcze nie, lecz zamierzam to uczynić. Przekażę pani prośbę matce. Z pewnością chętnie udzieli się waszemu ruchowi, i to nie tylko w tej formie. A teraz, jeśli pani wybaczy…

– Un moment, s’il vous plaît. – Madame sięgnęła za szyję i po chwili w jej rękach znalazł się złoty łańcuch z niewielkim rzeźbionym wisiorem. – Oto drobny dowód estymy, jaką darzę pańską znamienitą matkę – oświadczyła. – To emblemat naszej organizacji.

– Bardzo pani łaskawa – odparł Ramzes. – Widzę, że to bardzo starożytna rzecz… pawian, jeden z symboli Tota.

– Bardzo odpowiedni, n’est-ce pas? Małpa, siedząca obok wagi, na której ważone są ludzkie serca. Można by ją uznać za symbol sprawiedliwości.

– Być może.

Uznałam, że odpowiedź Ramzesa jest niezbyt uprzejma, poza tym już zbyt długo prowadził rozmowę sam. Sięgnęłam po ozdobę.

– To symbol sprawiedliwości, na którą kobiety w pełni zasługują – oświadczyłam. – I której kiedyś się doczekają! – dodałam. – Ja jej to przekażę, madame. Wiem, że będzie to dla niej cenna pamiątka.

– Zawieszę go pani na szyi, żeby się nie zgubił – oświadczyła pani Hashim.

Wisior był wykonany z czerwonobrunatnego kamienia i okazał się dziwnie ciężki.

Madame nie odprowadziła nas do wyjścia. Ogród przed domem wyglądał przepięknie w świetle księżyca i nocnych cieniach, przesyconych słodkim zapachem jaśminu. Nie pozwolono mi go jednak podziwiać – bo Ramzes energicznie chwycił mnie pod ramię i pomógł mi wsiąść do powozu. David pomógł Fatimie i ruszyliśmy.

– Jaki był cel tego całego przedstawienia? – zapytałam.

– Chciałem przyjrzeć się tej damie – odparł spokojnie Ramzes.

– Tak też myślałam. No i co o niej sądzisz?

– Przekonałem się, że jest to osoba, którą widzę po raz pierwszy w życiu – oświadczył Ramzes.

Tego się nie spodziewałam – sądziłam, że po prostu odgrywa rolę opiekuńczego starszego brata.

– Mój Boże! – wykrzyknęłam. – Znów Sethos? To już naprawdę bardzo naciągana hipoteza, Ramzesie.

– Nie tak znów bardzo. Ale moje podejrzenia okazały się niesłuszne. Sethos to mistrz kamuflażu, jednak nawet on nie zdołałby zmaleć o osiem cali ani pomniejszyć swojego wydatnego, orlego nosa. Zasłona tej kobiety była na tyle cienka, że mogłem dość dokładnie przyjrzeć się jej twarzy.

– A ja widziałam ją bez zasłony – przypomniałam mu. – Nie ma cienia wątpliwości co do jej płci. Ma gładką cerę i obejście pełne życzliwości i dobroci.

– Tak, dobroci – powtórzyła Fatima, przysłuchująca się pilnie naszej rozmowie, z której wychwyciła to ostatnie słowo. – To dobra nauczycielka. Miła.

– W Luksorze znajdziemy ci nową nauczycielkę, Fatimo – powiedział Ramzes po arabsku. – Prawda, Nefret?

– Jak sądzę, masz na myśli mnie. Oczywiście, jeśli nie trafi się ktoś lepszy. Do diaska, Ramzesie, kto ci na Boga wbił do głowy, że Sethosowi zachce się raptem zostać nauczycielem angielskiego?

Ramzes sprawiał wrażenie nieco zmieszanego. Przyznaję, że trudno to po nim poznać, ale ja od jakiegoś czasu prowadzę studia nad jego minami i wiem, że kiedy jest zmieszany, lekko zaciska usta i mruga.

– Ojciec wbił mi to do głowy – odparł. – Zgadzam się, że jeśli chodzi o Sethosa, nie całkiem kieruje się rozsądkiem, lecz jego domniemania nie są zupełnie bezpodstawne. Nie widziałaś tego łotra w działaniu, Nefret. To geniusz kamuflażu.

– Tym razem jednak obaj się pomyliliście.

– Ale nie jesteś zła, że po ciebie przyszliśmy? – zapytał David. Byłam zła, choć nie na niego. Dobrze wiedziałam, kto wymyślił tę „ekspedycję ratunkową”. Pochyliłam się i odgarnęłam kosmyk z czoła Ramzesa. Nienawidzi, kiedy to robię.

– Miałeś dobre chęci – przyznałam. – Ale najtrudniej mi będzie wybaczyć ci to, że zdążymy na kolację z tymi nudziarzami Ruthefordami.

Droga do Luksoru zajęła nam dwa tygodnie, mimo pomocy motorowego holownika. Przyczyny opóźnienia były raczej prozaiczne, lecz dzięki intuicji, która dość rzadko mnie zawodzi, wiedziałam, że wszyscy są bardzo zaambarasowani i podminowani. Szczególnie niespokojni wydawali się chłopcy. Miotali się po pokładzie całymi dniami i przez część nocy. Nie ulegało wątpliwości, że kochana stara dahabija jest zbyt ciasna dla osób tak pełnych energii, chociaż David odzyskał swój pokój, bo Fatima pojechała pociągiem, by przygotować dla nas dom.

Usiłowałam zająć umysł pracą, lecz nawet przy moim zdyscyplinowaniu nie potrafiłam skupić się na niczym. W ubiegłych latach zyskałam pewną reputację jako tłumaczka egipskich bajek, teraz jednak nowe teksty wydawały mi się zupełnie nieciekawe. Przełożyłam już najbardziej zajmujące z nich: „Baśń o przeklętym księciu”, „Opowieść o dwóch braciach”, „Przygody Sinuhe” i „Rozbitka”. Kiedy zwierzyłam się z mojego kłopotu Emersonowi, poradził mi, żebym zajęła się historycznymi dokumentami.

– Breasted opublikował już kolejny tom swoich tekstów -powiedział. – Mogłabyś poprawiać jego przekłady.

Jak zwykle sobie ze mnie żartował. Pan Breasted z Chicago był bardzo cenionym lingwistą, a pierwszy tom jego „Zapisków ze starożytnego Egiptu”, który ukazał się ubiegłej wiosny, wzbudził powszechne zainteresowanie.

– Nie mam zamiaru nadeptywać na odcisk Breastedowi, Emersonie – odparłam z kwaśnym uśmiechem.

– No to nadepnij Budge’owi. W jego tłumaczeniu „Księgi umarłych” aż roi się od błędów.

– Zdaje mi się, że Ramzes już się do tego zabrał.

Zauważyłam na jego biurku fotografie zwoju i nawet się zastanawiałam, jak i kiedy je zdobył.

– To zapewne inna wersja, nie ta, którą zmasakrował Budge. Ta jego jest w British Museum, powinnaś to wiedzieć. To kolejny przykład haniebnego pogwałcenia zakazu kupowania starożytności od handlarzy. Nie rozumiem, dlaczego władze muzeum wciąż popierają tego gagatka…

Wyszłam z pokoju. Opinię Emersona o panu Budge’u znam aż nazbyt dobrze.

Zważywszy na tego typu niedogodności, z jeszcze większą radością niż zwykle przyjęłam pokonanie przez łódź ostatniego zakrętu na rzece i widok ruin monumentalnych świątyń Luksoru i Karnaku oraz zabudowań nowej osady w Luksorze, która szybko przekształcała się w miasto. Wszędzie wyrastały nowe hotele i budynki rządowe, a przy nabrzeżu tłoczyły się wycieczkowe parowce. Było wśród nich kilka dahabii – bogaci ludzie, szczególnie ci powracający każdego sezonu do Egiptu, cenili sobie luksus posiadania prywatnej łodzi.

Jedną z takich osób był nasz przyjaciel Cyrus Vandergelt. Jego łódź, „Dolina Królów”, kotwiczyła naprzeciw Luksoru na Zachodnim Brzegu. Użyczył nam miejsca w swojej prywatnej przystani i gdy „Amelia”, kierowana wprawną ręką raisa Hassana, sunęła ku brzegowi, ujrzałam tam cały komitet powitalny. Był w nim także Abdullah, majestatyczny niczym kapłan w swej śnieżnobiałej szacie, był Selim, jego ukochany najmłodszy syn, oraz Daoud, Ibrahim i Mohammed – których zatrudnialiśmy od tak dawna, że stali się nie tylko cenionymi pracownikami, lecz również po prostu przyjaciółmi.

Oficjalny niegdyś stosunek Abdullaha do mnie zmienił się przez te lata; starzec ujął moją wyciągniętą rękę obiema dłońmi i serdecznie ją uścisnął.

– Dobrze wyglądasz – powitałam go, czując ulgę na jego widok, bo rok wcześniej Abdullah przeszedł lekki zawał serca. Nie znałam jego wieku, lecz broda zaczęła mu siwieć ponad dwadzieścia lat temu, kiedy tylko go poznaliśmy. Przestaliśmy go już namawiać, żeby odszedł na emeryturę z godziwą rentą – porzucenie nas i pracy, którą kochał tak samo jak my, złamałoby mu serce.

– Czuję się dobrze, Sitt. – Abdullah wyprostował się. – A ty… ty się wcale nie zmieniasz. Zawsze będziesz młoda.

– Ho, ho, Abdullahu – roześmiałam się. – To chyba pierwszy komplement, jaki od ciebie usłyszałam.

Powierzyłam go pełnemu szacunku uściskowi wnuka, czyli Davida, a sama podeszłam do Ramzesa, który witał się ze swym koniem. Ten piękny arabski ogier był darem szejka Mohammeda, naszego starego przyjaciela, z którym Ramzes i David mieszkali przez jakiś czas, ucząc się konnej jazdy i strzelania, a także – jak podejrzewam – innych rzeczy, których woleli mi nie wyjawiać. Risza, koń nie tylko piękny, ale i inteligentny, podbił serca nas wszystkich, podobnie zresztą jak jego małżonka Asfur, należąca do Davida.

Emerson zakończył ceremonię powitalną swoimi przyjaznymi przekleństwami i ruszyliśmy ku domowi. Na werandzie oczekiwała nas Fatima. Z radością zobaczyłam, że posadzone przeze mnie przed rokiem pnącza przyjęły się i kwitną. Abdullah zawsze zapominał o ich podlewaniu. Teraz sięgały zielonymi ramionami ku kratownicy okalającej okna, sypiąc na ziemię purpurowe płatki.

Młodzi natychmiast udali się do stajni w towarzystwie Selima, który rozprawiał z takim ożywieniem, zdając relację ze stanu pogłowia pozostawionych pod jego pieczą zwierząt, że nawet Ramzes nie mógł wtrącić słowa. Osły były wykąpane, koza Tetiszeri jeszcze bardziej utyła, a źrebica…

Asfur i Risza zostali dumnymi rodzicami rok wcześniej, a ich córka była własnością Nefret i została przez nią nazwana Moonlight, czyli Światło Księżyca. Była siwkiem jak jej ojciec, lecz o jaśniejszym, perłowym odcieniu. Nefret nawiązywała z wszelakimi zwierzakami niemal magiczny kontakt i zanim opuściliśmy wiosną Egipt, klaczka chodziła za nią wszędzie jak pies. I oczywiście nie zaznała dotąd siodła ani wędzidła.

– Pamięta mnie! – zawołała Nefret, kiedy wróciła ze stajni. Jej twarz jaśniała radością.

– W rzeczy samej – stwierdziłam, bo Moonlight szła tuż za nią, najwyraźniej gotowa wziąć udział w lunchu. Kiedy ją odgoniliśmy od stołu, podeszła do okna, wysuwając nos ku Horusowi, siedzącemu na parapecie. Kot był przyzwyczajony do koni, ale nie tolerował ich na własnym terytorium. Uskoczył z prychnięciem i zjeżonym grzbietem, a źrebica zabrała się do pałaszowania moich róż.

Nefret udało się ją w końcu namówić, by wróciła do stajni z Selimem, i zasiedliśmy do posiłku. Taka fraternizacja z miejscowymi, która już nam weszła w krew, dla europejskiej społeczności Luksoru była wciąż źródłem skandalizujących plotek. Bardziej „liberalni” członkowie tej społeczności pozwalali sobie od czasu do czasu na przyjmowanie bogatych, wykształconych Egipcjan, ale żaden z nich nie usiadłby do stołu z własnymi pracownikami.

Fatimy naturalnie nie zapraszałam do wspólnego posiłku. Perspektywa siedzenia przy jednym stole z tyloma mężczyznami przeraziłaby ją, krzątała się więc przy nas, nadzorując podawanie potraw.

Kiedy już wyczerpały się plotki na temat nowych małżeństw, zgonów, chorób i narodzin, Emerson odsunął krzesło i wyciągnął fajkę.

– I jak tam, Selimie? – zapytał jowialnie. – Czy te łotry, twoi krewni z Gurna, odkryli ostatnio jakieś nowe groby?

Na spokojnym obliczu mojego syna – który siedział na parapecie okna, oparty plecami o framugę – pojawił się lekki cień zaniepokojenia. Rozumiałam chyba jego przyczynę, bo podzielałam to uczucie. Emerson jest zbyt bezpośredni i nie chce zrozumieć, iż tego rodzaju dociekań nie prowadzi się w ten sposób. Selim istotnie był spokrewniony z wieloma Gurnawi, a wielu z nich było rabusiami grobów. Tak obcesowo sformułowane pytanie stawiało naszych ludzi, szczególnie Abdullaha, w dość trudnym położeniu, musieli bowiem wybierać pomiędzy donoszeniem na krewnych a okłamywaniem nas.

Selim, siedzący na parapecie obok Ramzesa i Davida, miał mocno zakłopotaną minę. Był to przystojny chłopak o wielkich czarnych oczach i wyrazistych rysach, bardzo podobny do Davida, swego młodszego zaledwie o kilka lat bratanka.

– Nie ma nowych grobów, Ojcze Przekleństw – odpowiedział, rzucając przepraszające spojrzenie Abdullahowi. – Żadnych. Tylko pogłoski, jak zwykle…

– Jakie pogłoski? – nie ustępował Emerson.

– Przestań, Emersonie, to nie miejsce i czas na takie rozmowy – rzuciłam, litując się nad nieszczęsnym młodzianem. Wiedziałam, że mój mąż przepytywał już Abdullaha, ale stary Arab prawie całe lato spędził w Atiyah pod Kairem, gdzie miał rodzinę, nie mógł więc wiedzieć o wydarzeniach w Tebach więcej od Selima. W każdym razie miał pretekst, żeby udawać, że nie wie.

– A jak tam handlarze? – zapytałam. – Czy pojawiło się u nich coś ciekawego?

Kiedy już zrabowany obiekt trafił w ręce handlarzy starożytnościami, stawał się znany publicznie, był to więc bezpieczniejszy grunt. Selim, rozpromieniwszy się, wyrecytował listę przedmiotów, które pokazały się ostatnio na rynku, ale Emerson nie znalazł wśród nich niczego godnego uwagi. Bardzo go to poirytowało, miał bowiem nadzieję zdobyć dowody na to, że Gurnawi odkryli jakiś nowy, bogaty w zabytki grób i wówczas miałby pretekst, by go zacząć szukać.

Nazajutrz starałam się nakłonić Emersona do podjęcia bardziej sensownych działań. Robiłam to z właściwą sobie subtelnością, okrężną drogą.

– Cyrus i Katherine Vandergelt zapraszają nas na kolację dziś wieczór – napomknęłam, przeglądając pocztę.

Emerson stęknął, ale nic nie odpowiedział. Po śniadaniu zarzucił pół stołu swoimi notatnikami i teraz je przeglądał. Zdjęłam jeden z jego talerza, otrzepałam z okruchów i spróbowałam ponownie.

– Cyrus planuje tego roku wykopaliska w Asasif. Jestem przekonana, że ucieszyłby się z naszej pomocy. Jego ludzie…

– …w zupełności mu wystarczą – uciął Emerson, patrząc na mnie wilkiem. – Znowu zaczynasz, Amelio? Dzisiaj rozpoczynamy prace przy grobach w tej małej bocznej dolinie – jeżeli uda mi się odnaleźć mapę, którą naszkicowałem w zeszłym roku. Czy znowu pożyczyłeś sobie moje notatki, Ramzesie?

– Nie, ojcze – pokręcił głową jego syn, przełykając ostatnią łyżkę owsianki, którą akurat miał w ustach. – Nie te, w każdym razie. Pozwoliłem sobie…

– Nieważne. – Emerson westchnął ciężko. – Oczywiście ty i David nie przyłączacie się do nas, prawda?

– Jak już ci wspominałem, ojcze, zamierzamy rozpocząć kopiowanie inskrypcji ze świątyni Setiego Pierwszego. Jeżeli nas jednak potrzebujesz…

– Nie, nie. – Muskularną pierś Emersona uniosło kolejne głębokie westchnienie. – Twoja publikacja na temat Sali Kolumnowej w Świątyni Luksorskiej to świetna praca. Powinieneś dalej się tym zajmować. Cykl takich publikacji będzie miał wielką wartość naukową, a tobie wyrobi markę.

– Gdyby chłopcy nam pomogli, szybciej byśmy się z tym uwinęli – zauważyłam.

– Nie, Peabody, nie zgodzę się na to. Ramzes ma rację.

– Ma rację? – zdziwiłam się. – W jakiej kwestii?

– W kwestii pierwszeństwa ochrony odnalezionych starożytności wobec odkrywania nowych. Każdy grobowiec, świątynia czy monument wkrótce po odkryciu zaczyna niszczeć. Nadejdzie taki czas, i to już wkrótce, kiedy jedynym śladem po ważnych historycznych przekazach będą właśnie kopie, jakie wykonują nasi chłopcy. Ich praca ma dla egiptologii większe znaczenie od wszystkich moich dokonań razem wziętych.

Mówił to ściszonym, łamiącym się głosem, nastroszywszy brwi, z opuszczoną nisko głową.

– Na Boga, Emersonie – zaniepokoiłam się. – Pierwszy raz widzę cię w takim stanie. Co się z tobą dzieje?

– Czekam, aż ktoś mi zaprzeczy – odparł mój mąż już normalnym tonem. A kiedy już ubawił się naszym kosztem, przyznał, że jego wcześniejsza wypowiedź także miała żartobliwy charakter. – Możemy zaczekać z rozpoczęciem prac jeszcze dzień lub dwa – oznajmił. – Zanim zdecyduję, gdzie zacząć, chciałbym się rozejrzeć po Dolinie. Reszta z was ma oczywiście wolną rękę.

Wszyscy uznali, co wcale mnie nie zaskoczyło, że wycieczka po Dolinie bardzo im odpowiada. Jak to mieliśmy w zwyczaju, wybraliśmy drogę prowadzącą w górę urwiska za Deir el Bahari i dalej przez płaskowyż. Emerson podążał przodem, trzymając mnie za rękę, a dzieci zostały z tyłu. Nefret niosła kota, który koniecznie chciał jej towarzyszyć. Traktowała go jak małe kociątko, którym nie był (ważył dobre piętnaście funtów), a on bezwzględnie to wykorzystywał.

Skośne promienie porannego słońca kładły niebieskoczarne cienie na skalistych grzbietach. Za kilka godzin, kiedy słońce stanie w zenicie, jałowe pustkowie zmieni barwę na blado-beżową. Ten pustynny płaskowyż, palony skwarem za dnia i lodowato zimny w zimowe noce, większość ludzi uznałaby za niedostępny i budzący grozę, ale dla nas był jednym z najbardziej ekscytujących – i na swój sposób najpiękniejszych – miejsc na ziemi. Jedynymi oznakami życia były odciśnięte w białym pyle ścieżki ślady bosych i obutych stóp, oślich i kozich kopyt oraz wijące się smugi, pozostawione przez węże. Niektórzy z bardziej wytrawnych turystów zapuszczali się tutaj, lecz nadciągali z przeciwnego kierunku, po odwiedzeniu Doliny. Mijaliśmy po drodze tylko Egipcjan, pozdrawiających nas z uśmiechem. Ich powiewne szaty, choć zakurzone i sfatygowane, dodawały scenerii kolorytu.

Podobnie zresztą jak mój małżonek. Emerson maszerował żwawo, wyprostowany i z twarzą rozjaśnioną nadzieją. Był tu w swoim żywiole, a luźne odzienie pasowało do jego muskularnej sylwetki o wiele bardziej od formalnych strojów, jakie wymuszała na nim cywilizacja. Jego opalona szyja, nagie ramiona i rozwiane wiatrem czarne włosy tworzyły widok zdolny poruszyć serce każdej kobiety.

– Żartowałeś, prawda? – zapytałam go. – Masz oczywiście rację co do znaczenia kopiowania inskrypcji, ale twoja praca także przecież przyczynia się do ochrony zabytków. Gdybyś nie odnalazł grobowca Tetiszeri, te piękne przedmioty zostałyby rozgrabione lub zniszczone.

Emerson spojrzał na mnie zdziwiony, ale po chwili jego mocno zarysowane wargi ułożyły się w uśmiech.

– Moja kochana Peabody, to do ciebie podobne martwić się o mnie, lecz zupełnie niepotrzebne. Czy kiedykolwiek widziałaś, bym cierpiał z braku pewności siebie?

– Nigdy – odparłam i również się uśmiechnęłam.

– Jestem najszczęśliwszym z ludzi, Peabody.

– Oczywiście, mój drogi. Cóż znaczy kilka nudnych grobów… Jesteśmy w miejscu, które kochamy, i z tymi, których kochamy. – Obejrzałam się przez ramię. – Cóż to za urocze trio i w jakże wielkiej ze sobą przyjaźni! Zawsze mówiłam, Emersonie, że wyjdą na ludzi.

Z manuskryptu H

– Obiecałeś, że im wszystko powiemy po opuszczeniu Kairu – przypomniała Ramzesowi Nefret. – Potem to przełożyłeś na później, kiedy już znajdziemy się w Luksorze. Na co jeszcze czekamy? David ma rację: jeżeli mamy dostać burę…

– Nie ma żadnego „jeżeli” – stwierdził sucho Ramzes.

– No to miejmy już to za sobą! Czekanie zawsze jest gorsze od tego, co się ma stać.

– Nie zawsze.

– Dla mnie tak. Zobaczyłam dziś rano w lustrze, że mi przybyły dwie nowe zmarszczki! Nie widzisz, jaka się zrobiłam blada i mizerna?

Ramzes przyjrzał się jej. Gdy była w takim nastroju i zaczynała tupać jak nadąsane dziecko, besztając go głosem, w którym pobrzmiewało rozbawienie, jej urok stawał się nieodparty.

– Nie, nie widzę – odparł.

– No pewnie. Doskonale wiem, o co ci chodzi. Chcesz udowodnić ciotce Amelii i profesorowi, że potrafisz sobie poradzić z tym całym bałaganem bez ich pomocy. Nie pokażesz im papirusu, dopóki nie będziesz mógł oznajmić, że wiesz, skąd pochodzi, i powiedzieć, że dopadłeś złodzieja – żywego lub martwego.

Ramzes zdołał ukryć swoją reakcję, łamiąc jedynie lekko rytm marszu, ale Nefret zakryła nagle dłonią usta i rzuciła przestraszone spojrzenie na jego twarz.

– Ojej, nie chciałam. Przepraszam, Ramzesie. Nie pomyślałam, że to cię jeszcze może dotknąć.

– Że co mnie może dotknąć? – burknął Ramzes i przyspieszył kroku. Dziewczyna musiała niemal biec, żeby za nim nadążyć.

– Do diaska, Ramzesie…

– Nie przeklinaj. Matka tego nie znosi.

Nefret zatrzymała się w pół kroku.

– Niech to wszyscy diabli! – krzyknęła.

– Przestań łaskawie wrzeszczeć i wyglądaj na zadowoloną, bo wpakujesz nas w poważne tarapaty – syknął Ramzes.

Nefret przyjrzała mu się uważnie, a potem odrzuciła w tył głowę i wybuchnęła wysokim, perlistym śmiechem, który zamienił się w jęk bólu, gdy Horus wczepił się w nią wszystkimi pazurami. Nie lubił, kiedy ludzie krzyczeli mu do ucha.

– I zdejmij z siebie tego cholernego kota! – dorzucił Ramzes, którego aż świerzbiała ręka, żeby zrzucić zwierzaka z jej ramienia i przekonać się, czy koty rzeczywiście zawsze lądują na czterech łapach. – Nie będziesz go przecież niosła przez całą drogę, toż to co najmniej dwadzieścia funtów żywej wagi.

– Czy mógłbyś… – zaczęła Nefret.

– Mógłbym umrzeć, żeby ci sprawić przyjemność, ale niesienie tego leniwego obżartucha to już przesada.

Nefret zerknęła na Davida, który wpatrywał się w horyzont. On także nie przepadał za Horusem. Dziewczyna z westchnieniem łagodnie opuściła kota na ziemię. Horus łypnął złowrogo na Ramzesa. Wiedział, przez kogo został tak spostponowany, lecz doświadczenie nauczyło go także, że ciężkich buciorów kły i pazury się nie imają.

Maszerowali dalej, a kot dreptał za nimi. Ramzes doskonale wiedział, że Nefret jest zła na siebie za rozjątrzenie starej rany, a na niego za to, że nie podjął tematu. Ma bez wątpienia rację, pomyślał, lepiej byłoby ujawnić jej swoje uczucia i przyjąć pocieszenie, którym tak bardzo pragnie go obdarzyć. Powściągliwość jednak weszła mu już w krew tak bardzo, że trudno mu było się przełamać. Irytowało to Nefret, która nigdy nie ukrywała przed nikim, co czuje. Cóż, odrobina umiarkowania przydałaby się obu stronom, pomyślał.

Nefret oczywiście wcale nie zamierzała go dotknąć. Skąd miała wiedzieć, że tak bardzo go to zaboli, skoro i jego samego to zaskoczyło? Ostatnio rzadko myślał o tej ohydnej sprawie, chyba że nocny koszmar przypomniał mu znowu wszystkie ponure szczegóły rozpaczliwej walki w ciemnościach i straszliwego jej zakończenia – odgłosu roztrzaskiwanej o kamień czaszki i widoku rozpryskującego się mózgu.

Dziewczyna szła w milczeniu, odwróciwszy twarz. Ramzes podjął na nowo wątek, przerwany jej mimowolną niezręcznością.

– Przyznaję, że chętnie bym się odrobinę przed nimi popisał, lecz nie bardzo widzę szansę na to. Poruszamy się po omacku, a zawdzięczamy to częściowo właśnie ojcu i matce, którzy traktują nas jak wymagające jeszcze opieki dzieci… szczególnie ciebie, Nefret.

Kopnął kamień, który minął Horusa o dwie stopy. Kot miauknął i przewrócił się na grzbiet, a Nefret podniosła go z ziemi, przytuliła i zaczęła pocieszać. Ramzes zgromił kocura spojrzeniem, ale ten popatrzył na niego szyderczo znad ramienia dziewczyny. Tak czy inaczej, dopiął swego.

Zbliżali się do końca ścieżki i do stromego zejścia z płaskowyżu we wschodnią część Doliny. Nefret przygarbiła się, najpewniej pod ciężarem kota, ale gdy się odezwała, jej głos brzmiał rezolutnie jak zwykle:

– Przyznaję ci rację w tej kwestii, Ramzesie, i zamierzam podjąć pewne kroki, żeby to zmienić. Uwielbiam ich, jednak czasami doprowadzają mnie szału! Jak mogą oczekiwać, że dopuścimy ich do naszych tajemnic, skoro sami nie dzielą się z nami swoimi?

Zejście do Doliny jest strome, lecz stosunkowo łatwe, jeżeli jest się, tak jak my byliśmy, w dobrej kondycji. Namówiłam Nefret, żeby puściła kota i nałożyła kapelusz. Horus protestował, ale dziewczyna także wiedziała, że wygodniej jej będzie schodzić, gdy będzie miała wolne ręce. Na trasie roiło się od turystów; była pełnia sezonu, a groby zamykano dla zwiedzających dopiero o pierwszej po południu. Niektórzy gapili się bezczelnie na naszą grupę i na wędrującego za nami kota. Emerson spochmurniał.

– Z każdym rokiem jest gorzej – burknął. – Wszędzie ich pełno, są natrętni jak muchy. Nie sposób znaleźć spokojnego miejsca do pracy, gdzie człowiek nie byłby przez cały czas obserwowany i narażony na impertynenckie pytania.

– Ta boczna odnoga, gdzie pracowaliśmy rok temu, jest dość oddalona od szlaków – przypomniałam mu. – Turyści nas tam nigdy nie nagabywali.

– Głównie dlatego, że nie znajdowaliśmy niczego, co by warte było złamanego szeląga – skwitował moją uwagę Emerson.

Turyści zawsze wprawiają go w zły nastrój. Nie wdając się już w dalsze komentarze na ten temat, ruszył naprzód, jednak nie do wąwozu, o którym napomknęłam, lecz do głównej części Doliny i oślego parku.

– Dokąd on idzie? – zdziwiła się Nefret.

Znałam odpowiedź i oczywiście Ramzes też ją znał. Jak zwykle odezwał się pierwszy, bo w przeciwieństwie do mnie wcale się nie zadyszał.

– Chce się znów przyjrzeć numerom trzy, cztery i pięć. Wciąż jeszcze ma nadzieję, że mu pozwolą w nich pracować, a szczególnie zależy mu na piątce.

Nawet ja nie pamiętam numerów wszystkich grobowców w Dolinie, ale trzy wymienione przez Ramzesa znaliśmy wszyscy, bo Emerson rozprawiał na ich temat bardzo często. Zostały już spenetrowane przez innych archeologów, jednak żaden z nich nie zbadał ich dokładnie ani nie opisał. Nikt także się do tego jakoś szczególnie nie palił, lecz firman Emersona, jego licencja na badania, nie obejmował tych miejsc, uznano je bowiem za groby królewskie. W numerze trzecim znaleziono kartusze Ramzesa III, chociaż monarcha tak naprawdę został pochowany w innym, znacznie bardziej wyszukanym grobowcu w Dolinie. Numer czwarty, przypisywany Ramzesowi XI, został zamieniony na stajnię przez arabskich chrześcijan i kompletnie splądrowany. W piątce natrafiono na imię Ramzesa II, lecz on także spoczywał gdzie indziej, a próby spenetrowania grobu – ostatnio przez naszego przyjaciela Howarda Cartera przed pięciu laty – utrudniały wypełniające komorę zwały zbitego gruzu.

Emerson sam by pewnie pierwszy przyznał, że szansę znalezienia tam czegoś ciekawego są znikome, złościło go jednak, że został pozbawiony możliwości podjęcia badań arbitralną i niesprawiedliwą decyzją urzędnika. Firmanem na poszukiwanie nowych grobów w Dolinie Królów dysponował pan Theodore Davis, a przestrzegania tych ograniczeń strzegł nie tylko pan Maspero, ale także miejscowy inspektor, Arthur Weigall.

– Lepiej dogońmy Emersona – powiedziałam niespokojnie – bo jeśli pierwszy spotka Weigalla, z pewnością powie mu coś przykrego.

– Powie lub zrobi – odparła ze śmiechem Nefret. – Ostatnim razem zagroził mu, że…

– Pospieszmy się – poprosiłam.

Poruszaliśmy się jednak wolniej, niżbym pragnęła, bo większość turystów podążała w kierunku przeciwnym do naszego. Musiałam się zgodzić z opinią mojego męża, że wielu z nich wygląda idiotycznie: byli nieodpowiednio ubrani i rozglądali się wokół nieobecnym wzrokiem. Mężczyźni byli w lepszej sytuacji, bo nie utrudniały im marszu wysokie obcasy i gorsety. Wszyscy przyglądali się Nefret, która w swoich turystycznych butach i spodniach szła swobodnie niczym gibki chłopak. Namówiłam ją do włożenia płaszcza, lecz koszulę miała rozpiętą pod szyją, a jej twarz okalały rudozłote loki, wymykające się spod tropikalnego kasku. Nie zwracała zupełnie uwagi na nachalne spojrzenia – krytyczne kobiet i pełne podziwu panów.

Tak jak się spodziewałam, odnaleźliśmy Emersona wrośniętego w ziemię przed grobowcem numer pięć. W zamykane wrota zaopatrzono tylko te groby, w których były malowane reliefy. Wejścia do tego grobowca strzegła jednak zapora równie skuteczna – zwały gruzu i najróżniejszego śmiecia, niemal całkowicie zasłaniające otwór drzwiowy.

Moje przeczucia się sprawdziły. Twarzą w twarz z Emersonem stał, zwrócony plecami do grobowca, młody człowiek w tweedowym garniturze i wielkim kasku. Był to pan Weigall, który zastąpił na stanowisku inspektora Górnego Egiptu naszego przyjaciela Howarda. Ani twarze, ani postawa obu mężczyzn nie wskazywały na bojowy nastrój i już miałam odetchnąć z ulgą, kiedy nagle Emerson pchnął mocno Weigalla w pierś. Młody człowiek zachwiał się i wpadł tyłem do na wpół zasypanego otworu wejściowego.

5

Boże Narodzenie obchodziliśmy, jak nakazuje tradycja, w gronie przyjaciół, z choinką i śpiewaniem kolęd. Sceneria była oczywiście nieco nietypowa: zamiast śniegu złocisty piasek, zamiast siekącego o szyby deszczu ze śniegiem balsamiczna bryza wpadająca przez otwarte okna, a zamiast choinki gałąź tamaryszku. Spędziliśmy jednak w Egipcie tyle sezonów świątecznych, że wydawało nam się to całkiem naturalne. Dzięki pomysłowym dekoracjom Davida nawet wrzecionowaty tamaryszek spełnił swoje zadanie. Na gałęzi zawisły, migocąc w świetle świec, malutkie wielbłądy, łańcuchy z delikatnych srebrnych gwiazdek i różne inne ozdoby, wycięte z cynfolii lub wypalone z gliny.

Pan Weigall wraz z żoną nie przyjęli naszego zaproszenia. Żywili chyba urazę do Emersona, choć nie rozumiem doprawdy dlaczego – jego błyskawiczne działanie uratowało młodego człowieka przed znacznie poważniejszymi obrażeniami niż przy upadku (dość gwałtownym, przyznaję) na twardą ziemię. Mój bohaterski mąż wciąż jeszcze pielęgnował swoją lewą nogę, mocno stłuczoną przez lawinę kamieni, którą strącił jakiś głupkowaty turysta, wspinając się na skały ponad grobowcem.

– Może nie należało go popychać aż tak mocno, Emersonie – powiedziałam, kiedy jakiś czas potem rozmawialiśmy o tym zdarzeniu.

– Nie było czasu na takie kalkulacje, Peabody – odparł Emerson, spoglądając na mnie z wyrzutem. – Czy sądzisz, że zamierzałem celowo uszkodzić urzędnika Departamentu Starożytności?

Z pewnością nikt nie potrafiłby mu tego udowodnić, jednak stosunki między nami a Weigallami wcale się dzięki temu nie ociepliły. Ich nieobecność nie miała jednak znaczenia, ważne, że przyszli nasi starzy przyjaciele, przede wszystkim Cyrus i Katherine Vandergelt. Cyrus był jednym z najbliższych nam ludzi, bardzo też polubiliśmy damę, którą poślubił przed kilku laty, pomimo jej cokolwiek dziwnej przeszłości.

Kiedy ją poznaliśmy, Katherine ukrywała się przed swoim wierzycielem, naszym naiwnym znajomym, zarabiając na życie jako medium spirytystyczne. Potem jednak ustatkowała się i była właśnie o krok od dania kosza Cyrusowi, kiedy ją poznałam. Odwiodłam ją od tego i nigdy tej interwencji nie żałowałam (rzadko w ogóle czegokolwiek żałuję), było im bowiem ze sobą bardzo dobrze. Wspaniałe poczucie humoru i nieco ironiczne spojrzenie na świat czyniły z Katherine znakomitego kompana.

Ceny w Egipcie od czasu moich pierwszych przyjazdów bardzo wzrosły i nic tu nie pomagały umiejętności Fatimy w targowaniu się. Indyk kosztował sześćdziesiąt piastrów, niemal czterokrotnie więcej niż dwadzieścia lat temu. Po kolacji, do której Fatima między innymi podała wspaniały pudding z płonącą brandy – przenieśliśmy się na werandę, żeby popatrzeć na zachód słońca. Katherine opadła z ulgą na fotel i spoglądając zazdrośnie na Nefret, ubraną w jedną ze swoich luźnych, bogato wyszywanych sukni, wyraziła zamiar sprawienia sobie podobnego stroju.

– Zanadto się objadłam – stwierdziła – i ten gorset mnie dobija. Powinnam była pójść za twoją radą, Amelio, i zdjąć go, ale jestem o wiele tęższa od ciebie.

– Jesteś w sam raz – oświadczył Cyrus, patrząc na nią z czułością.

Pozostali też pospieszyli z podobnymi zapewnieniami. Było jeszcze tylko dwóch gości – Howard Carter oraz Edward Ayrton, z którym rok wcześniej zaprzyjaźnił się Ramzes. Ned, jak kazał nam do siebie mówić, był kierownikiem wykopalisk prowadzonych przez Amerykanina, pana Davisa, który zupełnie go nie doceniał i wszystkie jego odkrycia przypisywał sobie. Ponieważ jednak Davis nie miał pojęcia o procedurze poszukiwań i zupełnie jej nie przestrzegał, Maspero wymógł na nim zatrudnienie fachowca. Ayrton był młodzieńcem dość nikłej postury, raczej sympatycznym niż przystojnym. Widząc, że czuje się nieco skrępowany, postanowiłam wciągnąć go do rozmowy.

– Zaczynasz oficjalnie sezon pierwszego stycznia, prawda, Ned? – zapytałam. – Jak dotąd wyjątkowo ci się szczęściło w odnajdywaniu nowych grobów dla pan Davisa… co oczywiście nie znaczy, że nie doceniam twoich umiejętności jako archeologa, którym zawdzięczasz te sukcesy.

– Jest pani zbyt uprzejma, pani Emerson – odparł młody człowiek łagodnym, kulturalnym głosem. – W ubiegłym roku nie znaleźliśmy jednak niczego, co mogłoby się równać z grobowcem Jui i Tui.

– Boże mój, ile niesplądrowanych grobów można znaleźć, zdaniem tego sukin… człowieka, w przeciągu jednego życia? – wtrącił się Emerson.

– Zdaje się, że zaplanował sobie odkrycie co najmniej jednego grobowca w ciągu sezonu – mruknął Howard, siedzący nieco na uboczu. – Nie zazdroszczę ci pracy u niego, Ayrtonie.

Zapadło pełne zakłopotania milczenie. Howard, poza tym że piastował stanowisko inspektora Dolnego Egiptu, nadzorował także kiedyś wykopaliska Davisa. Utracił obie te posady i cień goryczy w jego głosie zdradzał, że nie przyjął tego obojętnie.

Wiosną roku 1905 przeniesiono go do Dolnego Egiptu na miejsce Quibella, który z kolei objął jego stanowisko inspektora Górnego Egiptu. Niedługo po przyjeździe Howarda na Saharę grupa pijanych francuskich turystów próbowała dostać się do Serapeum bez biletów, a kiedy odmówiono im wstępu, zaatakowali strażników pięściami i kijami. Gdy wezwano Howarda, kazał swoim ludziom bronić się i jeden z Francuzów został pobity.

Jako że podchmieleni turyści nawiedzili również dom pani Petrie i zachowali się wobec niej bardzo grubiańsko, nie ulegało wątpliwości, że wina leży po ich stronie. Jednakże w oczach nadętych urzędników z egipskiego rządu uderzenie obcokrajowca przez „tubylca”, nawet w samoobronie, było większym przestępstwem. Francuzi zażądali oficjalnych przeprosin, ale Howard odmówił. Wówczas Maspero przeniósł go do odległego rejonu w Delcie, Howard jednak po kilku miesiącach zrezygnował i z tego. Od tej pory wiódł niepewne życie, utrzymując się ze sprzedaży swoich obrazów i oprowadzania zamożnych turystów. Nie miał żadnego majątku i jego tak obiecująca kariera przestała się rozwijać niemal zaraz po starcie.

Ciszę znów przerwał Emerson, choć wcześniej powiedział, że nie będzie się odzywał. Rok temu miał poważną scysję z panem Davisem i obiecał mi, że nie zakłóci atmosfery tego świątecznego dnia, lecz powinnam była wiedzieć, że nie zdoła się powstrzymać.

– Masz szczęście, że to już jest za tobą, Carter – burknął. – Quibell załatwił sobie przeniesienie na północ, bo nie był w stanie pracować z Davisem, a Weigall, kiedy objął inspektorat po Quibellu, namówił Davisa, żeby zatrudnił Ayrtona, bo też nie mógł znieść tego starego durnia.

Poskutkowało to lepiej od moich taktownych wysiłków. Emerson przełamał lody równie gwałtownie i skutecznie, jak głaz zrzucony do zamarzniętego strumienia. Wszyscy się rozluźnili, a Howard uśmiechnął się współczująco do Neda Ayrtona. Czułam się jednak zobligowana do udzielenia mojemu mężowi nagany.

– Jesteś najbardziej nietaktownym człowiekiem na świecie, Emersonie. Miałam nadzieję, że kiedy jak kiedy, ale akurat dziś nie będziemy poruszać tematów mogących prowadzić do kontrowersji.

– Jednak wówczas rozmowa byłaby straszliwie nudna, droga Amelio – zachichotał Cyrus.

– Co racja, to racja – oświadczyła Nefret, przysiadając na poręczy fotela Emersona. – Profesor powiedział tylko to, co wszyscy myślimy, ciociu Amelio. Pozwól nam trochę złośliwie poplotkować, to takie przyjemne.

– Ja nie plotkuję, tylko stwierdzam fakty – oświadczył Emerson. – Gdzie zamierzacie pracować w tym roku, Ayrtonie?

Nedowi to pytanie wydało się raczej niewinne, odpowiedział więc:

– Myślałem o rejonie na południe od grobowca Ramzesa Dziewiątego, proszę pana. Tego całego rumowiska nikt chyba nie przetrząsał od bardzo dawna i chciałbym…

Przysiadł się do nas Cyrus, więc przeniosłam się na miejsce obok Katherine, która przysłuchiwała się temu wszystkiemu z wyraźnym rozbawieniem.

– Biedny Cyrus – mruknęła. – Nie dziw, że nie trawi Davisa po tylu latach bezowocnego kopania w Dolinie…

– Nie byłby może taki zawzięty na niego, gdyby Davis przy każdym spotkaniu nie przechwalał się tak swoimi osiągnięciami. To nie w porządku. Cyrus codziennie był na miejscu i nadzorował wykopaliska, a Davis pojawia się tylko wtedy, kiedy jego ludzie odkopią coś ciekawego.

Wybuch śmiechu zwrócił naszą uwagę z powrotem ku grupie młodzieży. Wszyscy patrzyli na Ramzesa, który powiedział chyba coś wyjątkowo ordynarnego (lub dowcipnego). Nefret przesiadła się na parapet obok niego. Zachodzące słońce rozpłomieniło jej rudozłote włosy i rozświetliło roześmianą twarz. Katherine wzięła głęboki oddech.

– Jest niezwykle piękna, prawda, Amelio? – stwierdziła. – Wiem, wiem, uroda to tylko zewnętrzność, a próżność to grzech, szlachetność charakteru jest ważniejsza od wyglądu. Ale większość kobiet zaprzedałaby duszę, żeby tak wyglądać. Pójdę przypomnieć Cyrusowi, że jest szczęśliwym małżonkiem. Popatrz tylko, jak się w nią wgapia.

– Wszyscy się w nią wgapiają – odparłam. – Dzięki Bogu Nefret jest zupełnie pozbawiona próżności, a piękno zawdzięcza przymiotom swego wnętrza. Bez nich byłaby tylko ładną laleczką. Jest dzisiaj w wyjątkowo dobrym nastroju.

– Bije od niej pewien szczególny blask – powiedziała w zamyśleniu Katherine. – Taki, jaki widzi się na twarzy dziewczyny, kiedy jest w towarzystwie mężczyzny, odwzajemniającego jej uczucie.

– Mówienie ogródkami to nie w twoim stylu, Katherine. Jeżeli chcesz powiedzieć, że Nefret się zakochała, to obawiam się, że intuicja cię tym razem zawiodła. Wobec Howarda i Neda Ayrtona czuje co najwyżej przyjaźń, i zapewniam cię, że nie próbowałaby uwieść żonatego mężczyzny.

– W takim razie prawdopodobnie się pomyliłam… nie pierwszy raz zresztą – uśmiechnęła się Katherine ze skruchą.

Na niebie ponad Luksorem pojawiła się pierwsza gwiazda i już chciałam zaproponować, abyśmy przenieśli się do salonu, kiedy mój syn poderwał się ze swojego miejsca.

– Ktoś jedzie – stwierdził, przerywając ojcu w połowie zdania.

Egipcjanie nazywają Ramzesa „Bratem Demonów”, a niektórzy z nich są przekonani, że widzi w ciemnościach jak kot. Może to niezupełnie prawda, ale wzrok ma istotnie znakomity. Po kilkunastu sekundach i ja dostrzegłam ciemną postać na koniu. Po chwili jeździec zsiadł i ruszył w naszą stronę, a kiedy w nikłym świetle zmierzchu ujrzałam jego wyraziste rysy, wydałam okrzyk zdumienia.

– Boże mój, to sir Edward! Czy to możliwe? Skąd się pan tutaj wziął?

Sir Edward Washington – bo w istocie był to on – zdjął kapelusz i skłonił się.

– Pochlebia mi, że mnie pani pamięta, pani Emerson… od naszego ostatniego spotkania upłynęło kilka ładnych lat.

Upłynęło ich dokładnie sześć. Nasz gość niewiele się zmienił, wciąż był w dobrej formie, wysoki, o gęstej czuprynie i niebieskich oczach, spoglądających na mnie z tą samą leniwą przyjemnością.

Przypomniałam sobie o dobrych manierach, o których ze zdumienia na chwilę zapomniałam. Ze zdumienia i lekkiego zaniepokojenia, powinnam dodać. Podczas naszego ostatniego spotkania poinformowałam sir Edwarda, że musi porzucić nadzieję zdobycia Nefret, on zaś oznajmił, wprawdzie mniej obcesowo, lecz równie kategorycznie, że nie zamierza rezygnować. I oto przybył, a Nefret siedziała obok, uśmiechając się po kociemu.

Wstałam i podeszłam do niego.

– Niemożliwe, żebym zapomniała człowieka, który tak wytrwale pracował z nami przy grobie Tetiszeri i który w dodatku wybawił mnie z wyjątkowo niekorzystnej sytuacji.

Wzmianka o tym przypomniała Emersonowi o jego manierach, dalekich od poprawności. Nie przepadał za sir Edwardem, lecz tym razem wdzięczność wzięła górę.

– Duszenie to rzeczywiście dość niekorzystna sytuacja – stwierdził sucho. – Dobry wieczór, sir Edwardzie. Nie spodziewałem się pana spotkać ponownie, ale skoro już pan tu jest, niech pan usiądzie.

Nasz gość wyglądał raczej na rozbawionego niż urażonego tym niezbyt uprzejmym zaproszeniem, choć jego własne maniery były godne podziwu. Z Nefret przywitał się ciepło, lecz bez poufałości, a jego uwaga na temat tego, jak bardzo wyrośli Ramzes i David, była zaledwie odrobinę protekcjonalna. Ramzes zareagował wyprostowaniem się na pełną wysokość – był o cal lub dwa wyższy od naszego gościa – a potem uścisnął jego dłoń o wiele mocniej, niż wymagała grzeczność.

Okazało się, że sir Edward zna wszystkich obecnych poza Katherine.

– Słyszałem o szczęśliwym ożenku pana Vandergelta – rzekł z ukłonem – i cieszę się z poznania damy, którą wszyscy tak wychwalają.

– Dziękuję – odparła Katherine. – Ja także wiele słyszałam o panu, sir Edwardzie, nie wiem jednak nic o zdarzeniu, o którym wspomniał profesor. Jeżeli to nie tajemnica, może opowie nam pan o tym?

– To nie jest żadna tajemnica – odezwałam się, ponieważ sir Edward milczał powściągliwie. – Prawda, Emersonie?

Mój mąż spojrzał na mnie groźnie.

– Ludzie wcale nierzadko mają ochotę cię udusić, Amelio – powiedział. – To zdarzenie miało miejsce przed kilku laty, Katherine. Moja dyskretna, roztropna żona postanowiła któregoś dnia pójść na spotkanie z podejrzanym typem, nie informując mnie o tym. Gdyby sir Edward nie szedł za nią – zresztą z powodów, których do dziś mi zadowalająco nie wyjaśniono – zostałaby z pewnością zamordowana przez…

– Dosyć tych okropności, Emersonie – przerwałam mu. – Mieliśmy właśnie przejść do salonu coś przekąsić i pośpiewać kolędy, sir Edwardzie. Przyłączy się pan do nas?

– Nie zamierzałem przeszkadzać – oznajmił zagadnięty. – Przyjechałem tylko życzyć państwu wesołych świąt i sprezentować niewielki dowód mojego uznania. – Wyjął z kieszeni płaszcza niewielkie puzderko i wręczył mi je. – To nic takiego, naprawdę – uprzedził moje podziękowania. – Zobaczyłem wczoraj ten drobiazg w sklepie z antykami i pomyślałem, że się pani spodoba.

W puzderku był amulet z błękitnego fajansu, figurka hipopotama długości około dwóch cali. Oczko u góry wskazywało, że noszony był na szyi jako amulet ochronny, zapewne przez kobietę – ponieważ wielki pysk i wydęty brzuch hipopotama symbolizowały boginię Taueret, opiekunkę matek i dzieci.

– Jest uroczy – powiedziałam.

– Czy to przypomnienie naszego ostatniego spotkania? – zapytał szorstko Emerson, unosząc brwi. – Gdzie podział się pański zwykły takt, sir Edwardzie? Taueret oznacza dla nas zagrożenie i pecha.

– Pokonaliście je jednak w końcu – zauważył z ujmującym uśmiechem nasz gość. – Sądziłem, że amulet może stać się pamiątką tego zwycięstwa, lecz jeśli pani Emerson go nie chce, może bez skrępowania się go pozbyć. To chyba i tak podróbka… niektórzy Gurnawi wyrabiają doskonałe falsyfikaty.

Mówiąc to, unikał patrzenia na Davida, a ja zastanawiałam się, czy to, co powiedział, było przypadkowe, sir Edward był bowiem z nami tego roku, kiedy poznaliśmy Davida, który pracował wówczas dla jednego z najlepszych fałszerzy w Gurna.

– Ależ skąd – zapewniłam gościa. – To znaczy dziękuję, sir Edwardzie. Mam całkiem sporą kolekcję amuletów… ten pański dołączy do Basteta, którego dostałam parę lat temu od Ramzesa, i do tego, który od niedawna noszę.

Małą figurkę pawiana powiesiłam na łańcuszku razem z kotem od Ramzesa i skarabeuszem Tutmosisa III, prezentem zaręczynowym od Emersona. Sir Edward pochylił się, by je obejrzeć.

– Pawian to symbol boga Tota, prawda? Ładny egzemplarz, pani Emerson. Jakie znaczenie ma dla pani ten amulet, jeśli wolno spytać?

– Symbolizuje sprawę drogą memu sercu – odparłam. – Walkę o równe prawa dla kobiet. Huquq al Ma’ra, jak mówią miejscowi. Dostałam go od pewnej damy, aktywistki ruchu.

– Nie dziwi mnie wobec tego, że go pani nosi. Zaskoczony jestem jednak, że taki ruch działa tutaj, w Egipcie.

– Płomień wolności gorzeje w sercach wszystkich kobiet, sir Edwardzie.

Emerson chrząknął z dezaprobatą, nie z powodu mojego oddania sprawie, lecz raczej z powodu sposobu, w jaki je wyraziłam. Odegrałam się na nim, wygłaszając skromny (szczerze mówiąc, dość długi) wykład na temat historii ruchu kobiecego w Egipcie. Napomknęłam też o czasopiśmie i nauczaniu kobiet. Nasz gość nie okazałby znudzenia choćby tylko z uprzejmości, ale miałam wrażenie, że jego zainteresowanie jest szczere – wskazywały na to jego pytania.

Emerson natomiast nie omieszkał oznajmić, że jego to nudzi.

Jak się spodziewałam, sir Edward dość łatwo przezwyciężył swoje opory przed nachodzeniem nas. Poprowadziłam wszystkich do domu, gdzie zgromadziliśmy się wokół fortepianu. Dojrzały baryton gościa wzbogacił brzmienie naszych głosów i wkrótce Emerson przestał się boczyć i również dołączył do chóru. Mój mąż zawsze podejrzewa innych mężczyzn o niecne zamiary wobec mnie. Pochlebia mi to, lecz bywa niewygodne, a tym razem zupełnie nie miało podstaw. Jeśli sir Edward żywił podobne zamiary, to wobec kogoś innego. Widząc, jak miękną mu rysy, gdy patrzy na Nefret, byłam pewna, że nie zrezygnował ze swych nadziei. Ona zaś, co było jeszcze bardziej podejrzane, starannie unikała jego wzroku.

Nie uczestniczył w śpiewaniu jedynie Ramzes. W dzieciństwie miał zwyczaj mruczenia do siebie pod nosem – były to dziwne, pozbawione melodii dźwięki, wyjątkowo drażniące dla uszu. Na moje usilne prośby pozbył się tego nawyku, lecz później Nefret musiała go długo przekonywać, nim się łaskawie zgodził brać udział w rodzinnym koncertowaniu. Okazało się, że ma całkiem przyjemny głos i jakimś sposobem (z pewnością nie od ojca) nauczył się nie fałszować. Tym razem jednak wymówił się lekkim bólem gardła, a Nefret nie naciskała.

Z manuskryptu H

– To ten! – Ramzes, nie zważając na gramatykę i nogi mebla, rzucił się na wiklinowy fotel. – To z nim się spotykała w Londynie.

– Na jakiej podstawie tak sądzisz? Ma wielu różnych adoratorów – zauważył David, po czym zamknął drzwi i usadowił się w drugim fotelu.

– Spotykała się z tym gościem potajemnie i skłamała, że nie. To do niej niepodobne.

– Może ma już dość tego ciągłego wyśmiewania przez ciebie jej wielbicieli.

– Większość z nich sama robiła z siebie błaznów, bez żadnej pomocy z mojej strony. No, może przy bardzo niewielkiej…

– Dlaczego jej po prostu nie powiesz, co czujesz? Wiem, że według waszych zachodnich standardów jesteście jeszcze za młodzi na małżeństwo, ale gdyby zgodziła się na zaręczyny, miałbyś przynajmniej pewność.

– Tak, oczywiście – mruknął z goryczą Ramzes. – Może z dobroci serca przystałaby na to i z czystej litości nie złamałaby raz danego słowa. Chcesz, żebym wykorzystał jej dobroć i sympatię do mnie i potem jeszcze wymagał wierności?

– Nie myślałem o tym w ten sposób – odparł cicho David.

– Człowiek nie powinien być tak głupi, żeby się zakochiwać w dziewczynie, która go nie kocha. Nie wyjawię moich uczuć, dopóki ona nie okaże jakoś, że mogłaby je odwzajemniać. Na razie nie widzę zbytniego postępu w tej kwestii.

– Ktoś musi zrobić pierwszy krok – zauważył rozsądnie David. – Może zareagowałaby, gdybyś się jednak podjął trudu okazania swoich uczuć.

– Ale jak? Już widzę, jak pęka ze śmiechu, kiedy się zjawiam z kwiatami w ręce i kwiecistą przemową na ustach.

– Pewnie by tak było – zgodził się David. – Chociaż rozkochiwanie w sobie innych kobiet jakoś nie sprawia ci trudności. Ciekawe, ile z nich…

– Takich pytań dżentelmen nie powinien zadawać, a tym bardziej odpowiadać na nie – odparł Ramzes strofującym tonem, podobnym do tonu swojej matki. – Nie miałbym za złe Nefret, gdyby się… ee… zabawiała z innymi mężczyznami. Wściekałbym się oczywiście, ale nie jestem aż takim hipokrytą, żeby ją za coś podobnego potępiać. I nigdy nie stanąłbym na jej drodze, gdyby naprawdę zależało jej na kimś, kto byłby jej wart.

– Naprawdę? – zapytał David i popatrzył mu w oczy.

Prosto w oczy patrzą sobie tylko kochankowie i śmiertelni wrogowie.

Czy był to jeden ze słynnych aforyzmów matki? Przypominał je w każdym razie, a gdy spojrzenia obu przyjaciół się spotkały, Ramzesa przeszył dreszcz. David odwrócił wzrok i objął się ramionami, jakby mu się zrobiło zimno.

– Muszą cię już straszliwie męczyć te moje występy – mruknął po chwili Ramzes.

– Jeżeli coś jest ważne dla ciebie, jest ważne także dla mnie – odparł David. – Przecież wiesz. Chciałbym tylko móc…

– Może się już położysz? Wyglądasz na zmęczonego.

– Nie jestem zmęczony, ale jeżeli nie masz ochoty rozmawiać…

– Słyszałeś to wszystko już tysiąc razy, aż do znudzenia. – Ramzes zmusił się do uśmiechu. – Dobranoc, mój drogi.

Kiedy drzwi za Davidem się zamknęły, siedział jeszcze przez pewien czas bez ruchu. Podejrzenie, które zaczęło go nękać, uważał za niegodne i bezpodstawne. Jedno spotkanie spojrzeń, lekko zmieniony ton głosu, którym przyjaciel odpowiedział na jego stwierdzenie: „Nigdy nie stanąłbym na jej drodze, gdyby naprawdę zależało jej na kimś, kto byłby jej wart”. Jednak David był jej wart. Być może nie według fałszywych nowomodnych kryteriów, ale charakter Nefret kształtował się w świecie odmiennym od nowoczesnego. W subkulturze oazy również nie brakowało bigoterii czy okrucieństwa, lecz uprzedzenia jej mieszkańców dotyczyły raczej kasty niż rasy czy narodowości. Nefret nigdy nie uważałaby Davida za kogoś pośledniejszego, Ramzes zresztą też traktował go jak równego sobie. David mógł się okazać rywalem groźniejszym od wszystkich dotychczasowych, a przy swoim charakterze czułby się winny i zawstydzony, stając pomiędzy najlepszym przyjacielem i dziewczyną, której ten pragnął.

Nazajutrz rano wróciliśmy do pracy. Reszta brytyjskiej społeczności w Luksorze mogła sobie świętować, ale ja i tak z trudem przekonałam Emersona do obchodzenia w ogóle Bożego Narodzenia, które uważał za pogański zwyczaj.

– A może byśmy przystroili sobie głowy wieńcami z jemioły i złożyli kogoś w ofierze Słońcu? – ironizował. – To przecież nic innego jak starożytne święto przesilenia zimowego. Nikt tak naprawdę nie ma pojęcia, kiedy ten człowiek się urodził, a już na pewno nie w jakim dniu, ale wszyscy…

Przyzwoitość nie pozwala mi przytaczać tutaj heretyckich uwag mojego męża na temat dogmatów chrześcijaństwa.

Kiedy wyruszyliśmy do Doliny, u mego boku szedł Abdullah. Często to robił i szczerze wierzył, że powinien mi pomagać, toteż na stromych podejściach trzymałam go za rękę, a gdy dotarliśmy na szczyt, taktownie zaproponowałam odpoczynek, zanim podążymy za resztą.

– Nie jesteśmy już tak młodzi jak niegdyś, Sitt – stwierdził, przysiadłszy ciężko na skale.

– Pewnie nie, jakie to ma jednak znaczenie? Może wchodzimy na wierzchołek trochę dłużej, ale bez obaw, zawsze wejdziemy!

Kąciki ust Araba drgnęły.

– Twoje słowa jak zawsze tchną mądrością, Sitt.

Widziałam, że nie pali się do dalszego marszu, siedzieliśmy więc przez jakiś czas w milczeniu. Powietrze było chłodne i przejrzyste. Słońce wstawało właśnie ponad klifem na wschodzie i światło poranka rozlewało się z wolna po okolicy, zabarwiając szare skały srebrem i złotem, białą rzekę skrzącym się błękitem, a martwą zieleń pól szmaragdem. Po pewnym czasie Abdullah odezwał się znowu:

– Czy wierzysz, Sitt, że wszyscy żyliśmy już kiedyś na Ziemi i że wrócimy tutaj na kolejny żywot?

Jego pytanie mnie zaskoczyło; nie tylko dlatego, że nie zwykł filozofować, lecz przede wszystkim z tego powodu, że dziwnie współgrało z moimi własnymi myślami. Złote niebiańskie pałace nie mogą być piękniejsze od jutrzenki na tebańskim wybrzeżu, a moje wyobrażenie raju to życie, jakie dotąd prowadziłam, z ukochanymi osobami u boku.

– Nie wiem, Abdullahu – odparłam. – Zastanawiałam się nad tym czasami… Ale nie, nasza chrześcijańska wiara nie dopuszcza takiego poglądu.

Wiara muzułmańska również go nie dopuszczała, o czym Abdullah nie napomknął.

– Ja także się nad tym zastanawiałem – powiedział. – Jest jednak tylko jeden sposób, żeby się przekonać, czy tak jest, a mnie się jakoś nie spieszy do pójścia tą drogą.

– Ani mnie. – Uśmiechnęłam się do niego. – Życie niesie ze sobą tyle przyjemności… Obawiam się jednak, że będziemy mieli nudny sezon, Abdullahu. Emerson ma już dość tych małych, nieciekawych grobów.

– Ja także – mruknął Arab.

Dźwignął się z lekkim stęknięciem i podał mi rękę, pomagając wstać. Pomaszerowaliśmy dalej w milczeniu i poczuciu doskonałej harmonii. On miał dość, ja miałam dość, Emerson miał dość. Wszyscy byliśmy znudzeni do obłędu, nic jednak nie mogłam na to poradzić. W ponurym nastroju podążałam ścieżką do niedużego bocznego wadi, miejsca naszej pracy.

Grobowiec Amenhotepa II znajdował się na samym końcu wąwozu, a my badaliśmy małe groby jamowe, leżące przy drodze prowadzącej do głównej doliny. Większość z nich odkrył podczas poprzedniego sezonu współpracy z Davisem Ned Ayrton. Nasi poprzednicy wynieśli już wszystkie ciekawe obiekty, których i tak było niewiele. Trzy z tych miejsc pochówku zawierały jedynie szczątki zwierząt – żółtego psa, pochowanego w pozycji wyprostowanej, z zawiniętym na grzbiet ogonem, zmumifikowanej małpy, stojącej nos w nos z psem, oraz drugiej, przykucniętej, z ładnym naszyjnikiem z niebieskich paciorków na szyi. Było to wszystko dość ciekawe, lecz rozumiałam, czemu pryncypał Ayrtona nie był zbyt zachwycony odkryciami ubiegłego sezonu.

Oczywiście Emerson znalazł kilka obiektów, które Ned przegapił. Zawsze znajduje rzeczy, których nie spostrzegli inni archeolodzy. Było wśród nich kilka interesujących inskrypcji (opisanych i przetłumaczonych później przez nas), a także trochę koralików i fragmentów ceramiki, które doprowadziły Emersona do wysnucia ciekawej teorii na temat długości panowania Amenhotepa II. Te wszystkie szczegóły są jednak zapewne dla Czytelnika jeszcze mniej zajmujące niż – co uczciwie przyznaję – dla mnie.

Z manuskryptu H

Ramzes obudził się nagle i usiadł na łóżku, nie rozumiejąc, co go wyrwało ze snu. Połowę jedynego okna przesłaniały pnącza i w pokoju było dość ciemno, lecz to mu nie przeszkadzało – choć może nie miał niezwykłych zdolności widzenia, przypisywanych mu przez Egipcjan. Wokół widział jedynie dobrze znajome kształty – stół i krzesła, kredens i wiszące na hakach ubrania.

Odrzucił cienkie przykrycie. Od kłopotliwej przygody przed kilku laty wkładał do spania szerokie egipskie szarawary, które nie krępowały mu ruchów. Na bosaka podszedł bezgłośnie do drzwi i otworzył je cicho.

Jego sypialnia, tak jak inne, wychodziła na wewnętrzny dziedziniec. W świetle gwiazd nic się nie poruszało, a palma o wrzecionowatych liściach i doniczkowe rośliny hodowane przez matkę rzucały niewyraźne cienie o dziwnych kształtach. Pokój rodziców znajdował się na końcu skrzydła, następny był Davida i jego, a na drugim końcu sypialnia Nefret. Dwa skrajne pokoje miały dodatkowe okna, wychodzące na zewnątrz domu.

Objął spojrzeniem spokojną scenerię, wciąż idąc korytarzem. Kierowało nim nieokreślone poczucie niepokoju, które go obudziło. Dotarł pod drzwi Nefret, zanim dobiegł go jej zduszony krzyk – nie usłyszałby go, gdyby był kilka kroków dalej.

Dziewczyna nie zamknęła się na klucz, nie miało to jednak znaczenia, bo zawiasy puściły, gdy uderzył w drzwi ramieniem. Pokój był równie ciemny jak jego, ponieważ coś zasłaniało okno od zewnątrz. Nagle przeszkoda zniknęła i na podłodze pomiędzy łóżkiem i oknem dojrzał białawy kształt. Była to Nefret w nocnej koszuli.

– Niech to diabli! – wydyszała, siadając. – Uciekł! Goń go!

Gdy wyrzuciła przed siebie rękę, wskazując okno, długi rękaw koszuli opadł w dół. Był rozerwany aż do łokcia i już nie biały.

– Za późno – odparł Ramzes, a w każdym razie chciał tak odpowiedzieć, lecz słowa ugrzęzły mu w gardle. Serce waliło mu jak młotem, jakby chciało nadrobić ten moment, kiedy zamarło w bezruchu, zanim dziewczyna podniosła się i odezwała. Usiłowała teraz wstać, ale jej ruchy były spowolnione oplataną wokół nóg koszulą. Ramzes uklęknął i położył jej dłonie na ramionach. – Nie wstawaj – powiedział. – On już uciekł, a ty zaraz zemdlejesz.

– Nie zemdlałam jeszcze nigdy w… – obruszyła się Nefret i w tym momencie głowa opadła jej do tyłu i Ramzes musiał chwycić jej bezwładne ciało.

Wstał i nadal ją trzymał, kiedy w drzwiach pojawiło się światło i stanął w nich David, z lampą w jednej ręce i nożem w drugiej.

– O Boże! Czy ona…

– Jestem tylko na wpół zgnieciona – stęknęła Nefret stłumionym głosem.

Chyba rzeczywiście, przyznał w duchu Ramzes i rozluźnił uścisk na tyle, by dziewczyna mogła odsunąć głowę od jego ramienia.

– Tak już lepiej – uśmiechnęła się. – Wejdź, Davidzie, i postaw tu lampę. Posadź mnie, Ramzesie. Nie, nie na łóżku, nie chcę poplamić pościeli krwią.

Ramzes bez słowa posadził ją na dywanie.

– Ty sam wyglądasz, jakbyś miał zaraz zemdleć – zauważyła. – Usiądź i opuść głowę między kolana.

Ramzes usiadł i choć nie poszedł za radą Nefret, pozostawił opatrzenie jej rany przyjacielowi. Nim David skończył, udało mu się uspokoić dłonie.

– No, opowiadaj – zażądał chrapliwym głosem. – Co tu się stało?

David pomógł Nefret wstać i podprowadził ją do krzesła.

– Jakiś mężczyzna wszedł przez okno – wyjaśniła. – Obudziłam się, kiedy był już w środku. Chciał ukraść papirus.

– Skąd wiesz, że chodziło o papirus?

– Stąd, że obudziłam się dokładnie w chwili, gdy wyciągał skrzynkę spod łóżka. Stęknął jakby i wtedy…

– I wtedy próbowałaś go powstrzymać? – spytał Ramzes. Jego głos stwardniał z poirytowania.

Nefret zgromiła go wzrokiem.

– I powstrzymałam – odparła. – Nie zabrał zwoju. Byłabym go zresztą unieszkodliwiła i pochwyciła, gdybyś tu nie wpadł jak bomba.

– No tak, z pewnością – prychnął Ramzes. – Ciekawe czym, wstążką do włosów?

– Miałam nóż; zawsze trzymam go pod poduszką. To nie tylko moja krew – pokazała kałużę na podłodze. – Chlasnęłam go w rękę, żeby nie mógł podnieść skrzynki, rozumiecie? Bałam się, że mógłby ją upuścić, kiedy zaczniemy walczyć. A potem on się cofnął, a ja wyskoczyłam z łóżka i pogoniłam za nim, a on…

– Zaczniemy walczyć? – David spoglądał na nią ze zgrozą. – Pogoniłam za nim? Na niebiosa, Nefret, Ramzes ma rację, jesteś zanadto impulsywna. Dlaczego nie wołałaś o pomoc?

– Nie było czasu. Zablokowałam jego cios, tak jak mnie Ramzes uczył, chyba jednak byłam zbyt powolna. To zresztą tylko zadraśnięcie – dodała, by ich uspokoić. – Ale pośliznęłam się w tej krwi na podłodze. A potem Ramzes wywalił drzwi i ten człowiek uciekł.

– Nie rozpoznałaś kto to? – zapytał Ramzes, ignorując wymówkę.

– Było ciemno, nie mogłam mu się dobrze przyjrzeć, poza tym zawiązał sobie szal na głowie. Jednak sądząc po masie ciała i wzroście, mógł to być na przykład Yussuf Mahmud.

– A może zwyczajny włamywacz? – wtrącił David.

– Nie. Zwyczajni włamywacze nie noszą noży i nie posługują się nimi, a już na pewno nie wobec rodziny straszliwego Ojca Przekleństw. Ten człowiek chciał zdobyć papirus. Ale zastanawia mnie jedna rzecz: skąd wiedział, że zwój jest w pokoju Nefret? Przecież żaden przyzwoity dżentelmen nie pozostawiłby tak niebezpiecznego przedmiotu pod opieką kobiety.

– No właśnie – mruknęła Nefret.

– No właśnie, istotnie. Czy jesteś pewna, że nikomu o tym nie… Nie, oczywiście, że nie.

– Oczywiście.

Mogło jej się jednak coś wymsknąć, zwłaszcza jeżeli ktoś zadał podchwytliwe pytanie, pomyślał Ramzes. Ostatnio często widywała się z sir Edwardem…

Wolał jednak nie rozwijać na głos tej teorii.

– Prześpij się teraz – poradził dziewczynie. – Rano się jeszcze tu rozejrzymy.

– Powycieram tę krew – zaofiarował się David. – Przecież ciotka Amelia nie może tego zobaczyć.

– Możesz sobie dać spokój. Nie rozumiem, dlaczego matki jeszcze tu nie ma… powinna już dawno być. Ale i tak z pewnością zauważy wyrwane z zawiasów drzwi, opatrunek na ręce Nefret i… Nie mamy prawa dłużej milczeć, teraz już nie.

– O rany! – jęknęła Nefret. – Profesor będzie wrzeszczał.

– Niewątpliwie. A matka wygłosi przemowę. Z dwojga złego wolę już chyba ryki ojca.

– Więc jutro się przyznajemy. – Nefret wstała. – Dobranoc. – Nie przyjęła ramienia Davida i sama odprowadziła ich do drzwi. – Ramzesie…

– Słucham.

– Jakim sposobem znalazłeś się tutaj tak szybko? Krzyknęłam dopiero wtedy, gdy ten człowiek mnie zranił, a ty musiałeś już być pod samymi drzwiami.

– Coś mnie wyrwało ze snu. Może usłyszałem jakiś odgłos, kiedy on wchodził przez okno.

Okno w ceglanej ścianie wychodziło na drugą stronę domu. Ale dziewczyna nie zauważyła braku logiki w tym wyjaśnieniu.

– Przepraszam, jeśli byłam niemiła – powiedziała tylko.

– Nie bardziej niż zazwyczaj.

– Dzięki, że się w porę zjawiłeś, mój chłopcze. – Położyła mu ciepłym gestem dłoń na ramieniu i uśmiechnęła się. Ramzes cofnął się gwałtownie.

– Nie ma za co.

– Przestań się już boczyć. Przeprosiłam.

– Nie boczę się. Dobranoc, Nefret.

Pozostawiając Davidowi naprawę uszkodzonych drzwi, Ramzes wyszedł na dwór. Bardziej w zgodzie z bajroniczną tradycją byłoby chodzenie w tę i z powrotem pod oknem, nie chciał jednak pozacierać śladów, usiadł więc pod ścianą domu i objąwszy się ramionami za kolana, przeklinał sam siebie w myśli za głupi sentymentalizm. Choć był przekonany, że intruz tej nocy już nie powróci, a noc była zimna, nie widział sensu wracania do łóżka, bo i tak by nie zasnął.

W pewnym momencie coś się poruszyło. Księżyc już zaszedł, ale gwiazdy świeciły jasno. Z cienia wyszło jakieś stworzenie, kroczące zuchowato z nastroszonymi uszami i kołyszącym się ogonem. Zobaczywszy człowieka, zatrzymało się i wbiło weń wzrok.

Ramzes odpowiedział mu nieprzyjaznym spojrzeniem.

Niektórzy z Egipcjan byli przekonani, że potrafi porozumiewać się ze zwierzętami. Jednak nie trzeba było być jasnowidzem, żeby domyślić się, co porabiał Horus, gdyż robił to samo, co każdej nocy od przybycia do Luksoru. Miał szkaradny charakter, silne i dobrze odżywione cielsko oraz ego równe lwiemu i bez trudu przepędzał wszystkich adoratorów miejscowych kocic. Poprzedni kot Ramzesa, Bastet, nigdy by nie pozwolił intruzowi podejść bliżej niż na dwa jardy do Nefret, lecz ten egoistyczny zwierz był zbyt zajęty zaspokajaniem swoich zachcianek, żeby jej pilnować.

Ramzes czuł, że Horus doskonale wie, co on o nim myśli, ale ma to głęboko w nosie. Kot przypatrywał mu się przez długą chwilę w wyniosłym milczeniu, po czym ruszył w swoją drogę. Wskoczył na parapet sypialni Nefret i rzuciwszy człowiekowi ostatnie pogardliwe spojrzenie, zniknął w środku.

Ramzes po raz pierwszy w życiu poczuł ochotę rzucenia czymś w bezczelnego zwierzaka. Czymś twardym i ciężkim.

– Skąd to macie? – zapytał Emerson.

Mówił cichym, podobnym do mruczenia głosem, którego bał się każdy, kto go znał. Nefret wytrzymała bez mrugnięcia spojrzenie jego błękitnych oczu, widziałam jednak, jak się spina w sobie.

– To własność fundacji – wyjaśniła.

– Ach, tak… Fundacji Badania i Ochrony Starożytności Egipskich. – Emerson odchylił się w fotelu, pocierając palcem dołek w podbródku. – Waszej fundacji – dodał tym samym łagodnym tonem.

– Naszej – poprawiła go Nefret. – Zasiadasz w Radzie Fundacji, profesorze. Ramzes, David i ciocia Amelia również.

– Dobry Boże, chyba umknęło to mojej uwagi – podniósł głos Emerson. – A może po prostu zapomniałem, że rada zgodziła się na ten zakup? Coś podobnego… wygląda na to, że mam sklerozę!

– Dość, Emersonie – rzuciłam ostro.

Być może byłby mnie zignorował, bo aż kipiał z wściekłości, lecz zmitygował się na widok twarzy Nefret. Jej krągły podbródek już drżał, a oczy zaszkliły się. Gdy kryształowa łezka wypłynęła z chabrowej otchłani na policzek, Emerson ryknął:

– Przestań natychmiast, Nefret! To nieuczciwe wykorzystywanie sytuacji, do diabła ciężkiego!

Tak naprawdę ryki Emersona nie robiły na nikim wrażenia. Drżące wargi dziewczyny natychmiast ułożyły się w szeroki uśmiech ulgi.

– Pozwoliłeś mi założyć fundację, kiedy będę dysponować własnym majątkiem, kochany profesorze – powiedziała, przysiadając na poręczy jego fotela i gładząc go po włosach. – Jednak nigdy nie chciałeś przyjąć ode mnie ani pensa i zabroniłeś to czynić całej rodzinie. Bardzo mnie to bolało, choć oczywiście nigdy się głośno nie skarżyłam.

– Dajże już spokój, ojcze – wtrącił Ramzes. – Bo gotowa znów się rozpłakać.

– Hmm… – mruknął Emerson. – Widzę, że już przekabaciła ciebie i Davida. O ile dobrze pamiętam, wszystkie poważniejsze wydatki wymagają zgody większości członków rady. Wy troje oczywiście stanowicie większość. Amelio, do diabła ciężkiego, czemu mi nie zwróciłaś na to uwagi, kiedy spisywaliśmy statut fundacji?

– Chyba sama o tym nie pomyślałam – przyznałam.

Uważałam zawsze jego uporczywe odmawianie przyjęcia od Nefret pomocy finansowej za absurd i typowy przykład męskiej dumy. Dlaczego nie miałaby wydawać własnych pieniędzy tak, jak chce? I kto bardziej zasługiwał na korzystanie z nich, jeśli nie najwybitniejszy egiptolog tego i innych stuleci? Czyli Radcliffe Emerson, ma się rozumieć.

– To chyba jeden z najpiękniejszych, jakie widziałam – powiedziałam, chcąc zwrócić uwagę mojego męża z powrotem ku papirusowi. – I bardzo cenny nabytek dla fundacji, bo przecież gdybyś go nie kupiła – nielegalnie, jak mniemam – trafiłby do jakiejś prywatnej kolekcji i przepadł dla nauki. Tylko nie zaczynaj znów wykładu o niegodziwości kupowania od handlarzy, Emersonie… słyszeliśmy to już tysiąc razy. Tym razem nie było innego wyjścia. Mam nadzieję, że pojmujesz wszystkie implikacje takiego odkrycia?

Emerson łypnął na mnie spode łba, byłam jednak zadowolona, że moje pytanie odwróciło jego uwagę od młodych.

– Czyżbyś mnie miała za idiotę, Peabody? Pewnie, że pojmuję. Niemniej nie zgadzam się, żebyś marnowała czas na bezowocne spekulacje, dopóki nie poznamy faktów. Pozwól łaskawie, że to ja zbadam tę sprawę. Pytam ponownie: skąd to macie?

Lodowate spojrzenie mojego męża prześliznęło się po trójce młodych ludzi. Uśmiech Nefret zgasł, David wzdrygnął się i oboje spojrzeli z nadzieją na Ramzesa, który, jak się tego spodziewałam, chętnie podjął się wyjaśnień.

– Kupiliśmy od Yussufa Mahmuda w Kairze – odparł. – Byliśmy z Davidem…

– To niemożliwe – przerwał mu Emerson. – Mahmud handluje falsyfikatami i antykami o podrzędnej wartości. Jakim cudem mogło mu wpaść w ręce coś tak cennego?

– Mnie też nurtuje to pytanie – odparł Ramzes. – Jeżeli pozwolisz mi opowiedzieć wszystko bez przerywania, ojcze…

– Ciebie to też dotyczy, Peabody – oznajmił Emerson, zaplatając ręce na piersi. – Proszę, mów dalej, Ramzesie.

W miarę jak Ramzes snuł swoją opowieść, z mojej piersi wyrywały się okrzyki przerażenia, zaskoczenia i konsternacji. Muszę mu oddać sprawiedliwość, stwierdzając, że tym razem powiedział nie tylko prawdę, ale i całą prawdę. Musiała być cała, gdyż coś gorszego trudno było sobie wyobrazić. Mina Emersona się nie zmieniła, jego dłonie splatały się jednak ze sobą coraz mocniej, aż pobielały mu palce, a ścięgna napięły się jak postronki.

– …a potem wróciliśmy do łodzi bez dalszych przygód – zakończył Ramzes.

– Bez dalszych przygód – powtórzył Emerson. – Hmm… I tak było ich już dość. No cóż. Zachowaliście się nierozważnie nie po raz pierwszy i zapewne nie ostatni. Ale nie pojmuję jednej rzeczy…

– Tak, ojcze? – podchwycił czujnie Ramzes, którego nie zmylił łagodny ton tej wypowiedzi.

– Nie rozumiem po prostu… – głos Emersona znów nabrzmiał furią i przeszedł w ryk, od którego zadzwoniły na spodkach filiżanki – dlaczego, na miłość boską, zabrałeś ze sobą swoją siostrę?!

Horus wyskoczył spod stołu i ruszył ku drzwiom z wyprężonym ogonem i przypłaszczonymi uszami. Na swojej drodze spotkał Abdullaha, który czekał na nas na werandzie i spieszył teraz zobaczyć, co się stało, zaniepokojony wrzaskami Emersona. Kocisko zaplątało się w szatę Araba i po krótkiej chwili łapania równowagi (przez Abdullaha), drapania (przez Horusa) oraz przeklinania (przez obu, bo kocur syczał jak wściekły), uwolniło się i uciekło.

Ramzes mógł wreszcie odpowiedzieć ojcu, a ja zaaplikowałam jodynę na zadrapania Abdullaha. Kiedy indziej protestowałby przeciwko temu, ale tym razem zbyt go zaciekawiła relacja Ramzesa. W miarę słuchania jego oczy robiły się coraz bardziej okrągłe.

– Zabraliście ze sobą Nur Misur? – zdumiał się.

– Nikt mnie nie zabrał – wtrąciła Nefret. – Po prostu poszliśmy tam razem, Abdullahu. Nie ekscytuj się tak bardzo, bo ci to zaszkodzi.

– Ale… Yussuf Mahmud… ta podła żmija! – gorączkował się nasz stary przyjaciel. – Nocą… do el Was’a!

– Jeżeli się nie uspokoisz, wyjmę słuchawki i osłucham ci serce – zagroziła Nefret, popychając go swoją szczupłą brązową ręką na krzesło, a drugą podając mu szklankę wody.

Groźba poskutkowała. Abdullah odnosił się do nowoczesnej medycyny z wielką podejrzliwością, a myśl, że mogłaby go badać młoda kobieta, napawała go przerażeniem.

– Gdyby jej z nami nie było, może nie siedziałbym teraz tutaj – powiedział David. – Jest szybka jak kot i ma odwagę lwa.

Uznałam, że czas już zapanować nad tą dyskusją, która przerodziła się w gwałtowną wymianę zdań. Męskie rozmowy często tak wyglądają.

– Opowiedz wszystko do końca, Ramzesie – poprosiłam.

Emerson, który już się zaczynał rozluźniać, wyprostował się nagle, aż mu zatrzeszczały kości.

– To nie koniec? – zapytał.

– Tak przypuszczam. Trzeba powiedzieć Ibrahimowi, żeby naprawił drzwi Nefret. No więc, Ramzesie?

Wściekłość Emersona osiągnęła już widocznie swój szczyt, bo tylko lekko się skrzywił. Abdullah popijał wodę, spoglądając podejrzliwie na Nefret znad szklanki.

– Przyznaję, że powinniśmy byli powiedzieć wam o papirusie już dawno – zaczęła dziewczyna, zanim któryś z chłopców zdążył się odezwać. – Ale to mamy już za sobą: my wiemy, co wy czujecie, a wy wiecie, co my czujemy, więc przestańmy na siebie krzyczeć, bo szkoda czasu.

– Słuchaj no, młoda damo… – zaczął Emerson.

– Oczywiście, kochany profesorze; wszyscy wiemy, że pan nigdy nie krzyczy. Zastanówmy się, co powinniśmy teraz zrobić? W moim przekonaniu – ciągnęła, nie czekając na odpowiedź – przede wszystkim musimy sobie odpowiedzieć na dwa pytania. Po pierwsze, kto wtargnął tej nocy do mojego pokoju. Po drugie, skąd pochodzi papirus. Może odkryto gdzieś nowy grobowiec?

– Bardzo rozsądnie – pochwaliłam ją. – Sama chciałam zadać te pytania. Czy myślicie, że to mógł być Yussuf Mahmud?

– Na pewno nie był to zwykły złodziej – oświadczył Abdullah. – Żaden mieszkaniec Teb nie ryzykowałby narażenia się na gniew Ojca Przekleństw.

Emerson potwierdził to groźnym pomrukiem.

– Nie zostawił żadnego śladu? – zapytał.

– Rano przeszukałem teren pod oknem Nefret – odparł Ramzes. – Piasek był zadeptany, ale jak wiecie, nie pozostają na nim odciski stóp, a złodziej nie był na tyle roztargniony, żeby zgubić jakąś część odzienia albo…

– Tak, tak – burknął Emerson, ucinając początek kolejnego wykładu syna. – Nie wierzę, żeby Mahmudowi starczyło odwagi na takie włamanie. To człowiek pośledniej miary pod każdym względem.

– Ale mógłby się na to zdobyć, gdyby się bał kogoś innego jeszcze bardziej niż nas – zauważył Ramzes.

– No tak. – Emerson potarł podbródek. – Czyli osobnika, od którego zdobył papirus. Tamten mógłby kazać mu odzyskać zwój, obiecując darować mu za to jego nędzne życie. To możliwe. A niech to diabli, Ramzesie, dlaczego nie powiedziałeś mi o wszystkim przed wyjazdem z Kairu? Znam co najmniej kilku ludzi, którzy handlują antykami wysokiej klasy i jednocześnie są zupełnie pozbawieni skrupułów.

– Ja także, ojcze. Jednak nie widzę sensu w podążaniu tym tropem. Winny i tak się nie przyzna, a wypytywanie wszystkich naokoło wywołałoby tylko niepotrzebne spekulacje.

– Chyba masz rację – przyznał niechętnie Emerson. Przypuszczałam, że najchętniej sam odwiedziłby po kolei wszystkich podejrzanych i wycisnął z któregoś przyznanie się siłą.

Mój mąż powrócił do studiowania papirusu, leżącego na stole w przemyślnej skrzynce projektu Davida. Widać było jedną z uroczych, ręcznie malowanych winietek: trumnę z mumią księżniczki, ciągniętą do grobowca przez dwa woły. Emerson pogładził dołek w brodzie, jak zwykł robić w chwilach zmieszania lub głębokiego namysłu.

– To jednak dziwne – powiedział jakby do siebie. – Papirus jest oryginalny, tu nie ma wątpliwości… jednak nie wierzę, żeby którykolwiek z tych ludzi podejmował aż takie ryzyko, by go odzyskać. Co innego zaatakować innego parszywego kanciarza w rodzaju Alego Szczura, ale żeby posunąć się do napaści na mnie, trzeba mieć tupet i odwagę, o jakie ich nie podejrzewam.

– A czy w ogóle przychodzi ci na myśl jakaś na tyle bezczelna osoba, profesorze? – spytała Nefret.

Emerson zerknął na nią podejrzliwie.

– Nie – odparł. – A powinna? Równie tajemnicza jest dla mnie kwestia pochodzenia tego zwoju. Na pewno pochodzi z Teb, ale skąd konkretnie?

– Davidowi przyszło do głowy – wtrącił Ramzes – że mógł pochodzić ze Skrytki Królewskiej. Bracia Abd er Rassul ogołacali przez lata grobowiec z mniejszych obiektów, dopóki nie zostali… hm, przekonani, że powinni zaprowadzić tam Herr Brugscha. Część rzeczy zdążyli jednak posprzedawać prywatnym kolekcjonerom…

– A inne ukryli w swoim domu w Gurna – dodał Abdullah. – Były wśród nich także papirusy.

Emerson palił, wydmuchując ze złością dym.

– Jest jeszcze inna możliwość – stwierdził. – Brugsch mógł zwyczajnie coś przeoczyć, bo wywoził stamtąd rzeczy w wielkim pośpiechu.

– Ale na pewno nie jest możliwe, żeby tak cenne znalezisko przegapił i on, i Abd er Rassulowie – zauważyłam. – Jednak kto wie, czy odpowiednio poprowadzone wykopaliska wiele by nam nie wyjaśniły.

Emerson spojrzał na mnie krytycznie.

– Nudzą cię nasze groby, co, Peabody? Nie myśl, że twoje kuszące pomysły odwiodą mnie od moich obowiązków. No dobrze, postarajmy się więc ustalić, skąd pochodzi papirus i jaką drogą dostał się do Kairu. Widzę tu cztery możliwości. Pierwsza – że zabrano go z nieodkrytego jeszcze grobowca tej księżniczki – jest raczej mało prawdopodobna, bo pojawiłyby się także inne obiekty z tego źródła. Pozostałe trzy teorie bazują na założeniu, że zwój był częścią skarbu z Deir el Bahari i albo został sprzedany przez rabusiów zaraz po odkryciu grobu, albo później, po kilku latach przetrzymywania w ukryciu, albo wreszcie znaleziono go dopiero niedawno i od razu usiłowano sprzedać.

Otworzyłam usta, lecz Emerson nie dopuścił mnie do słowa.

– Nie próbuj teoretyzować, Peabody – warknął. – I tak już z trudem nad sobą panuję. Mamy na razie za mało dowodów na skonstruowanie porządnej teorii… chyba że nasze kochane dzieci coś jeszcze przed nami ukrywają.

– My na pewno niczego nie ukrywamy – obruszyła się Nefret. – Gdybym to ja miała o tym wszystkim opowiedzieć, korciłoby mnie, żeby pominąć ten czy ów… ciekawy szczegół, ale Ramzes nie pominął niczego.

– Chyba trzeba mu to przyznać – mruknął Emerson. – A niech to diabli, Ramzesie, jak długo obaj z Davidem grasowaliście po Kairze w tych idiotycznych przebraniach?

– Skonstruowaliśmy te fałszywe tożsamości trzy lata temu, ojcze.

– No to teraz lepiej je zdemontujcie. Czy nie przyszło ci do głowy, że ktoś bystrzejszy od twojego ojca mógł was rozpoznać pod tymi przebraniami? Przyznaję – dodał z niechętnym podziwem – że mnie skutecznie nabraliście.

– Wypadki ostatniej nocy potwierdzają twoje domniemania, ojcze, choć nie rozumiem, jak to się mogło stać. Naprawdę bardzo uważaliśmy.

– No cóż, gdyby udało nam się znaleźć Yussufa Mahmuda, na pewno uzyskalibyśmy odpowiedź na wszystkie nasze pytania. Najpierw powinniśmy się dowiedzieć, czy w ogóle widziano go w Luksorze. Ja pogawędzę trochę z handlarzami, a ty, Abdullahu, może byś popytał wśród swoich krewnych i znajomych w Gurna?

Abdullah skinął głową z miną tak ponurą, że mi się zrobiło żal tych jego krewnych i znajomych.

– Powinno się też rozgłosić, że przedmiot, którego szukał złodziej, nie znajduje się już w pokoju Nur Misur – podsunął.

– Pewnie to dobry pomysł, mój ojcze – odparł Ramzes, przechodząc z angielskiego na arabski. – Ale od dzisiaj ja w nim zamieszkam, a Nefret zajmie moją sypialnię. Nie wspominaj więc nikomu o papirusie, bo bardzo bym chciał, żeby ten człowiek po niego wrócił.

Wycinek z dziennika „Al Ahram” z 29 grudnia 1906 roku:

„Wczoraj w pobliżu Luksoru wyłowiono z Nilu ciało mężczyzny, który zginął w podejrzany sposób. Jego ręce i nogi były związane, a zwłoki pokiereszowane, jakby się dostał w paszczę wielkiego zwierzęcia, na przykład krokodyla. Ale w okolicy Luksoru krokodyle już nie występują”.

6

Nazajutrz wieść o tym wydarzeniu obiegła cały Luksor. Przyniósł ją nam Abdullah, któremu przekazał tę informację jego kuzyn Mohammed, a jemu z kolei powiedział o tym jego syn Raschid po rozmowie z jednym z rybaków, którzy wyłowili szczątki. Odkrycie samo w sobie było dość nieprzyjemne, ale wiadomość o nim, która dotarła do nas, była jeszcze bardziej rozdęta i przesadzona.

– To był krokodyl – upierał się Abdullah. – Raschid powiedział, że Sayed stwierdził, że to nie mogło być nic innego.

– Bzdura, Abdullahu. Przecież w Egipcie nie ma krokodyli od… no, od kiedy pamiętam.

Arab przewrócił oczami.

– Miejmy lepiej nadzieję, że to jednak krokodyl, Sitt. Bo jeśli nie, musiało to być coś znacznie gorszego.

– A co może być gorsze? – zdziwiłam się.

Abdullah pochylił się i położył dłonie na kolanach.

– Niektórzy wierzą, że dawni bogowie nie umarli, że tylko śpią. A ci, którzy nachodzą grobowce…

– Niektórzy w to wierzą – potwierdziłam. – Ale ty oczywiście do nich nie należysz, Abdullahu?

– Nie wierzyć to nie to samo, co nie wiedzieć, Sitt.

– Hmm… Posłuchaj, Abdullahu, jeżeli dawni bogowie istotnie nie tolerują naruszania grobów, to wszyscy jesteśmy zagrożeni: ty, ja, Emerson i inni. Więc lepiej myślmy, że tak nie jest.

– Dobrze, Sitt. Ale ochranianie siebie nawet przed czymś, co nie istnieje, jeszcze nikomu nie zaszkodziło. – Wskazał na wiszące na mojej szyi amulety, po czym sięgnął za pazuchę swojej szaty. – Przyniosłem ci jeszcze jeden.

Jak większość egipskich amuletów, był wykonany z niebieskozielonego fajansu i z tyłu miał umocowane kółko, żeby go było można powiesić na szyi. Nie wątpiłam, że to autentyk. Abdullah miał swoje dojścia.

– Dziękuję – odparłam z uśmiechem. – Ale co z Emersonem? Czy dla niego też coś masz?

– On i tak by nie chciał czegoś takiego nosić, Sitt.

– Nie o to chodzi, Abdullahu. Czy jesteś pewien, że to właśnie dlatego dałeś amulet mnie, a nie jemu? Bo przecież nie z tego powodu, że twoim zdaniem ja bardziej potrzebuję ochrony, prawda?

Twarz Araba pozostała poważna, lecz rozpoznałam znajomy błysk w jego oczach. Z pewnością doskonale bawił się moim kosztem.

– Jesteś nieostrożna, Sitt. Robisz czasami głupie rzeczy.

– Jeżeli nawet, to przecież wy obaj z Emersonem czuwacie nade mną – odparłam wesoło. – A teraz jeszcze będzie mnie pilnował Sobek.

Odpięłam łańcuszek i dodałam figurkę boga-krokodyla do mojej kolekcji amuletów.

Ramzes poszedł obejrzeć zwłoki. Reszta z nas odmówiła sobie tej atrakcji, nawet Emerson, który – ostentacyjnie nie patrząc na syna – oznajmił, że nie musi udowadniać swojej męskości gapieniem się na zmasakrowane trupy.

Był nadal wściekły na Ramzesa. Wciąż winił go za to, że pozwolił uczestniczyć Nefret w nocnym wypadzie do Starego Miasta. Szczerze mówiąc, sam zabierał mnie w równie zapuszczone i niebezpieczne zakątki Kairu, jednak swoją adoptowaną córkę wciąż uważał za małego złotowłosego dzieciaka o słodkiej buzi. Nefret nie była już dzieckiem, o czym mogłaby zaświadczyć pewna liczba młodych dżentelmenów, ale ojcowie potrafią być idiotycznie nadopiekuńczy wobec córek. (Podobno niektóre matki zachowują się równie absurdalnie w stosunku do synów, lecz to nie mój przypadek).

Ja sama nie obarczałam tym razem Ramzesa odpowiedzialnością za zachowanie Nefret. Kiedy jednak się dowiedziałam, że zabrał ją ze sobą na oględziny zwłok, doszłam do wniosku, że moja tolerancja powinna mieć pewne granice.

Gdy wrócili, siedzieliśmy na werandzie przy herbacie. Jeden rzut oka na twarz Nefret przekonał mnie, że z pewnością nie odwiedzała znajomych w Luksorze, jak to zapowiedziała, wychodząc. Ramzes zachowywał kamienną twarz, co stanowiło oznakę, że zmaga się z jakąś silną emocją. Chciał pomóc Nefret zsiąść z konia, lecz zignorowała go. Zeskoczyła z siodła, rzuciła lejce stajennemu i usiadła z nami przy stole.

– Może kawałek ciasta? – zaproponowałam, podsuwając jej paterę. Było wyjątkowo smakowite, z orzechami i daktylami, grubo polukrowane.

– Nie, dziękuję – odparła i odwróciła głowę, przełykając ślinę.

– Aha – mruknęłam. – Więc jednak poszłaś z Ramzesem. Przecież stanowczo ci zabroniłam…

– Nie, ciociu Amelio, nie zabroniłaś mi. Zrobiłabyś to z pewnością, gdyby ci to przyszło do głowy, ale nie przyszło. – Uśmiechnęła się do mnie niepewnie i klepnęła Emersona po napiętym ramieniu. – Kochany profesorze, uważaj, bo się zadławisz. Zechciejcie oboje pamiętać, że jestem tu jedyną osobą z medycznym wykształceniem.

– Zrobiło jej się niedobrze – oznajmił Ramzes, który opierał się o ścianę z zaplecionymi na piersi rękami, spoglądając krytycznie na przybraną siostrę.

– Ale dopiero po wszystkim! Zresztą sam byłeś trochę zielony na twarzy! – odgryzła się. Złapała ze stołu kawałek ciasta i podetknęła mu pod nos. – Proszę, poczęstuj się.

– Nie, dziękuję – burknął Ramzes, odwracając wzrok.

– Było aż tak źle? – zapytałam.

– Tak. – Nefret odłożyła lepkie ciasto na talerz i wytarła palce w serwetkę.

– Tak – zawtórował jej Ramzes, po czym podszedł do bufetu pod ścianą i wrócił z dwiema szklaneczkami whisky z wodą. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, mamo? – zapytał, podając jedną Nefret. – Sama często powtarzasz, że lecznicze działanie dobrej whisky…

– Zgadza się.

Ramzes, zanim pociągnął spory łyk, uniósł szklankę ku Nefret. Potem usadowił się na swoim ulubionym miejscu na parapecie.

– Zbadała rany bardzo dokładnie – powiedział. – Wygląda na to, że ich charakter potwierdza wcześniejsze przypuszczenia.

– Że co? Że to był krokodyl? – zdumiałam się. – Dobrze wiesz, że krokodyli…

– Peabody – przerwał mi Emerson. Najwyraźniej doszedł już do siebie. Jego głos był spokojny, a twarz opanowana, ale błękitne oczy błyszczały groźnie. – Czy uważasz to za odpowiedni temat do rozmowy przy popołudniowej herbacie?

– Dobrze wychowanym ludziom wiele z naszych rozmów wydałoby się nieodpowiednimi – odparłam. – Skoro nasza młodzież mogła się zdobyć na obejrzenie szczątków, my możemy przynajmniej wysłuchać ich relacji. Byłbyś tak dobry, Emersonie, i nalał mi też szklaneczkę?

– No proszę – burknął, lecz spełnił moją prośbę, a potem nalał sobie. David nie chciał się poczęstować, gdyż prawie w ogóle nie pije, poza lampką wina od czasu do czasu. W każdym razie ja nie widziałam, żeby pił coś mocniejszego.

– Nie będę się zagłębiała w ponure szczegóły, profesorze – powiedziała Nefret, głaszcząc usadowionego na podołku Horusa. – W każdym razie rany wyglądały tak, jakby je zadało wielkie zwierzę o długich, ostrych zębach. Ponieważ jednak takie zwierzęta w okolicy nie występują, musiało to być jakieś narzędzie, skonstruowane przez człowieka. Przyszła mi na myśl Żelazna Dziewica, którą widzieliśmy w muzeum w Norymberdze…

– Rany boskie! – krzyknęłam. – Chcesz powiedzieć, że ktoś sprowadził do Egiptu średniowieczne narzędzie tortur?

– Dajże spokój, Peabody – uciszył mnie Emerson, który zapomniał już o swych obiekcjach i słuchał z wielkim zaciekawieniem. – Żelazna Dziewica, która kształtem i rozmiarami przypomina człowieka, ma skierowane do wewnątrz kolce w plecach i pokrywie – wyjaśnił. – Kiedy się ją zamyka, kolce wbijają się w ciało ofiary. Ale ten sam skutek można osiągnąć za pomocą prostszego urządzenia, na przykład ciężkiej deski z nabitymi długimi gwoźdźmi.

– Właśnie – potwierdziła Nefret, dopijając whisky. – Rany występowały tylko na głowie i tułowiu, a w jednej z nich dojrzałam błysk metalu. Tak jak przypuszczałam, była to ułamana końcówka gwoździa lub kolca.

– I ty ją… wyciągnęłaś? – zapytał David, przełykając ślinę.

– Oczywiście. To przecież dowód rzeczowy. – Klepnęła się po kieszonce na piersi. – Zabrałam go, bo nikt w zabtiyeh i tak go nie chciał. W zwłokach znajdowało się jeszcze jedno ciało obce… kawałek szpagatu, werżnięty głęboko w szyję.

– Sznur do duszenia – wyszeptałam. – Wyznawcy bogini Kali…

Kiedy to powiedziałam, Ramzes prychnął i zacisnął wargi tak mocno, że utworzyły wąską kreskę.

– Tego nieszczęśnika nie uduszono, ciociu Amelio – wyjaśniła Nefret. – Sznurek wpił mu się w kark, nie w gardło. Prawdopodobnie miał na szyi jakiś amulet czy krzyżyk i ktoś go szarpnął tak mocno, że się zerwał.

– I to też pewnie… wydobyłaś? – zapytał z rezygnacją Emerson.

– Tak, profesorze. Pytanie tylko, po co ktoś to wszystko wyczyniał, jeśli po prostu chciał kogoś zabić?

– Pewnie to sprawka jakiejś nowej sekty zabójców – oświadczyłam. – Coś jak kult Kali w Indiach. Może jacyś szaleni fanatycy przywrócili kult boga-krokodyla, Sobeka?

– Powściągnij łaskawie swoją wybujałą wyobraźnię, Peabody – burknął Emerson. – Takie rany mogły na przykład spowodować metalowe szczęki jakiejś maszyny. Może ten człowiek był pijany, potknął się i wpadł do czegoś takiego?

– Głową w dół? – zapytałam z sarkazmem. – A operator tego urządzenia włączył je, nie zauważywszy wystających ze środka nóg?

David, młodzieniec o łagodnym usposobieniu, pobladł jeszcze bardziej.

Hipoteza Emersona była tak absurdalna, że nawet on sam nie próbował jej bronić.

– Ważniejsze jest inne pytanie – powiedział. – Kim była ofiara?

– Twarzy nie dało się rozpoznać – odparł Razmes. – Ale wiemy, że Yussuf Mahmud nie miał dwóch stawów środkowego palca u lewej dłoni. Wprawdzie wystające części ofiary obgryzły jakieś mniejsze drapieżniki, ale z palców u rąk i nóg obżarte zostały tylko same końce, a ten środkowy palec…

David wstał i pospiesznie opuścił werandę.

– Chyba poproszę o jeszcze jedną whisky, Emersonie – oznajmiłam.

Wszystko to było diabelnie zniechęcające, nie da się bowiem przesłuchać umarłego. Z drugiej strony – a wolę zawsze dostrzegać pozytywne aspekty każdej sprawy – zamordowanie Yussufa Mahmuda potwierdziło, że w całą tę historię wmieszana jest jakaś grupa złoczyńców o wiele bardziej interesujących od handlarza drugorzędnymi antykami. Emerson mógł sobie kpić (i robił to) z mojej teorii na temat tajemniczej sekty zabójców, ja jednak byłam przekonana, że śmierć Mahmuda miała wszelkie cechy morderstwa rytualnego lub nawet egzekucji. Zdradził swoich mocodawców i musiał za to zapłacić straszliwą cenę. Ale na czym właściwie polegała jego zdrada?

Odpowiedź nasuwała się sama. Jego rozpaczliwe próby odzyskania papirusu – bo tylko człowiek zdesperowany odważyłby się nachodzić dom Ojca Przekleństw – musiały być ostatnią nadzieją na ujście cało przed zemstą sekty. Byłam przekonana, że Wyznawcy Sobeka – jak ich nazwałam – posługiwali się cennymi starożytnościami dla zwabienia potencjalnych ofiar. A Yussuf Mahmud nie tylko pozwolił tym razem wyśliznąć się zarówno ofiarom, jak i przynęcie, lecz w dodatku zamiast naiwnych turystów wybrał do morderczego rytuału członków rodziny, znanej w Egipcie z sukcesów w ściganiu wszelkiej maści złoczyńców.

Najwyraźniej nie odkrył prawdziwej tożsamości Alego Szczura, gdyż w przeciwnym razie na pewno by z nim nie zadarł. Ktoś jednak musiał rozpoznać Ramzesa i resztę; być może zdradzili się jakoś podczas walki i późniejszej ucieczki. Mahmudowi dano ostatnią szansę naprawienia fatalnej omyłki, nie umiał jej jednak wykorzystać i musiał za to zapłacić.

Było to jedyne sensowne wytłumaczenie, ale Emerson zbył je stwierdzeniem: „Banialuki, Peabody” – nie pozwalając mi nawet dokończyć wywodu.

Wiedziałam oczywiście dlaczego. Mój mąż nie przyznałby tego głośno, lecz wciąż miał obsesję na punkcie Sethosa. Było to wręcz śmieszne, bo Sethos nigdy nie zadałby się z prymitywną sektą morderców.

Ramzes i Nefret zamienili się pokojami. Mój syn nie krył rozczarowania, kiedy nie pojawił się już żaden intruz. Ja także byłam rozczarowana, choć nie sądziłam, by sekta chciała ryzykować ponownie. Wypytywanie handlarzy i mieszkańców Gurna również nie przyniosło rezultatów. Nikt z indagowanych nie widział Yussufa Mahmuda, nikt też nie był członkiem sekty zabójców. Trudno się było zresztą spodziewać, że ktokolwiek się do tego przyzna.

Tydzień pomiędzy Bożym Narodzeniem i Nowym Rokiem wypełniało nam zwykle aktywne życie towarzyskie. Otrzymywaliśmy wiele zaproszeń od – jak nazywał tych ludzi Emerson – „pływającego towarzystwa biesiadnego”, co zresztą było coraz dalsze od prawdy, bo większość z nich zatrzymywała się w hotelach, zwłaszcza w nowym i eleganckim Winter Palace. Była to grupa błyszcząca na firmamencie społecznym, bogaci i w większości utytułowani ludzie. Ale od strony intelektualnej byli strasznymi nudziarzami, toteż nie protestowałam, gdy Emerson odrzucał jedno zaproszenie po drugim. Nalegałam jednak, byśmy wykazali się grzecznością przynajmniej wobec kręgu archeologów i starych znajomych.

Do tych ostatnich musiałam zaliczyć pana Davisa, który przypłynął do Luksoru na pokładzie swojej dahabii. Emerson mógł nie znosić tego człowieka i nie znosił go, lecz Davis był obecnie znaczącą postacią w środowisku egiptologów, a wobec mnie zawsze zachowywał się przyzwoicie. Jego kuzynka, pani Andrews, która towarzyszyła mu zawsze w podróżach, była nawet sympatyczna. (Nie powtórzę tu spekulacji Emersona na temat łączących ją z Davisem stosunków).

Oczywiście nie otrzymaliśmy zaproszenia od Davisa. Był on, wraz z panią Andrews (jego kuzynką, jak przypominałam ciągle Emersonowi), jednym z największym entuzjastów „towarzystwa biesiadnego”. Spotykali się nie tylko z uznanymi archeologami, ale z każdym, kto zaliczał się do towarzyskiej śmietanki lub posiadał jakikolwiek tytuł. My najwyraźniej nie zostaliśmy zaliczeni do żadnej z tych kategorii. Nie zmartwiło mnie to wcale, wręcz przeciwnie, odczułam ulgę, nie mogłam bowiem liczyć na to, że Emerson zdoła zachować się przyzwoicie w obecności Davisa. Jednak prędzej czy później ich spotkanie było i tak nieuniknione. Kiedy więc otrzymałam zaproszenie na uroczyste przyjęcie w Winter Palace, wydawane przez dyrektora hotelu na cześć kilku brytyjskich arystokratów, nie namawiałam Emersona, żeby z nami poszedł. Obecność Davisa na przyjęciu była pewna, ponieważ miał hyzia na punkcie honorów i tytułów.

Jednak ku memu zdumieniu i zaniepokojeniu mój mąż sam postanowił uczestniczyć w tym wydarzeniu. Mało tego, zgodził się nawet włożyć wieczorowe ubranie. Byłam pełna najgorszych przeczuć.

Zaproszony został każdy, kto w Luksorze cokolwiek znaczył. Chociaż przybyliśmy spóźnieni, a sala była pełna ludzi, nasze wejście zwróciło uwagę niemal wszystkich. Emerson oczywiście prezentował się wspaniale; nie mogłam zresztą narzekać na wygląd żadnego z moich mężczyzn.

Usunięcie wszystkich kocich włosków z sukni Nefret okazało się niemożliwe, ale na tle kremowego szyfonu z atłasowymi pasami były mało widoczne. Jasny odcień sukni podkreślał jej opaleniznę, jak na mój gust nieco za mocno. Po drodze z domu do hotelu musiała też coś zrobić z dekoltem, był bowiem znacznie głębszy niż na początku. Ale zadowolona byłam, że rękawiczki do łokcia zakrywają brzydką szramę na jej przedramieniu.

Emerson ruszył niczym kula armatnia, kierując się wprost na Davisa. Był to osobnik z sumiastym wąsem i niskiego wzrostu – ale wydawało mu się, że jest wysoki. (Również z tego powodu niezbyt lubił rozmawiać z moim mężem. Trudno uważać, że jest się wysokiego wzrostu, kiedy nad człowiekiem sterczy Emerson). Udało mi się odciągnąć mojego kochanego męża na bok, zanim cokolwiek powiedział. Zdążył tylko mruknąć: „Hmh, to jednak pan wrócił, co?”.

Davisowi towarzyszyła reszta jego ekipy: pani Andrews, olśniewająca w czarnej, obficie obszytej koralikami satynie, kilka młodych panien, przedstawionych nam jako jej siostrzenice, oraz małżeństwo Amerykanów nazwiskiem Smith, które zatrzymało się u Weigallów. Pan Smith, energiczny i towarzyski mężczyzna po czterdziestce, był malarzem, który spędzał w Egipcie kolejny już sezon jako kopista na usługach Davisa i innych badaczy.

Gdy tylko Nefret dotarła do końca powitalnego szeregu, zebrała się wokół niej spora grupa młodych (i nie tak młodych również) mężczyzn, którzy pozostawili bez towarzystwa sporą liczbę dam. Po chwili moją podopieczną poprowadził do tańca dżentelmen, którego wybrała. Odwróciłam się do Emersona, ale on gdzieś sobie poszedł.

– Czy miałabyś ochotę zatańczyć, mamo? – zapytał Ramzes.

– Hmm… – mruknęłam.

– Postaram się nie deptać ci po palcach.

Był to zapewne jeden z jego specyficznych żartów, bo muszę przyznać, że mój syn jest znacznie lepszym tancerzem od mojego męża. Nikt nie tańczy walca z większym rozmachem niż Emerson; rzecz jednak w tym, że usiłuje tańczyć walca niezależnie od rodzaju muzyki.

Podałam Ramzesowi dłoń, a on poprowadził mnie wokół parkietu.

– Moje wahanie wcale nie wiązało się ze stanem moich stóp – wyjaśniłam mu po drodze – ale z troską o twego ojca. Ktoś powinien z nim być, bo lada chwila gotów wdać się w jakąś sprzeczkę. Wyraźnie to po nim widać.

– Zajmujemy się nim na zmianę, mamo. Teraz jest przy nim David.

Rozejrzałam się i dostrzegłam Emersona w okolicach bufetu. Rozmawiał z monsieur Naville’em, a David stał tuż obok. W wieczorowym stroju wyglądał bardzo przystojnie, był jednak, jak zauważyłam, lekko spłoszony.

– Kiedy twój ojciec zacznie wygłaszać swoje tyrady, mój chłopcze, David z pewnością nie zdoła go powstrzymać – oświadczyłam. – Może lepiej tam pójdę i…

– Teraz moja kolej – odparł Ramzes, a że muzyka przestała grać, wziął mnie pod ramię i odprowadził z kurtuazją na miejsce. Znowu się popisywał; zastanawiałam się tylko, którą z młodych dam chce dziś oczarować swoimi świetnymi manierami.

Zatrzymano nas, nim dotarliśmy do krzeseł.

– Czy zaszczyci mnie pani następnym tańcem, pani Emerson? – zapytał sir Edward Washington, skłaniając się przede mną elegancko.

Nie widziałam go od Bożego Narodzenia, podejrzewałam jednak o to Nefret. Krążyliśmy przez jakiś czas w milczeniu, wreszcie sir Edward powiedział:

– Zdaje się, że znowu ma pani okazję wykorzystać swój detektywistyczny talent, pani Emerson. Pracuje pani nad tą najnowszą zagadką?

– Jakąż to zagadkę ma pan na myśli?

– Czyżby było ich więcej? Mówię o zwłokach wyłowionych ostatnio z Nilu. Mordercą z pewnością nie był krokodyl.

– Oczywiście, że nie – przyznałam.

– Powiedziano mi, że pozwoliła pani pannie Forth zbadać szczątki.

– Boże święty, jak szybko w tej wiosce powstają plotki! Nie pozwalam pannie Forth na wiele rzeczy, sir Edwardzie, a ona i tak je robi.

– To osóbka pełna animuszu – powiedział Washington, przyglądając się Nefret, pogrążonej w rozmowie z Davisem. Oboje chyba doskonale się bawili, miałam jednak wrażenie, że dekolt dziewczyny jeszcze się powiększył. – No ale co z tym morderstwem, pani Emerson? – wrócił do tematu mój partner. – Na pewno ma pani jakąś teorię.

– Zawsze jakąś tam mam – odparłam. – Jednak tej akurat panu nie wyjawię, bo wyśmiałby mnie pan. Emerson już ją nazwał banialukami.

– Ja z pewnością pani nie wyśmieję, pani Emerson. Bardzo proszę…

– No dobrze…

Pominęłam oczywiście te elementy, które dotyczyły bezpośrednio naszej rodziny

– Już nigdy się nie dowiemy, co ten człowiek robił w Luksorze – zakończyłam.

– To on nie pochodził stąd? – zapytał Washington.

Niech to diabli, pomyślałam. Wygadałam się tylko odrobinę, ale tak przenikliwemu człowiekowi, jakim był sir Edward, nawet to wystarczyło. Na szczęście przestano grać i miałam wymówkę, by uciąć tę rozmowę.

– Nie pamiętam już, skąd mi się to wzięło – odpowiedziałam wymijająco. – Musiałam coś źle zrozumieć. Wybaczy pan, sir Edwardzie, ale muszę dopaść Emersona, zanim zdąży…

– Ostatnie pytanie, jeśli pani pozwoli…

Musiałam się zatrzymać, bo uścisk Washingtona na moim ramieniu był mocniejszy, niż tego wymagało odprowadzenie damy na miejsce.

– Ponownie szukam jakiegoś zatrudnienia – oświadczył, uśmiechając się szeroko na widok mojej zdumionej miny. – Nie dlatego, żebym musiał – gdyż dzięki niewielkiemu spadkowi jestem finansowo niezależny – lecz po prostu żeby mieć jakieś zajęcie. Człowiek o moim temperamencie nie cierpi bezczynności, a ja zawsze czułem pociąg do archeologii. Czy pani małżonek nie potrzebuje czasem fotografa lub kogokolwiek do pomocy?

Nie zdołał mnie wywieść w pole tym mało wiarygodnym tłumaczeniem. Zamierzał po prostu wykonać kolejny ruch w grze, ale ja nie miałam ochoty mu w tym pomagać. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nasza ekipa jest już skompletowana.

– Ach, rozumiem… – Jego uniesiona brew i półuśmieszek na twarzy świadczyły dobitnie, że istotnie zrozumiał. – Jeżeli jednak mąż zmieni zdanie, proszę dać mi znać.

Emerson rozmawiał z jakąś nieznaną mi kobietą. Pochylał ku niej z uwagą swą kształtną głowę, a jego mocno zarysowane wargi ułożyły się w uśmiech. Dama była elegancko ubrana i dość ekstrawagancko obwieszona klejnotami. Jej ciemne włosy ozdabiał diamentowy diadem rozmiarów mojej dłoni. Miał formę kiści róż, a kwiaty i liście osadzono en tremblant i przy każdym ruchu głowy kołysały się na cienkich drucikach.

Gdy dama przechyliła głowę, by spojrzeć na Emersona, stroik zapłonął diamentowymi iskierkami.

– Oto moja żona – powiedział Emerson, gdy podeszłam. – Pozwól, że ci przedstawię moją znajomą, Peabody: pani Marija Stephenson. Rozmawiamy o kotach.

– Fascynujący temat – odparłam i skłoniłam się uprzejmie, a dama uprzejmie się odkłoniła. Na jej głowie rozbłysł tęczowy ogień; rozbłysły także diamentowe bransoletki i naszyjnik. Zamrugałam.

– Ciekawy – stwierdził Emerson. – Pani Stephenson również ma kota. Nazywa się Astrolabium.

– Dość niezwykłe imię.

– Mąż wspominał, że wybiera pani dla kotów egipskie imiona – powiedziała pani Stephenson. Miała przyjemny głos, lekko tylko skażony amerykańskim akcentem.

Nastąpiła wymiana konwencjonalnych pytań w rodzaju: „Czy to pani pierwsza wizyta w Egipcie? Na jak długo planuje pani pobyt? Czy małżonek także przyjechał?” – i równie konwencjonalnych odpowiedzi: „Tak, i bardzo mi się tutaj podoba. Posiedzę w Luskorze jeszcze dwa tygodnie, a potem wracam do Kairu. Niestety, zatrzymały go pilne interesy”. Przez cały czas trwania tej konwersacji świadoma byłam ciemnych oczu damy, lustrujących moją prostą biżuterię. Amulety z fajansu i kamienia nie mogły się nijak równać z jej diamentową galaktyką.

Przedstawiwszy panią Stephenson jednemu z gości – dobre wychowanie nie pozwoliło mi zostawić kogoś obcego samemu sobie – odciągnęłam Emersona na stronę.

– Słowo daję, Peabody, byłaś diabelnie dociekliwa – zauważył. – Czyżby tknęło cię jedno z tych twoich słynnych przeczuć? Mnie ta dama wydaje się całkiem sympatyczna.

– Zauważyłam. Nie poprosiłeś mnie jeszcze do tańca, mój drogi. Właśnie grają walca.

– Ależ oczywiście, moja droga. – Jego silne ramię objęło mnie i pociągnęło na parkiet.

Rozejrzałam się za Nefret i z zadowoleniem stwierdziłam, że jest tak oblegana przez młodych mężczyzn, którzy pragnęliby z nią zatańczyć, że nie ma nawet kiedy wymknąć się niepostrzeżenie do ogrodu. Tańczyła właśnie z Ramzesem, który wykazywał wobec niej znacznie więcej wigoru, niż gdy tańczył ze mną. Wirowali tak szybko, że aż furczała jej suknia.

Emerson popatrzył na mnie uważnie, strosząc brwi.

– Jesteś coś bardzo małomówna, Peabody. Czy chodzi o te diamenty? Wiesz przecież, że możesz mieć, co tylko chcesz. Nie sądziłem po prostu, że ci na czymś takim zależy.

– Och, Emersonie, jesteś taki dobry – odparłam, zawstydzona jego wrażliwością i szczodrością.

– Staram się, do diabła. Ale jeżeli mi nie mówisz, czego pragniesz, skąd mam to wiedzieć?

– Nie pragnę diamentów, mój kochany. Dałeś mi już wszystko, czego potrzebuję, a nawet jeszcze więcej.

– Mhmm – mruknął. – Chodźmy już może do domu, Peabody, to dam ci…

– Z wielką ochotą, Emersonie.

Możesz być pewien, drogi Czytelniku, że Emerson nie pozwolił nam zaniedbać naszych zawodowych obowiązków. Nie piszę o nich dokładniej, bo nie przyniosły niczego ciekawego. Mozoliliśmy się w odległych zakątkach Doliny, a Ramzes i David wciąż kopiowali inskrypcje w świątyni Setiego I.

Zrobiło się wyjątkowo upalnie, toteż nasza praca stała się jeszcze cięższa. Nagie skalne ściany Doliny chłoną ciepło słonecznych promieni niczym gąbka wodę – zresztą to artykuł, którego tu najbardziej brak. Odczuwaliśmy te niewygody wszyscy poza Emersonem, który jest chyba zupełnie niewrażliwy na temperaturę – czy to skwar, czy mróz.

Starałam się wynajdywać Abdullahowi lekkie zajęcia, żeby się nie przemęczał, ale on przejrzał moje zamiary i wziął się do roboty jeszcze ostrzej niż zwykle, marszcząc z oburzenia swój arystokratyczny nos. Obserwowałam go jednak uważnie i dzięki temu pierwsza zobaczyłam, że pada.

Gdy do niego podbiegłam, usiadł i usiłował mi wmówić, że nic mu nie jest, ale miał wyraźne kłopoty z oddychaniem. Nefret znalazła się przy nim niemal razem ze mną. Wyciągnęła z kieszeni koszuli kopertę i coś z niej wyjęła.

– Przytrzymaj mu usta otwarte – rzuciła do mnie tonem, jakim się mówi do służby. Naturalnie wypełniłam jej polecenie. Nefret włożyła palce do ust Araba i zaraz je wyjęła. Zacisnęła swoje małe brązowe dłonie na brodatej szczęce Abdullaha i trzymała go za nią, przysuwając twarz tak blisko, że niemal stykali się nosami.

Abdullah patrzył w jej błękitne oczy jak zahipnotyzowany. Jego oddech powoli się uspokajał i pogłębiał. Nefret puściła w końcu jego szczękę i odsunęła się. Arab zamrugał i spojrzał na mnie pytająco.

– Wszystko w porządku, Abdullahu – uspokoiłam go. – Nefret, idź powiedzieć profesorowi, że przerywamy pracę.

Kiedy Emerson usłyszał, co się stało, wyszedł z grobowca i zrobił Abdullahowi wykład – po którym Arab sposępniał – a potem wysłał Selima, żeby pożyczył powóz od Cyrusa – i Abdullah zaczął złorzeczyć.

– Na dzisiaj koniec roboty – oznajmił Emerson nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Idź do domu i odpocznij, ty uparty stary huncwocie.

– No tak – mamrotał Abdullah – jestem już stary i nikomu niepotrzebny. Jakiż to smutny koniec, siedzieć na słońcu niczym bezzębne niemowlę…

Daoud wziął go pod ramię i powoli poszli do powozu. Starzec gestykulował z irytacją.

– Co ja mam z nim zrobić, u diabła? – zastanawiał się Emerson. – Któregoś dnia padnie mi tu martwy i będzie to oczywiście moja wina.

– Kto wie, czy nie wolałby właśnie tak odejść – stwierdziła refleksyjnie Nefret. – A ty byś nie wolał, profesorze?

Zatroskana twarz Emersona złagodniała. Objął dziewczynę ramieniem.

– Bardzo jesteś mądra jak na tak młode stworzenie, moja droga. Co dałaś staremu?

– Nitroglicerynę. Ponieważ wiedziałam, że na pewno zgubi albo wyrzuci fiolkę, którą mu zostawiłam, zawsze noszę kilka tabletek przy sobie.

Kiedy wróciliśmy do domu, chłopcy już tam byli, a gdy Nefret oznajmiła, że chce pojechać do Gurna, by zajrzeć do Abdullaha, przyłączyli się do niej.

Z manuskryptu H

Dom stał w połowie wzgórza, niedaleko grobowca Ramose, i był jednym z największych w Gurna. Abdullah dzielił go ze swoim siostrzeńcem Daoudem i jego żoną Kadiją, wysoką, siwowłosą kobietą o brunatnej skórze i muskułach niemal tak samo potężnych jak muskuły jej męża. Nefret twierdziła, że jest z niej bardzo zajmująca rozmówczyni o wspaniałym poczuciu humoru, Ramzes jednakże musiał jej wierzyć na słowo, bo w jego obecności Kadija nigdy nie odsłaniała twarzy i zdobywała się tylko na słowa powitania.

Musieli udawać, że wpadli w odwiedziny przy okazji, ćwicząc konie. Kadija podała im po filiżance mocnej słodkiej herbaty i usunęła się w kąt. Nefret obserwowała przez chwilę Abdullaha, oczywiście udając, że tego nie robi, a potem przysiadła się do Arabki i rozpoczęły przyciszoną pogawędkę, przerywaną co chwila dźwięcznym śmiechem dziewczyny.

Po kilkunastu minutach pożegnali się, nie zahaczając nawet o nieprzyjemny temat stanu zdrowia Abdullaha. Kiedy wyszli, David powiedział z niepokojem:

– Wygląda lepiej, ale przecież może mieć kolejny atak, a ciebie wtedy nie będzie przy nim z lekarstwem, Nefret.

– Zostawiłam zapas Kadii i pouczyłam ją, na co ma zwracać uwagę. Na pewno dopilnuje, żeby regularnie brał lek.

– Siły ma na to dość – mruknął Ramzes. – Ale czy będzie chciała to robić?

– Oczywiście. To bardzo inteligentna kobieta. Opowiedziała mi zabawną historię o… – Nefret parsknęła śmiechem. – To chyba jednak nie nadaje się dla wrażliwych męskich uszu.

Było jeszcze wcześnie, przystali więc na propozycję Davida, by przejść się po wsi, „odwiedzić miejsca jego młodości”, jak oświadczył z nietypową dla siebie ironią. Dom Abd el Hameda, w którym spędził kilka lat jako terminator fałszerza starożytności, przeszedł na własność kuzyna parającego się tym samym zajęciem. Oficjalnie był to warsztat wytwarzający kopie, ale wszyscy doskonale wiedzieli, że to tylko przykrywka dla produkcji falsyfikatów.

– Ten kuzyn nie dorównuje mojemu zmarłemu mistrzowi – stwierdził David. – Widziałem jego podróbki w antykwariatach… są tak kiepskie, że kupiłby je chyba tylko ktoś bardzo naiwny. Natomiast mogę się założyć, że wyroby Abd el Hameda mają w swoich kolekcjach największe muzea świata.

– Mówisz tak, jakbyś żałował jego śmierci – zauważyła Nefret. – Po tym, jak cię traktował!

– Jaka szkoda, że talent i przyzwoitość nie poszły w tym przypadku w parze – powiedział David. Jego postacią wstrząsnął dreszcz i chłopak odwrócił się, by nie patrzeć na dom. – Abd el Hamed był sadystyczną świnią, ale był także genialny. I to właśnie dzięki niemu was poznałem. Chodźmy już stąd, mam dość wspomnień.

Konie zostawili u stóp wzgórza. Ruszyli w drogę powrotną gęsiego i Ramzes, który został nieco z tyłu, mógł podziwiać refleksy zachodzącego słońca na wspaniałych włosach Nefret.

Nagle coś upadło z miękkim pacnięciem na drogę przed nim. Wyrwany z rozmarzenia, aż podskoczył, zobaczył jednak, że to tylko kwiat; pomarańczowoczerwony pąk hibiskusa o aksamitnych płatkach. Usłyszał cichy śmiech i ujrzał w otwartych drzwiach mijanego domu kobietę, opartą o framugę. Poznał od razu, kim jest, bo nie zasłaniała twarzy i miała na sobie tylko kusą kamizelkę oraz półprzeźroczyste szarawary. Kobiety chodziły tak ubrane w zaciszu haremu, lecz żadna przyzwoita niewiasta nie pokazałaby się publicznie bez wierzchniej szaty.

Miała za uchem podobny kwiat jak ten leżący na drodze, kontrastujący żywo z ciemnymi włosami. Jej wiek trudno było ocenić. Miała figurę młodej kobiety, ale widać było srebrne nitki we włosach i lekkie napięcie w rysunku pełnych warg.

Ramzes pochylił się i podniósł pąk hibiskusa. Nie mógł tego nie zrobić, wydawało mu się to nieuprzejmością, choć wiedział, że gest kobiety ma specyficzne znaczenie.

– Dziękuję, Sitt – powiedział. – Niech ci się dobrze wiedzie.

– To ofiara – odparła niskim, zmysłowym głosem. – Czyż starożytni nie ofiarowywali swoim królom kwiatów?

– Ale ja nie jestem królem, Sitt.

– Nosisz jednak królewskie imię. Taka pokorna służka jak ja nie powinna go wypowiadać. Czy mogę nazywać cię „mym panem”?

Jej oczy nie były czarne ani brązowe, lecz miały dziwny, orzechowozielonkawy odcień. Były obwiedzione sproszkowanym malachitem.

Ramzesowi podobała się ta rozmowa – tak inna od zwykłych rozmów – wiedział jednak, że Nefret z Davidem czekają na niego, a był pewien, że Nefret nie poczeka zbyt długo. Ukłonił się i zamierzał odejść.

– Jesteś bardzo podobny do ojca – powiedziała kobieta po angielsku, co pobudziło jego ciekawość.

– Niewiele osób tak uważa – odparł.

Potarła zapałkę o framugę i zapaliła papierosa, wydobytego z fałd obszernych spodni. Jej oczy przesunęły się po całej jego sylwetce, od twarzy do stóp i z powrotem.

– Ciało masz nie tak masywne jak on – stwierdziła – ale jesteś wysoki i silny i poruszasz się tak samo, lekko niczym pantera. Oczy i skórę masz tak ciemne, że mógłbyś uchodzić za jednego z nas, młody lordzie! Lecz rysy twojej twarzy i kształt ust…

Ramzes poczuł, że się czerwieni, co nie zdarzyło mu się od lat. Jeszcze żadna kobieta nie mówiła do niego w ten sposób – jak kupiec, szacujący konia.

Lub jak mężczyzna, taksujący kobietę.

Trafił swój na swego, jak powiedziałaby matka. Po chwili zakłopotanie ustąpiło miejsca ironicznemu rozbawieniu i przerwał wyliczankę swoich wdzięków, chwaląc angielski stojącej w drzwiach kobiety. Jak na Arabkę, miała rzeczywiście imponujący zasób słów.

– Teraz kobiety żyją po nowemu – odpowiedziała. – Chodzimy do szkoły jak grzeczne dzieci, żeby móc pewnego dnia przestać być dziećmi i zacząć rządzić mężczyznami. Nie słyszałeś o tym, mój panie? Twoja matka zna się na tym… zapytaj ją, czy kobieta może być równie niebezpieczna jak mężczyzna, kiedy…

– Ramzesie!

Wzdrygnął się, bo głos Nefret pobrzmiewał tonem, który kojarzył mu się nieprzyjemnie z karcącym głosem matki.

– Muszę iść – powiedział.

Wygięte w uśmiechu wargi kobiety przypomniały mu pewien posąg w muzeum – popiersie z malowanego wapienia, nazywane „Białą Królową” – chociaż skóra kobiety nie była biała, lecz ciemnobrązowa, o satynowym połysku.

– Okazujesz posłuszeństwo, kiedy ta dziewczyna cię wzywa? Jesteś więc bardziej podobny do ojca, niż sądziłam. Na imię mi Layla, mój panie. Czekam tu zawsze, jeśli zechcesz przyjść.

Dołączywszy do pozostałych, spostrzegł, że wciąż trzyma w dłoni kwiat. Wręczenie go Nefret uznał za niezbyt mądre posunięcie, ale wyrzucił go dopiero wtedy, gdy zniknęli kobiecie z oczu.

Kiedy znaleźli się na dole, Nefret pozwoliła mu się podsadzić na siodło, po czym powiedziała chłodno:

– Zaczekaj chwilę. Chcę ci się dobrze przyjrzeć.

– Nefret…

– Chyba nie robisz tego celowo, co?

– Ale czego? – Wiedział, czemu chciała znaleźć się w siodle, zanim na niego spojrzy. Przybrała pozę i ton wysoko urodzonej damy, rozmawiającej ze swoim parobkiem, i musiał się wyprostować i zadrzeć głowę, by spojrzeć jej oczy.

– Tak, tak, bardzo interesujące… – mruknęła i pokiwała głową. – U profesora też to jest, tylko trochę inaczej się objawia. U Davida natomiast nie, chociaż czasami wyglądacie prawie jak bracia.

– Czy to obraza, czy komplement? – zapytał żartobliwie David, siedzący już na koniu.

– Nie jestem pewna – odparła i odwróciła się z powrotem do Ramzesa, który skorzystał z chwili jej nieuwagi, by dosiąść Riszy. Wiedział jednak, że to jeszcze nie koniec.

– Kim ona jest? – zapytała.

– Powiedziała, że ma na imię Layla. Nic więcej nie wiem.

– Layla! – wykrzyknął David. – Wiedziałem, że skądś znam tę kobietę, ale nie widziałem jej chyba od pięciu czy więcej lat.

– Znasz ją, Davidzie? – zdumiała się Nefret.

– Nie powiedziałbym, że znam… nie w tym sensie w każdym razie.

– Pewnie nie byłoby cię na nią stać – stwierdziła dziewczyna.

– Nie powinnaś mówić takich rzeczy – zaśmiał się chłopak.

– Ale to prawda, co?

– Może tak. – Opuścili już wioskę i jechali stępa obok siebie. – A ty jej nie pamiętasz? – zapytał. – Była trzecią żoną mojego pryncypała, Abd el Hameda. Zrobiła dość niezwykłą karierę. Powiadają, że zaczynała w Domu Gołębic w Luksorze…

– W jakim domu? – zdziwiła się Nefret.

– To prawdopodobnie albo eufemizm, albo ironia – wtrącił burkliwie Ramzes. – Trudno powiedzieć. Zechciałbyś zmienić temat, Davidzie? Matce z pewnością nie spodobałaby się taka rozmowa.

– Nie, nie, mów dalej – zażądała Nefret.

– Powtarzam tylko to, co zasłyszałem, mieszkając w Gurna – zaznaczył David. – Jest to najlepszy… najlepsze miejsce w Luksorze, gdzie… zresztą nieważne. Dziewczęta są tam dość dobrze opłacane, a niektóre nawet wychodzą za mąż, kiedy… ee… po pewnym czasie. Layla była jedną z nich. Jej poprzedni mąż zaczął dzięki jej pomocy handlować starożytnościami i kradzionymi towarami. Zgromadził niewielką fortunę, a potem zmarł – dość nagle, jak powiadają – i Layla została bogatą wdową. Potem wyszła za tego starego wieprza Abd el Hameda, naprawdę nie wiem dlaczego. Nie chciała jednak zamieszkać w jego domu i pewnie dlatego jej nie poznaliście.

– Ale ojciec ją znał – mruknął w zamyśleniu Ramzes. – Powiedziała, że jestem do niego podobny.

Nefret rzuciła mu długie, znaczące spojrzenie, a David powiedział dość przestraszonym tonem:

– Wszyscy w Egipcie znają Ojca Przekleństw, Ramzesie. On sam na pewno nie mógłby mieć nic wspólnego z… kobietą tego pokroju.

– Na pewno – syknęła Nefret. – Jak każdy przyzwoity mężczyzna… – Kiedy spostrzegła, że wymienili spojrzenia, dodała głosem drżącym z oburzenia: – Ach, oczywiście wiem, że niektórzy z szanowanych „dżentelmenów” również chadzają do prostytutek. W każdym razie oni sami uważają siebie za dżentelmenów! Ich dżentelmeńskie prawo nie zezwala kobiecie zarabiać na utrzymanie w jakimś przyzwoitym zawodzie, a kiedy takie nieszczęsne stworzenie zmuszone jest żyć w poniżeniu, ubóstwie i chorobie, ci hipokryci, choć chodzą do takich kobiet, chcą je karać za to, że się niemoralnie prowadzą!

Oczy dziewczyny nabiegły łzami. David poklepał ją po ramieniu.

– Wiemy, Nefret, wiemy. No, nie płacz już.

– Nie naprawisz świata w kilka dni, moja droga. Nie ma co rozpaczać z powodu rzeczy, których i tak nie możemy zmienić. – Ramzes wiedział, że brzmi to szorstko i obojętnie, ale sam był zrozpaczony, bo nie mógł jej pocieszyć tak, jak by tego pragnął. Gdyby odważył się ją przytulić, z pewnością by się zdradził.

Tak czy inaczej, zdawał sobie sprawę, że jeśli ściągnąłby dziewczynę z siodła i posadził ją przed sobą, okazałoby się to pewnie dla niego bardziej bolesne niż romantyczne.

Nefret otarła oczy wierzchem dłoni i uśmiechnęła się słabo, lecz buńczucznie.

– Możemy je zmienić – powiedziała stanowczo. – I któregoś dnia to zrobię, przekonacie się.

Widząc jej wysunięty podbródek i zacięte usta, Ramzes zrozumiał, o czym myślała jego matka, mówiąc o złych przeczuciach. Rozumiał doskonale Nefret, ale miała ona niebezpieczny zwyczaj wkraczania tam, gdzie nawet anioły nie odważały się zapuszczać, a w tym szczególnym przypadku naprawdę mogła napytać sobie biedy. Bóg jeden wie, w jaki sposób, ale muszę ją trzymać jak najdalej od Domu Gołębic i Layli, której dwaj mężowie zmarli nagłą, gwałtowną śmiercią, pomyślał. Z pewnością nie jest to kobieta, która potrzebowałaby sympatii albo współczucia.

Kiedy parę dni później jedliśmy kolację z Cyrusem i Katherine, jakaś jej przypadkowa uwaga przypomniała mi o niedotrzymanej obietnicy. Katherine spytała, kiedy spodziewamy się młodszych Emersonów z Lią, a Cyrus zaproponował, żeby zamieszkali w ich wspaniałym domu, który nazywali Zamkiem. Był człowiekiem bardzo towarzyskim i uwielbiał gości, lecz mimo że jego rezydencja była przestronniejsza i wygodniejsza od naszej skromnej siedziby, nie przyjęłam ich zaproszenia – choć oczywiście bardzo je sobie ceniłam.

– Mają przypłynąć do Aleksandrii w przyszły poniedziałek – odparłam. – Ale nie wiem, jak długo posiedzą w Kairze.

– Przypuszczam, że niedługo – powiedziała Katherine. – Będzie im spieszno do was. Mamy nadzieję, że będziemy się często widywać. Wspomniałaś chyba, że mała panna Emerson wybiera się przyszłej jesieni na uniwersytet? Gdyby nie chciała przerywać nauki podczas zimy, pamiętajcie, że byłam guwernantką i nauczycielką.

– Rany boskie! – wykrzyknęłam. – O czymś mi przypomniałaś! Obiecałam Fatimie, że znajdę jej nową nauczycielkę. Jest tak nieśmiała, że nie poprosiłaby mnie o to po raz drugi.

– Fatima jest bardziej zaradna, niż ci się zdaje, ciociu Amelio – wtrąciła Nefret. – Sama już sobie kogoś znalazła. W Luksorze jest podobno jakaś dama, która prowadzi kursy.

Katherine nic z tego wszystkiego nie rozumiała i poprosiła, by jej wytłumaczyć, o co chodzi. Na moje wyjaśnienie zareagowała z właściwym sobie entuzjazmem.

– I pomyśleć, że ta skromna, drobna kobietka ma takie aspiracje! Robi mi się wstyd za samą siebie… ja też powinnam prowadzić kursy dla takich osób.

– A może założyłabyś szkołę? – zaproponował Cyrus. – Mogłabyś wynająć jakiś budynek, zatrudnić nauczycielki…

– Naprawdę? – rozpromieniła się Katherine. Ze swoimi siwymi pasemkami we włosach, okrągłymi policzkami i zielonymi oczami przypomina mi zawsze sympatycznego kota z bajek. Nikt pewnie nie nazwałby jej piękną, lecz gdy patrzyła na swego męża tak jak teraz, mnie wydawała się piękna – i jemu najwyraźniej też. – Naprawdę tak uważasz, Cyrusie? Moglibyśmy uczyć kobiety nie tylko czytania i pisania, ale także prowadzenia domu i opieki nad dziećmi, a gdyby któraś wykazała szczególne zdolności, na przykład do maszynopisania…

Cyrus wybuchnął śmiechem.

– I pewnie jeszcze ustanowiłabyś dla wszystkich stypendia uniwersyteckie! Możesz założyć nawet kilka szkół, kochanie, jeżeli to cię uszczęśliwi.

Po kolacji przeszliśmy do salonu, gdzie powitała nas czule kotka Vendergeltów, Sechmet. Należała kiedyś do nas; zabraliśmy ją do Egiptu w nadziei wynagrodzenia Ramzesowi utraty ukochanego Basteta. Nie zaprzyjaźnili się jednak, a mój syn nazywał Sechmet „futrzastym próżniakiem”. Była tak bezmyślnie i niewybrednie przymilna, iż nie robiło jej żadnej różnicy, na czyich kolanach siedzi, lecz właśnie ta jej cecha urzekła Cyrusa. Żyła sobie teraz w Zamku jak księżniczka, karmiona przez majordomusa śmietanką i filetowaną rybą, kiedy Vandergeltowie przebywali w Ameryce. Nigdy nie wychodziła poza mur okalający posiadłość, bo Cyrus nie pozwalał jej się zadawać z pospolitymi kotami.

Mrucząc histerycznie, usadowiła się teraz na kolanach Davida. Nefret podeszła do fortepianu, a Cyrus odciągnął mnie na stronę.

– Dziękuję ci, droga Amelio – rzekł ciepło. – Dzięki tobie Katherine czymś się zainteresuje. Przed waszym przyjazdem była nieco osowiała. Tęskni za dzieciakami, sama rozumiesz.

– Mam wrażenie, że ty także.

Dzieci Katherine z jej pierwszego, nieszczęśliwego małżeństwa zostały w szkole w Anglii. Nie znałam ich, ponieważ święta i wakacje spędzały w Ameryce wraz z ojcem i macochą. Cyrusowi, który zawsze pragnął mieć dużą rodzinę, bardzo przypadły do serca.

– To prawda, moja droga – westchnął smutno. – Może uda ci się przekonać Katherine, że powinniśmy wziąć je ze sobą w przyszłym sezonie. Zatrudnię wychowawców, nauczycieli… będą miały wszystko, czego ich matka zapragnie.

– Porozmawiam z nią, Cyrusie. To doskonały pomysł. Klimat w Luksorze zimą jest wyjątkowo zdrowy, a pobyt tutaj miałby dla nich wielki walor edukacyjny.

– Jesteś najlepszą przyjaciółką na świecie, Amelio. – Ujął moją dłoń i uścisnął serdecznie. – Nie wiem, jak moglibyśmy żyć bez ciebie. Obiecaj mi, że będziesz… uważać na siebie, dobrze?

– Przecież uważam – odparłam ze śmiechem. – I mój drogi Emerson także. Czemu właściwie mi to mówisz, Cyrusie?

– Pomyślałem sobie po prostu, że znów masz coś w zanadrzu, jak zawsze zresztą. Im spokojniej to wszystko wygląda, tym bardziej obawiam się jakiegoś kolejnego groźnego wydarzenia. Nie odmówisz, jeśli zaproponuję ci pomoc? Powiedz, że nie.

– Twoja przyjaźń jest dla mnie bardzo cenna, drogi Cyrusie. Aktualnie jednak nic złego się nie dzieje. Chciałabym tylko…

W tej chwili jednak zawołał mnie Emerson, niby to wzywając nas do wspólnego śpiewania. Poradził już sobie dość dobrze z zazdrością o Cyrusa, nie jest jednak zachwycony, gdy inni mężczyźni trzymają mnie tak długo za rękę.

Uwielbiam muzykę, ale te zaimprowizowane koncerty cieszą mnie przede wszystkim ze względu na wspaniałe towarzystwo, a nie nasze umiejętności muzyczne. Emerson zupełnie nie ma słuchu, lecz śpiewa bardzo donośnie i z wielkim uczuciem. Jego wykonanie „The Last Chord” jest jednym z najlepszych (dzięki temu, że prawie cała melodia jest na tę samą nutę). Odśpiewaliśmy kilka wesołych chórów Gilberta i Sullivana, a potem Nefret namówiła Ramzesa do wykonania wraz z nią piosenki z nowej operetki Victora Herberta. Cyrus przywozi zawsze ze sobą najnowsze amerykańskie utwory muzyczne; tej melodii nikt z nas jeszcze nie słyszał.

– To duet – powiedziała Nefret. – Nie mogę śpiewać obu partii naraz, a tylko ty potrafisz czytać z boku.

– Słowa tej piosenki są jeszcze bardziej sentymentalne i banalne niż innych – stwierdził Ramzes, zaglądając jej przez ramię. – Nie uda mi się zachować powagi.

– A co jest złego w błękitnych oczach i złotych włosach? – zachichotała. – Do „brązowych” trudniej znaleźć rym. Wchodzisz w tym miejscu: „Choć nie jesteś bez skazy, ukochana…”.

Przyznaję, że wypadli razem bardzo dobrze, choć Ramzes nie oparł się pokusie zaakcentowania swojej opinii o piosence i jego głos przy ostatniej wysokiej nucie przeszedł w wibrujący falset.

Koncert zakończył się odśpiewaniem przez Cyrusa jego ulubionej „Kathleeen Mavourneen”, przy której – jak to nieelegancko określił Emerson – przez cały czas robił cielęce oczy do żony.

Wyszliśmy potem na dziedziniec, by zaczekać na powóz. Noc była piękna i chłodna, a gwiazdy świeciły jasno niczym diamenty pani Stephenson. Katherine, podekscytowana nowym pomysłem, zaproponowała, żebyśmy nazajutrz wybrali się do Luksoru odwiedzić nauczycielkę Fatimy.

– To niemożliwe – oznajmił Emerson.

– Dlaczegóż to? – zaprotestowałam. – Możesz mi chyba dać kilka godzin wolnego. Ten okropny numer pięćdziesiąty trzeci…

– Nie będziemy pracować przy pięćdziesiątym trzecim. Mam dla ciebie niespodziankę, Peabody. To wspaniała nowina! Jutro bierzemy się do grobu numer pięć!

– Bardzo ekscytujące – mruknęłam. W tym zawalonym gruzem grobie z pewnością nie było niczego ciekawego, a czekał nas ogromny wysiłek.

– Jak to załatwiłeś? – zapytał Cyrus z odrobiną zazdrości w głosie. Tęsknił za pracą w Dolinie, gdzie przez wiele lat prowadził wykopaliska. Nie osiągnął większych sukcesów, lecz ciężko mu było zrezygnować z przyjemności, jaką dawała mu ta praca.

– Takt – odparł mój mąż, bardzo z siebie zadowolony. – Zwróciłem po prostu Weigallowi uwagę, że nikt nie zajmie się tym przeklętym miejscem, a Davis, jako egoistyczny nieuk…

– Nie powiedziałeś tego! – wykrzyknęłam i całą naszą grupką wstrząsnął śmiech.

– Wszystko jedno, co powiedziałem. Weigall się zgodził, a on tu rządzi.

– To bardzo uprzejmie z jego strony, że puścił w niepamięć, iż go wtedy znokautowałeś.

– Dla jego własnego dobra – mruknął Emerson obłudnie. – Nieważne zresztą. Będziemy potrzebowali więcej ludzi niż przy tych mniejszych grobach. Nefret i David niech też przyjdą, chcę to dobrze obfotografować.

Po powrocie do domu Emerson posłał nas wszystkich do łóżek, bo zamierzał nazajutrz rozpocząć bardzo wcześnie. Kiedy wyszczotkowałam i zaplotłam włosy, wyśliznęłam się w nocnej koszuli z sypialni, zostawiając go pochylonego nad notatkami.

Na moje ciche pukanie Nefret od razu otworzyła. Była sama, jeśli nie liczyć kota, zajmującego dokładnie środek jej łóżka.

– Czy coś się stało, ciociu Amelio? – zapytała.

– Nie, nic. Jestem tylko ciekawa, czy to ty przekonałaś pana Weigalla, żeby przystał na propozycję Emersona? Mam nadzieję, kochanie, że nie uciekłaś się do jakichś podstępnych sposobów. Weigall to człowiek żonaty i…

– I bardzo oddany swej Hortense – dokończyła z lekkim uśmiechem. – Ja nie flirtuję z żonatymi mężczyznami, ciociu. Dziwi mnie, że mogłaś podejrzewać coś takiego.

– Hmm… – mruknęłam. – Pan Davis natomiast nie jest żonaty, prawda? A Weigall zrobi wszystko, co ten człowiek mu powie. Widziałam na przyjęciu…

– Ramzes też widział – zaśmiała się Nefret. – Oskarżył mnie o flirtowanie z Davisem… On jest zupełnie nieszkodliwy, ciociu Amelio, ale jak wielu starszych mężczyzn, jest bardzo łasy na komplementy i pochlebstwa. Zrobiłam to dla profesora.

– Czy wiesz może, dlaczego tak mu zależy na pracy w tej części Doliny?

– Mam pewne podejrzenia. Tobie pewnie też to musiało przyjść do głowy.

– Przyszło – westchnęłam. – Miejmy nadzieję, że Ned Ayrton nie natrafi w tym sezonie na żaden ciekawy grobowiec.

Proponuję Czytelnikowi przyjrzenie się mojej mapie Doliny. Proszę zauważyć, jak blisko grobu numer pięć położony jest rejon, w którym prowadzi prace Ayrton. Jeśli w Dolinie Królów znajdowały się jeszcze jakieś nieodkryte grobowce, to właśnie w tej okolicy. A gdyby Ned natrafił na któryś z nich, Emerson, będąc w pobliżu, obserwowałby każdy jego ruch i krytykował, co tylko się da.

Spodziewałam się kłopotów i miałam (jak zwykle) rację. Jednak nawet ja nie potrafiłam przewidzieć rozmiarów nadchodzącej katastrofy.

Księga druga

WROTA ZAŚWIATÓW

O wielkie małpy, siedzące przed bramą niebios;

zabierzcie zło ode mnie, zetrzyjcie me grzechy

i strzeżcie mnie, aby wolno mi było przejść

pomiędzy Pylonami Zachodu.

7

Od czasu naszych pierwszych wypraw do Egiptu dojście do Doliny zmieniło się znacznie. Niedostępnym dawniej skrajem płaskowyżu biegła teraz nierówna, lecz przejezdna droga, na której końcu osobom nieposiadającym biletów wstępu zagradzała wjazd drewniana bariera. Nasze konie stanęły w oślim parku jako jedne z pierwszych, gdyż opuściliśmy dom jeszcze przed wschodem słońca. Wybraliśmy tym razem tę dłuższą, lecz mniej męczącą trasę zamiast ścieżki przez góry z Deir el Bahari, bo grób numer pięć leżał w pobliżu wejścia, zaraz za barierą.

Ramzes i David nie towarzyszyli nam tym razem. Niechcący podsłuchałam tego ranka ich rozmowę w pokoju Ramzesa. Drzwi były lekko uchylone, a mówili dość głośno, więc trudno było tego nie usłyszeć. Pierwszy odezwał się David:

– Idę z tobą.

– Nie możesz. Ojciec prosił – nie, przepraszam, zażądał! – żebyś mu dziś pomagał.

– Zmieni zdanie, jeśli go o to poprosimy. Obiecałeś, że nie będziesz…

– Nie zachowuj się jak stara baba – uciął Ramzes. – Myślisz, że sam sobie nie poradzę?

Nigdy nie słyszałam, by zwracał się do Davida tak szorstkim tonem. Interwencja wydała mi się niezbędna. Zapukałam lekko w drzwi i pchnęłam je.

Obaj stali na środku pokoju, w pozach, które można było uznać za potencjalnie wojownicze. David zaciskał pięści. Ramzes wprawdzie wyglądał na opanowanego, lecz ustawienie jego ramion nie bardzo mi się podobało.

– A cóż to, chłopcy? – zapytałam. – Kłócicie się?

Ramzes odwrócił się i sięgnął po swój plecak.

– Dzień dobry, mamo. To tylko drobna różnica zdań, nic ponadto. Do zobaczenia po południu.

Wyśliznął się z pokoju tak błyskawicznie, że nie zdołałam go o nic zapytać, zwróciłam się więc do Davida, który był powolniejszy i mniej obcesowy od Ramzesa. Ale przyjaciel mojego syna oświadczył, że wcale się z Ramzesem nie kłócili i nie stało się nic takiego, czym musiałabym się martwić.

Poza nieposkromionym upodobaniem Ramzesa do pakowania się w kabałę, pomyślałam. Stentorowy okrzyk Emersona wezwał nas do pracy, wypuściłam więc Davida z pokoju i podążyłam za nim do salonu, gdzie akurat odbywała się kolejna sprzeczka. Tym razem pomiędzy Ramzesem i Nefret, która, muszę to przyznać, krzyczała najwięcej i najgłośniej. Kiedy mnie zobaczyła, przestała, a ja stwierdziłam z rozdrażnieniem:

– Co się z wami dzisiaj dzieje? To chyba Ramzes jest przyczyną tych kłótni, bo przecież…

– My wcale się nie kłócimy, ciociu Amelio – odparła Nefret, której cera nabrała uroczego, różowobrązowego odcienia. – Przypominałam tylko Ramzesowi o pewnej obietnicy, którą mi złożył.

Ramzes potwierdził jej słowa skinieniem głowy. Zachowywał – jak to nazywa Nefret – kamienną twarz faraona, ale jego wysokie kości policzkowe były ciut ciemniejsze niż zwykle, prawdopodobnie ze złości.

– Jeśli chcesz iść ze mną, Davidzie – rzucił – to chodź.

Wyszedł, nie czekając na odpowiedź. David z Nefret wymienili jedno z tych swoich znaczących spojrzeń i chłopak pospieszył za moim synem. Postanowiłam nie drążyć tematu. Różnice zdań zdarzają się nawet najlepszym przyjaciołom, lecz i tak będę musiała zadać sobie sporo trudu, żeby wyperswadować Emersonowi nękanie biednego Neda Ayrtona – a byłam pewna, że zamierzał to robić.

Młody archeolog zjawił się ze swoją ekipą wkrótce po nas. Żeby dostać się do miejsca, w którym rozpoczął prace dzień wcześniej – w zachodnim zboczu klifu przy szlaku turystycznym – musiał przejść obok nas. Davisa, czego się spodziewałam i na co liczyłam, razem z nim nie było. Amerykaninowi nie uśmiechała się mozolna praca przy oczyszczaniu grobów. Pojawiał się tylko wtedy, gdy jego „nudny archeolog” dał mu znać o jakimś ciekawym odkryciu. Kiedy Ayrton ujrzał Emersona, czyhającego już nań w zasadzce, jego twarz rozjaśniła się.

– Och, profesorze! – zawołał. – I pani Emerson, dzień dobry pani! Sądziłem, że pracuje pan w drugim końcu Doliny. To grób numer pięć, czy tak?

– Jak pan widzi – odparł Emerson i usunął się z drogi tragarzowi, niosącemu kosz skalnych ułomków. – Weigall zgodził się łaskawie, żebym go zbadał.

– Nie zazdroszczę panu tej pracy, sir. Dziura jest całkiem zawalona, jak zamurowana.

– Podobnie było z grobowcem Siptaha – oświadczył Emerson – którego pan nie oczyścił do końca. Porzucił pan prace w połowie. Proszę posłuchać, młody człowieku…

– Emersonie! – wykrzyknęłam.

Ned się zaczerwienił, a Nefret podniosła głowę znad aparatu fotograficznego, który oglądała, i powiedziała:

– Nie besztaj pana Ayrtona, profesorze. Przecież wiesz, że nie on o tym decydował. Jak panu idzie, Ned? Odkrył pan coś?

Młodzieniec spojrzał na nią posępnie.

– Na razie nic, panno Forth, ale to dopiero drugi dzień. Pod klifem zalega dość dużo odłamków wapiennych, prawdopodobnie z innego grobu…

– Ramzesa Czwartego – wtrącił Emerson.

– Ee… no właśnie. Przepraszam, na mnie już czas.

Jego stanowisko oddalone było od naszego o sto kilkadziesiąt jardów, lecz widok zasłaniała nam skalna ostroga. Kiedy słońce wzeszło wyżej i do wąwozu wlała się pierwsza fala turystów, ich bezmyślne śmiechy i paplanina zagłuszyły głosy ekipy Ayrtona, ku widocznemu poirytowaniu mojego męża, którego uszy stawały niemal dęba. (To oczywiście przenośnia, bo Emerson ma bardzo zgrabne uszy – może nieco za duże, lecz kształtne i przylegające płasko do głowy). Wiedzieliśmy jednak, że nowe odkrycie zaanonsują nam okrzyki podekscytowanych robotników.

Ponieważ przed odsłonięciem wejścia do naszego grobu trzeba było usunąć kilka ton rumoszu, na razie nie miałam wiele do roboty. Howard wspominał nam, że w 1902 roku trochę to oczyścił, lecz ślady jego pracy dawno zasypały kamienne lawiny i śmieci. Mogłam więc wykorzystać wolny czas na moje ulubione zajęcie: obserwowanie męża przy pracy. Rozstawiwszy szeroko nogi, z odsłoniętą czarną czupryną, lśniącą w słońcu niczym skrzydło kruka, kierował robotnikami, wykrzykując rady i słowa zachęty. Jako że przez cały czas go obserwowałam, spostrzegłam także, kiedy zszedł ze stanowiska. Zapytałam, dokąd się udaje.

– Pomyślałem sobie, że zaproszę Ayrtona na naszą przedpołudniową herbatę – odparł.

– Jak to miło z twojej strony…

W moim głosie zabrzmiała nutka sarkazmu. Emerson zgromił mnie wzrokiem i poszedł dalej. Uznałam, że powinnam ruszyć za nim. Nie interesowało mnie specjalnie, co robi Ned, ale nie chciałam dopuścić, żeby mój mąż przed zaproszeniem go wygłosił mu wykład o metodologii wykopalisk.

Ten młody człowiek podjął się naprawdę imponującego zadania. Jak już to wyjaśniałam, lecz powtórzę jeszcze dla mniej zorientowanych Czytelników, Dolina Królów nie jest płaską niecką, lecz kompleksem wadi, mniejszych rozpadlin, odchodzących w różne strony od głównego wąwozu. Ścieżki wiją się tam pomiędzy występami skalnymi i rumowiskami kamieni, usuniętych z pobliskich grobów. Jedna ze skał tworzyła zachodnie zbocze przy głównej ścieżce, a pod nią leżała piętnastojardowej wysokości hałda wapiennego kruszywa. Pod takimi właśnie, usypanymi przez człowieka górkami, archeolodzy poszukują wejść do zapomnianych grobowców.

Słońce stało już niemal w zenicie, odbijając się oślepiającym blaskiem od skał. Nie było tu roślinności ani cienia, w którym można byłoby się schronić przed skwarem. Buty turystów wzbijały białawy tuman drobnego pyłu, który w pobliżu stanowiska Ayrtona przypominał cumulus. Wszyscy jego ludzie pracowali ciężko, wynosząc kosze skalnych ułomków na pobliską hałdę.

Wykopali rów wzdłuż skały, lecz najwyraźniej okazał się zbyt wąski, gdyż teraz go poszerzali. Emerson, tak jak przypuszczałam, udzielał młodemu archeologowi dobrych rad. Przerwałam ich rozmowę i zabrałam obu ze sobą. Przerwa najbardziej ucieszyła spoconych robotników.

Urządzałam zazwyczaj w pobliżu każdego naszego stanowiska mały kącik wypoczynkowy, z rozłożonym na ziemi dywanikiem i składanym stolikiem, nie widzę bowiem niczego złego w odrobinie komfortu, jeżeli nie osłabia to tempa pracy. Tym razem wykorzystałam wejście do pobliskiego grobowca Ramzesa II. Zasypany i zlekceważony przez przewodniki, nie był nawiedzany przez turystów, co dawało nam szansę spokojnego odpoczynku i odnowienia sił.

Neda wyraźnie rozczarowała nieobecność Ramzesa, lecz krótka przerwa w pracy sprawiła mu przyjemność. Emerson zachowywał się przyzwoicie, ale kiedy młody człowiek zbierał się do odejścia, nie powstrzymał się przed ostatnim przytykiem:

– Jeśli pan znajdzie jakiś nowy grób, Ayrton, proszę mi wyświadczyć przysługę i wyczyścić go do końca. Męczy mnie już sprzątanie po panu i całej reszcie.

Jest takie powiedzenie: „Uważaj, bo życzenia czasem się spełniają”. Emersonowi się spełniło i wcale nie był z tego zadowolony. W późniejszych latach nazywał całą tę sprawę „jedną z największych katastrof w historii egiptologii”.

Zaczęło się to jeszcze tego popołudnia, kiedy zmęczeni pracownicy Neda natrafili na niszę z kilkoma dużymi dzbanami. Nie było to odkrycie na tyle doniosłe, żeby wywołać okrzyki radości, toteż dowiedzieliśmy się o nim dopiero wtedy, gdy ekipa Ayrtona wracała do domu.

– Już skończyliście? – zatrzymał Neda Emerson.

– Tak, profesorze. – Młody człowiek uchylił kapelusza i odgarnął z czoła mokry kosmyk. – Jest bardzo gorąco…

– Znalazł pan coś?

Ned poinformował go o dzbanach.

– Nic szczególnego – dodał. – Zwyczajne dzbany zasobowe, chyba dwudziesta dynastia. Zobaczymy się wszyscy jutro, jak mniemam.

Emersonowi nie starczyło nawet przyzwoitości, żeby zaczekać, aż Ned zniknie mu z oczu. Podążyłam za moim nieznośnym mężem za ostrogę skalną i zobaczyłam, że wspina się do wykopu. Nisza znajdowała się dobre trzy metry pod poziomem gruntu. Emerson machnął ręką, żebym nie schodziła.

– Osiemnasta dynastia – oznajmił po powrocie.

– Czym ty się tak ekscytujesz? – zapytałam zdziwiona. – Na tego rodzaju znaleziska natrafia się przecież dość często. Cóż może być interesującego w takich dzbanach?

– Hmm… – mruknął Emerson, rozglądając się po zboczu.

– To nie twoje odkrycie – powiedziałam. – Pójdźmy może za przykładem Neda i skończmy na dzisiaj. Jest gorąco i nie chcę, żeby Abdullah znów dostał ataku serca.

Emerson mamrotał coś pod nosem, lecz wiedziałam, że mój apel poskutkuje. Zanim dotarliśmy do domu, zrobiło się późne popołudnie. Po długiej jeździe w upale ocieniona weranda wyglądała bardzo kusząco. Rozciągnięty na kozetce Horus przyjrzał się nam krytycznie i zaczął się myć.

Uznałam, że to świetny pomysł, urządziłam więc sobie wspaniałą kąpiel w wygodnej cynowej wannie i przebrałam się w lekkie ubranie. Na werandzie Fatima podała już herbatę. Nefret chodziła niespokojnie tam i z powrotem, wyglądając na drogę.

– Spóźniają się – powiedziała.

– Kto? Ach, Ramzes z Davidem. Niekoniecznie. Ramzes nie ma wyczucia czasu, potrafi pracować, dopóki cokolwiek widzi. Siadaj, herbata ci wystygnie.

Posłuchała mnie, lecz nawet z rozłożonym na podołku cielskiem Horusa nie przestała się niespokojnie wiercić. Gdy skojarzyłam to z porannymi sprzeczkami całej trójki, w mojej głowie zaczęło kiełkować nieprzyjemne podejrzenie. Nie lubię, by takie myśli mnie nękały, więc zapytałam:

– Czy ty coś przede mną ukrywasz, Nefret? Jesteś bardzo podenerwowana. Czyżby chłopcy planowali jakąś eskapadę, która mogła się dla nich źle skończyć?

– A niech to diabli! – krzyknął Emerson, waląc filiżanką o spodek. Nie rozwinął jednak tej myśli, bo Nefret oświadczyła:

– O ile wiem, zamierzali pracować w świątyni Setiego, tak jak zapowiedzieli.

– Uff… – Emerson nieco się rozluźnił. – Przestań wciąż wietrzyć niebezpieczeństwo, Peabody. Odkąd znaleźli tego topielca, nikt nas nie niepokoił. Widać to on inspirował pozostałe napaści, a teraz, kiedy go… ee… usunięto, nie mamy się już czego obawiać.

Rozsiadłam się wygodniej. Lubię te nasze detektywistyczne dyskursy; są bardzo pobudzające.

– Uważasz, że pomiędzy tymi wydarzeniami w Egipcie i próbą uprowadzenia mnie w Londynie nie ma związku? – zapytałam.

– To był Sethos – stwierdził Emerson. – A on został w Anglii. Przeszedłem się po kawiarniach i barach, Razmes także. Nic nie wskazuje na to, by wrócił na stare śmieci.

– Niekoniecznie też musiał stać za tym pierwszym napadem, mój drogi. Mam jeszcze innych wrogów.

– Nie ma co się nad tym rozwodzić, Peabody. – Emerson sięgnął po swoją nadtłuczoną filiżankę, skaleczył się w palec, zaklął i podszedł do bufetu. – I nie próbuj wybielać tego sukin… tego człowieka – rzucił przez ramię, dodając wody do whisky. – Wiemy, że to on. Pamiętaj o maszynie do pisania, Peabody.

– Wybacz, ale nie dowierzam detektywistycznym popisom Ramzesa – oznajmiłam, biorąc od niego szklaneczkę i dziękując mu skinieniem głowy. – Nie da się odróżnić jednej maszyny od drugiej. Poza tym to zdarzenie na Fleet Street nie miało charakterystycznego dla Sethosa stylu. On nie jest ani tak brutalny, ani… Na co tak się gapisz, Nefret? Zamknij buzię, bo ci mucha do niej wleci!

– Ja… Tylko sobie o czymś przypomniałam, ciociu Amelio. Miałam napisać do kogoś list.

– Mam nadzieję, że adresatem nie jest sir Edward, kochanie. Nie zgadzam się na to. Jest dla ciebie za stary, zresztą i tak już za często się z nim ostatnio widywałaś.

– Od Bożego Narodzenia tylko kilka razy – zaoponowała Nefret. – W tym raz na przyjęciu, gdzie były setki ludzi.

– Zostawiam was z waszymi ploteczkami – oznajmił Emerson, wstając. – Zawołajcie mnie na obiad.

Wschodnie wybrzeże opromieniały ostatnie blaski zachodzącego słońca, bladoróżowozłotawe i jakby rozświetlone od wewnątrz. Nigdzie na całej naszej planecie nie ma podobnej barwy i żadne słowa nie potrafią jej opisać. Dogasające światło kładło łagodny poblask na opalonej twarzy Nefret, ale jej oczy unikały moich i zanim się odezwała, odchrząknęła nerwowo.

– Czy mogę cię o coś spytać, ciociu Amelio?

– Ależ oczywiście, moja droga. O sir Edwarda? To dobrze, że zasięgasz mojej rady. Mam w tej materii o wiele większe od ciebie doświadczenie.

– Nie chodzi o niego. Nie całkiem. Skoro mowa o doświadczeniu w tych sprawach, to czy… ehm… uważasz, że on – to znaczy Sethos – jest na tyle… ee, do ciebie przywiązany, że nie poważyłby się… Och, ciociu Amelio, mam nadzieję, że cię nie uraziłam!

– Oczywiście, że nie, kochanie. Ale jeśli rozumiem, do czego zmierzasz, a sądzę, że tak, nie zamierzam podejmować tego tematu.

– Nie z pustej ciekawości go poruszyłam!

– Nie…?

Przez smukłą szyję Nefret przebiegł skurcz, gdy przełknęła ślinę.

– No, dość już tego – rzuciłam dobrodusznie. – Mój Boże, jest już tak ciemno, a chłopców nie ma. Może postanowili spędzić noc na dahabii?

– Uprzedziliby mnie o tym – odparła Nefret. – Niech to diabli! Wiedziałam, że powinnam była pójść z nimi!

Z manuskryptu H

Całun mumii spowijał ciasno całe jego ciało. Zatykał usta, zasłaniał oczy, więził ramiona i nogi. Pochowali go żywcem, jak tego nieszczęśnika, którego mumię odkryli rodzice w Drah Abu’l Naga. Pewnego dnia jakiś archeolog znajdzie i jego zwłoki, zbrązowiałe i skurczone, o ustach otwartych w krzyku zgrozy i…

Obudził go ból, przeszywający wszystkie mięśnie. Było ciemno i rzeczywiście nie mógł się poruszać, jak mumia, ale miał zakryte tylko usta i mógł oddychać nosem. Skoncentrował się na tej czynności i leżał spokojnie, wciągając powietrze przez nozdrza i usiłując sobie przypomnieć, co się wydarzyło.

Kopiowali reliefy w jednej z bocznych komór przy sali kolumnowej i mieli już skończyć pracę, gdy usłyszeli przenikliwe zawodzenie. Nie potrafili stwierdzić, czy wydawał je człowiek, czy jakieś zwierzę, lecz było to z pewnością młode i przerażone stworzenie. Przełażąc przez zwalone kamienne bloki, podążyli za żałosnym, nieprzerwanym krzykiem i mrocznymi nawami dotarli aż do sanktuarium, gdzie plamy cienia leżały na ziemi jak ciemne jeziorka. A potem nagle zapadła cisza.

Bolała go głowa, bolały wszystkie inne części ciała. Jak długo był nieprzytomny? Chyba zapadła noc, bo za dnia widziałby chociaż smugi światła pod drzwiami czy oknami, nawet przy zasłoniętych żaluzjach.

Z wysiłkiem przetoczył się na bok. Nic dziwnego, że śnił mu się całun mumii – zastępował go sznur. Ręce miał związane za plecami, a drugi koniec sznura, krępujący nogi w kostkach, musiał być do czegoś przymocowany, bo mógł przesunąć nogi zaledwie parę centymetrów w każdą stronę. Chyba mi to pochlebia, pomyślał. Najwyraźniej reputacja ojca spłynęła częściowo na syna, bo nawet wszechmocny Ojciec Przekleństw nie zdołałby rozerwać tych więzów. Pozostawało tylko czekać, aż ktoś się zjawi, a zjawić się musiał. Jego prześladowcy nie zadali sobie takiego trudu tylko po to, by pozwolić mu umrzeć z głodu i wyczerpania.

Na samą myśl o tym poczuł przypływ paniki i zmusił się, by leżeć bez ruchu i spokojnie oddychać. Knebel otarł mu wargi i miał wrażenie, że jego pozbawione śliny usta są pełne piasku.

Powietrze było duszne, gorące i miało zapach… Każda kultura ma właściwe sobie zapachy, zależne od warstwy społecznej oraz indywidualnych upodobań, lecz łatwo rozpoznawalne dla kogoś, kto zwraca na to baczniejszą uwagę. Oczywiście najłatwiej było odróżnić zapachy kuchenne. Nawet z zamkniętymi oczami potrafił stwierdzić, czy jest w kuchni angielskiej rezydencji, w egipskiej kawiarni czy w piwiarni w Niemczech. Pomieszczenie z pewnością nie było kuchnią, ale pokojem, a nie piwnicą czy szopą. Dominowała tu wymykająca się opisowi, lecz bardzo charakterystyczna woń. Pokój musiała zamieszkiwać osoba o europejskim guście, i to kosztownym. Nie potrafił nazwać tych perfum, zetknął się jednak z nimi już wcześniej.

Leżał na czymś miększym niż podłoga, nawet przykryta dywanem czy matą, na czymś, co uginało się lekko przy poruszeniach i wydawało szeleszczący odgłos. Łóżko lub materac, uznał.

Leżał, wstrzymując oddech i nasłuchując. Słyszał różne dźwięki – jedne odległe i nierozpoznawalne, inne ciche, gdzieś w pobliżu. Zachęcona jego bezruchem mysz wysunęła się z ukrycia i zaczęła coś obgryzać. Brzęczały owady. Nie słyszał jednak dźwięku, którego na poły bał się, na poły chciał usłyszeć – odgłosu pracujących z wysiłkiem płuc drugiego człowieka. Czy zabrali także Davida, czy może porzucili go martwego na posadzce świątyni? – zastanawiał się.

Ponieważ i tak niewiele mógł w tej sytuacji uczynić, postanowił zmusić się do snu. Nie sądził, by w tych warunkach mogły zadziałać techniki medytacyjne, jakich nauczył go w Kairze pewien stary fakir, jednak kiedy powieki zaczęły mu już opadać, nagle nowy odgłos kazał mu oprzytomnieć. Na poziomie podłogi zobaczył wąski pasek światła, który po chwili się powiększył.

Do pokoju wśliznęła się kobieta i szybko zamknęła drzwi. Lampa w jej ręce rzucała słabe, migotliwe światło – był to zaledwie skrawek szmaty zanurzony w oliwie, jednak po długim leżeniu w ciemności niemal go oślepiła. Kobieta postawiła lampę na stole i usiadła na łóżku przy nim. Tym razem wetknęła we włosy czerwoną różę, a na jej przegubie połyskiwało srebro.

– Przyniosłam ci wody – powiedziała półgłosem. – Ale musisz mi dać słowo, że nie będziesz krzyczał, kiedy ci wyjmę knebel. Na zewnątrz i tak cię nikt nie usłyszy, a ja zostanę ukarana za przyjście tutaj.

Kiedy skinął głową, przecięła tkaninę nożem wyjętym zza szarfy. Poczuł ogromną ulgę, lecz gardło miał tak zaschnięte, że udało mu się przemówić dopiero wtedy, gdy wlała mu pomiędzy wargi trochę wody z glinianego kubka.

– Dziękuję – wychrypiał.

– Jak zwykle należyte angielskie maniery. – Jej pełne usta wygięły się w ironicznym uśmiechu. Napoiła go ponownie i opuściła jego głowę na materac.

– Przecięłaś knebel, więc jak go teraz założysz z powrotem? – zapytał. – Czy coś ci za to zrobią? Nie chcę, żeby…

Przesunęła upierścienioną dłonią po jego twarzy. Potrząsnął w oszołomieniu głową.

– Przepraszam. Czy mówiłem…

– Nic nie mów! – Pochyliła się nad nim i uwięziła jego twarz w dłoniach. Nie była to jednak pieszczota, bo jej palce wbiły się mocno w jego obolałe skronie. – Nie przejmuj się mną. Jak mogłeś być tak głupi, żeby dać się im pochwycić? Próbowałam cię ostrzec.

– Próbowałaś?

Puściła jego głowę i uniosła dłoń. Przygotował się na następną porcję bólu. Ona jednak przesunęła powoli opuszkiem palca po jego wargach.

– Czy wiesz, co mnie tutaj przywiodło? – zapytała.

Przemknęło mu przez głowę kilka możliwości, uznał jednak, że lepiej o nich nie wspominać.

– Dobroć twojego serca, pani – odpowiedział w końcu.

Usłyszał jej stłumiony śmiech.

– Możemy przyjąć ten powód równie dobrze jak inny – stwierdziła.

Sięgnęła znów po nóż i uwolniła go z więzów serią szybkich cięć, a potem równie sprawnie rozsznurowała jego buty i ściągnęła je. Odrętwiały od długiego bezruchu, pozwolił jej rozcierać swoje stopy i dłonie, aż powróciło w nich krążenie.

– Zaczekaj przy drzwiach – poleciła mu. – Kiedy usłyszysz, że wołam „Ukochany, chodź!”, policz do dziesięciu i biegnij schodami na dół. Jest tam dwóch ludzi, ale musisz się zająć tylko jednym… powinieneś sobie poradzić bez trudu. Potem kieruj się prosto do wyjścia. Nie zatrzymuj się i nie wracaj.

– A mój przyjaciel? – zapytał Ramzes. – Czy też tu jest?

Po chwili wahania potwierdziła skinieniem głowy.

– Nie trać czasu na szukanie go, to zbyt niebezpieczne – powiedziała. – Lepiej idź wezwać pomoc.

– Ale co z tobą?

– Kiedy powrócisz, mnie już tu nie będzie, inszallah. Masz u mnie dług, młody panie – dodała. – Czy przybędziesz, jeśli cię wezwę, żebyś go spłacił?

– Tak.

Usta kobiety odnalazły jego usta. Przyjął je chętnie, niekoniecznie w geście wdzięczności, kiedy jednak jego ramię otoczyło jej plecy, wywinęła mu się i wstała.

– Kiedy indziej, inszallah. Teraz chodź.

Zdmuchnęła płomień lampy i uchyliła drzwi. Szedł za nią cicho, w samych skarpetkach. Zanim dotarł do drzwi, ona była już w głębi korytarza, oświetlonego jedynie poblaskiem z dołu. Dom był spory; na korytarzu znajdowało się troje innych zamkniętych drzwi i był jeszcze cały parter. Odczekał, aż kobieta zniknie na schodach, i sprawdził pozostałe pomieszczenia. Nie zamknięto ich na klucz, ale były puste. Zobaczył wąskie schodki, przypominające drabinę i prowadzące do otworu w suficie, przez który widział rozgwieżdżone niebo. Nie musiał sprawdzać, bo to wyjście z pewnością prowadziło na płaski dach domu.

Sygnał rozległ się szybciej, niż oczekiwał. Zapominając o ostrożności, popędził ku schodom. Wiedział, co chciała uczynić, i nie chciał, by robiła to dla niego – choć było to jej codzienne zajęcie.

Znajdowali się w pokoju naprzeciwko schodów. Pod jego drzwiami stał jeden z mężczyzn. Czekał zapewne na swoją kolejkę. Był tak zajęty podsłuchiwaniem, że gdy usłyszał szurgot nieobutych stóp, było już za późno. Wyprostował się, wyciągając zza pasa nóż i otwierając usta, ale Ramzes zamknął mu je jednym ciosem i mężczyzna runął na drzwi, otwierając je gwałtownie. Ramzes odepchnął bezwładne ciało na bok i wpadł do pokoju.

Nie zdawał sobie sprawy z tego, jaki był wściekły, dopóki nie zobaczył drugiego z mężczyzn, rozciągniętego na ziemi u swych stóp. Rozcierając obolałe dłonie, patrzył, jak Layla siada i poprawia na sobie ubranie.

– Dlaczego nie uciekasz? – zapytała.

– Ty pierwsza. Domyślą się, że mnie uwolniłaś.

Odpowiedziała przekleństwem. Ramzes zaśmiał się, oszołomiony euforią, jaka pojawia się po wygranej walce. Kiedy ruszyła do drzwi, porwał ją w ramiona i pocałował.

– Głupiec – szepnęła w jego wargi. – Musisz się pospieszyć! Niedługo przyjdą przenieść cię w inne miejsce. Nie zwlekałbyś tak, gdybyś wiedział, co dla ciebie szykują.

– Gdzie on jest?

– Pokażę ci, ale nie myśl, że zostanę, by ci pomóc. Nie mam zamiaru doświadczyć losu, jaki czeka zdrajców.

Strażnik leżący przy drzwiach poruszył się. Nie było czasu na wiązanie go. Ramzes odwrócił go i ponownie znokautował. Layla weszła na górę i po chwili wróciła z czarnym płaszczem i luźno zawiązanym tobołkiem. Widocznie jeszcze przed uwolnieniem go spakowała swoje rzeczy w przewidywaniu ucieczki. Ta kobieta posiada wiele talentów, pomyślał.

Przywołała go gestem i pobiegła na tył domu, gdzie znajdowało się wyjście na ogrodzone murem podwórze.

– Jest tam. – Wskazała stojącą pod murem szopę. – Ma’as salama, mój panie. Nie zapomnij o mojej zapłacie.

Mignęła mu w świetle księżyca i po chwili już jej nie było. Ramzes skierował się do szopy, starając się nie następować na chrzęszczące pod stopami śmieci, których na egipskich podwórkach nie brakowało. W stopy wbijały mu się ostre kamyki. Euforia już wygasła i zastanawiał się, czy podjął właściwą decyzję. Jak na razie szczęście mu dopisywało, ale godziny spędzone w zamknięciu osłabiły go, a ostatni cios okazał się poważnym błędem. Był zbyt oszołomiony, żeby to wówczas poczuć, teraz jednak prawa ręka bolała go jak chory ząb i nie mógł zgiąć palców. Jeżeli szopa była zamknięta, będzie musiał sprowadzić pomoc, zanim strażnicy odzyskają przytomność i zaczną go szukać.

Drzwi jednak nie były zamknięte i kiedy je otworzył, zrozumiał dlaczego.

Z Davidem obeszli się o wiele mniej oględnie niż z nim. Wrzucili go do szopy i zostawili tak, jak padł, bo głowę miał odchyloną pod dziwnym kątem, a nogi powykręcane. Leżał na gołej ziemi, pokrytej zaschniętymi odchodami zwierząt. Był skrępowany znacznie solidniej niż Ramzes, a brudna szmata zakrywała mu nie tylko usta, lecz także nos.

Obok niego stała zapalona lampa.

Strażnik siedział na ziemi, oparty plecami o ścianę, i chyba drzemał, bo zareagował z opóźnieniem. Ale gdy wstał, Ramzes poczuł w żołądku skurcz, Mężczyzna dorównywał mu wzrostem i był dwukrotnie tęższy. Okrągły brzuch rozpychał przód jego galabii, nie był to jednak wyłącznie tłuszcz. No i miał nóż.

Przez chwilę wpatrywali się w siebie z osłupieniem. Pierwszy otrząsnął się strażnik. Ramzes bez trudu odczytał jego myśli – nalana, spocona twarz odzwierciedlała wszystko, co kiełkowało tamtemu w głowie: uznał, że nie musi wzywać pomocy, by poradzić sobie z tak marnym przeciwnikiem, a pochwycenie zbiega w pojedynkę z pewnością przyniesie mu nagrodę. Wyciągnął nóż i ruszył naprzód.

Ramzes myślał w tej chwili niewiele szybciej od niego, lecz wybór był oczywisty. Krok w tył i mógł znaleźć się na dworze. Na zewnątrz drzwi była zasuwa. Zdołałby uciec, zanim tamten wywali drzwi lub zaalarmuje kogoś jeszcze. Tylko takie rozwiązanie miało sens. Wiedział, że nie wytrzyma nawet dziesięciu sekund walki z takim osiłkiem, w dodatku nieuzbrojony i wyczerpany. Nikt by się nie dowiedział o jego ucieczce. David był nieprzytomny – albo martwy.

Rzucił się naprzód i w dół. Miał nadzieję, że na tyle nisko, by uniknąć noża. Sam zaskoczony swoim działaniem, grzmotnął piersią o podłogę z taką siłą, że odebrało mu dech. Ale jego ręce zrobiły już to, co chciał: trzymały tamtego za nagie kostki pod skrajem szaty. Szarpnął z całą siłą, na jaką mógł się jeszcze zdobyć. Prawa ręka niczego nie zdziałała, lewa jednak wciąż była sprawna, a to wystarczyło. Strażnik stracił równowagę, siadł płasko z głuchym plaśnięciem i wyrżnął głową o ścianę. Uderzenie ledwie go otumaniło, lecz Ramzes zyskał czas na dokończenie dzieła. Chwycił nóż tamtego i poczołgał się przez odchody i pył do Davida.

Jego przyjaciel żył. Kiedy uwolnił mu usta i nos, wciągnął z drżeniem długi oddech. Ramzes przekręcił go i zaczął przecinać więzy. Dopiero po uwolnieniu rąk zorientował się, że nie wszystkie plamy na koszuli Davida to brud. Zaklął tak paskudnie, jak nie klął nawet jego ojciec.

– Ramzes…?

– A któż by inny? Czy jesteś ciężko ranny? Możesz iść?

– Postaram się, jak tylko rozwiążesz mi nogi.

– No tak, oczywiście…

Przeciąwszy więzy na kostkach Davida, zatknął nóż za pas i pochylił się nad przyjacielem.

– Oprzyj się na moim ramieniu. Nie zostało nam zbyt dużo czasu, więc jeżeli nie dasz rady iść, poniosę cię.

– Jakoś pokuśtykam. Pomóż mi tylko wstać.

Początkowo nie mógł jednak nawet kuśtykać i Ramzes musiał go wlec przez podwórze do bramy, którą Layla zostawiła otwartą.

Obaj ważyli mniej więcej tyle samo, lecz Ramzes przysiągłby, że David w ciągu ostatnich godzin przytył o dobre kilkadziesiąt funtów. Kolana się pod nim uginały, każdy oddech rozrywał mu płuca. Wiedział, że długo nie da rady.

Kiedy jednak posłyszał z wnętrza domu jakiś okrzyk, okazało się, że da radę. Przypływ adrenaliny pomógł mu przedostać się za bramę, w zacieniony kąt pod murem. Nie wolno mi przystanąć, myślał, jeszcze nie teraz. Dzięki Layli wciąż mieli niewielką przewagę czasową. Modlił się o jej udaną ucieczkę i o swoją także. Po drugiej stronie wzgórza był dom Abdullaha i prześladowcy na pewno się domyślą, że poszedł w tamtym kierunku. Na pewno będą… będą…

Działo się coś dziwnego. Plamy księżycowego światła na ziemi drżały jak powierzchnia wody, do której wrzucono kamień. Chociaż nie było wiatru, drzewa kołysały się jak w podmuchach wichury. Ramzes nie mógł już złapać tchu i padł na kolana, pociągając za sobą Davida.

– Idź sam – wymamrotał. – Dom Abdullaha…

– Nie tam, głupcze. Za daleko.

Ktoś go ciągnął i nazwał go głupcem. Layla? Stał znów na nogach i kuśtykał, płynął przez plamy księżycowego srebra i czerni, aż oślepił go jaskrawy blask słońca i poprzez światło wpadł w ciemną czeluść.

Wolałabym zapomnieć o tych godzinach oczekiwania, lecz muszę zdać z nich relację, żeby opowieść była kompletna. Ja sama przywykłam już do irytujących zwyczajów mojego syna i o wiele trudniej było mi znieść niepokój Nefret niż własny. Ramzes nie pierwszy raz wypuścił się na niebezpieczną i nieprzemyślaną eskapadę, nie racząc mnie nawet o tym poinformować. Spóźnienie nie musiało jeszcze oznaczać katastrofy; byli obaj z Davidem dorosłymi mężczyznami (w każdym razie fizycznie, jeśli nie emocjonalnie), nieźle obeznanymi z różnymi formami samoobrony, łącznie z egipskimi chwytami zapaśniczymi, które im sama pokazałam.

Uspokajałam w ten sposób siebie i usiłowałam uspokoić Nefret, ona jednak nie przyjmowała do wiadomości żadnych argumentów. Są w niebezpieczeństwie, powtarzała, ona to wie i to jej wina, bo nie poszła z nimi, i trzeba koniecznie coś zrobić.

– Ale co? – zapytałam po raz kolejny, patrząc, jak krąży nerwowo po pokoju. Nie przebrała się nawet po pracy i jej ciężkie buty dudniły o podłogę. Horus był na nią zły, że nie usiadła i nie może rozłożyć się na jej podołku. Kiedy go mijała, chwycił ją pazurami za nogawkę spodni. Odczepiła go bez słowa i chodziła dalej.

– Poszukiwania nie mają sensu – przekonywałam ją. – Nawet nie wiemy, skąd zacząć.

– Od świątyni – odpowiedział mi Emerson, wystukując fajkę. – Mniejsza o kolację, i tak nie mam apetytu. Jeżeli tam nie będzie po nich śladu, obiecuję, że wrócę prosto do domu.

– Nie puszczę cię samego. Idę z tobą.

– Nie idziesz.

Dyskutowaliśmy głośno, dopóki Emerson nie uniósł dłoni, byśmy ucichli. W tej ciszy dobiegł nas odgłos kopyt galopującego konia.

– No proszę. – Szeroka pierś Emersona uniosła się w westchnieniu ulgi. – Jadą. Usłyszą ode mnie kilka przykrych słów za to, że tak nas nastraszyli! To Risza albo nie znam się na koniach.

Istotnie był to Risza. Pędził jak wicher i tuż przed werandą zatrzymał się w miejscu, drżąc cały. Siodło było puste, a z szyi konia zwisał zerwany sznur.

Mój drogi mąż objął dowództwo i w ciągu dziesięciu minut siedzieliśmy już na koniach, gotowi do drogi. Nefret chciała dosiąść Riszy, lecz Emerson się na to nie zgodził, bo wiedział, że wyprzedziłaby nas znacznie. Szlachetne zwierzę nie pozostało jednak w domu, ale poprowadziło nas z powrotem drogą, którą przybyło w takim pośpiechu, wiodąc nas, jak się spodziewałam, do świątyni Setiego I.

W pobliżu źródła na północ od świątyni stała przywiązana Asfur, towarzyszka Riszy. W jednej z komór przylegających do sali kolumnowej na widok świateł naszych świec uskoczył z sykiem w cień chudy kocur. Pożywiał się resztkami jedzenia chłopców. Na ziemi leżały ich plecaki, kurtki i dwie puste butelki po wodzie. Przybory rysownicze były spakowane, więc coś się musiało wydarzyć, gdy zbierali się już do odejścia. Poza tym ani w samej świątyni, ani jej okolicach nie natrafiliśmy na żadne ślady. Zresztą plam krwi czy odcisków stóp i tak nie dałoby się zobaczyć w słabym blasku świec.

Wróciliśmy do domu. Tym razem mój mąż przechadzał się nerwowo, a Nefret siedziała nieruchomo z zaplecionymi na piersi rękami, przymknąwszy oczy. W końcu Emerson powiedział:

– Nie opuścili świątyni z własnej woli. Nie zostawiliby przecież koni na łasce losu.

– To oczywiste – odparłam. – Zaraz jadę do Gurna i wezwę… nie, nie Abdullaha, niepokój i wysiłek zaszkodziłyby mu. Wezwę Selima i Daouda i…

– Nigdzie nie jedziesz, Peabody. I ty także, Nefret. Zostań tu i pilnuj ciotki… wierz mi, to diabelnie trudne zajęcie. Ja sprawdzę na dahabii. Nie liczę na wiele, ale ktoś może ich zauważył. Sprowadzę tu raisa Hassana i jego załogę, a potem zastanowimy się, co robić dalej.

Minęła kolejna okropna godzina. Emerson nie wracał. Zamiast niego pojawił się jednak Hassan z wiadomością. Mój mąż usłyszał od kogoś, że widziano chłopców, jak szli w stronę przystani promu. Przypuszczał, że pojechali do Luksoru, i zamierzał podążyć ich śladem, zabierając ze sobą Mahmuda. Rais Hassan miał zostać z nami.

Nefret nie zareagowała na to, wciąż siedząc bez ruchu już od przeszło godziny. Ale nagle zerwała się na równe nogi, a siedzący na jej kolanach Horus klapnął na podłogę.

– Słuchajcie! Ktoś jedzie! – zawołała, zagłuszając protesty kota.

Istotnie ktoś nadjeżdżał galopem; przez chwilę sądziłam, że to Emerson. Dojrzałam jednak już z daleka, że postać na koniu to nie on.

– Selim – stwierdziła Nefret.

I rzeczywiście był to Selim. Był znakomitym jeźdźcem i tylko on mógł tak gwałtownie wymachiwać w pełnym galopie rękami, nie spadając z konia. Coś także wykrzykiwał, ale póki nie zeskoczył na ziemię, nie dało się odróżnić słów.

– Są bezpieczni! – usłyszałam najpierw. – Są bezpieczni w moim domu, Sitt! Musicie zaraz tam jechać. Trzeba zabrać medykamenty, bo są ranni i krwawią. Zostawiłem na straży Daouda i Yussufa. Są bezpieczni, Sitt, przysłali mnie do was!

– Doskonale – odparła Nefret, gdy podekscytowanemu chłopakowi zabrakło powietrza. – Pojadę z tobą, Selimie. Każ Alemu osiodłać Riszę. – Objęła mnie w pasie i przytuliła. – Wszystko już dobrze, ciociu Amelio. Proszę, weź moją chusteczkę.

– Nie jest mi potrzebna, kochanie – odparłam, pociągając nosem. – Chyba mam lekki katar.

– Wobec tego nie możesz być nocą na dworze. Nie, ciociu Amelio, nalegam, żebyś tu została i poczekała na profesora. Poślij może kogoś do pana Vandergelta po powóz, na wypadek, gdyby chłopcy…

Nie dając mi możliwości zastanowienia się, wbiegła do domu i po chwili wróciła ze swoją lekarską torbą. Tak czy inaczej to było najlepsze rozwiązanie. Nie obawiałam się o nią, skoro miała przy sobie Selima, a Riszę w pełnym galopie mogła zatrzymać chyba tylko kula.

Niebawem zjawili się ze swoim powozem Cyrus i Katherine, tak jak się spodziewałam. Zasypali mnie pytaniami i koniecznie chcieli w czymś pomóc. W trakcie mojego opowiadania wrócił Emerson.

– A więc znów się zaczęło – stwierdził sentencjonalnie Cyrus. – Coś mi się właśnie wydawało, że sezon jest jakiś za spokojny. Emersonie, mój druhu, czy z tobą wszystko w porządku?

– Jestem już chyba za stary na takie historie, Vandergelt – odparł mój mąż, przesuwając dłonią po twarzy.

– Ja tak nie uważam – odparł z przekonaniem Cyrus.

– I ja także – zapewniłam Emersona. – Katherine, kochanie, chyba musicie tu zostać, bo nie zmieścimy się wszyscy w powozie.

– Zrobię herbaty. – Katherine uścisnęła moją dłoń. – Jak jeszcze mogłabym ci pomóc, Amelio?

– Trzymaj whisky pod ręką – poradził Cyrus.

Z manuskryptu H

Otworzywszy oczy, Ramzes zrozumiał od razu, że nie umarł i nie jest to przywidzenie, choć twarz, która pojawiła się w jego polu widzenia, wolałby ujrzeć w innych okolicznościach.

– Chyba powinienem teraz coś bredzić o niebie i aniołach – powiedział słabym głosem.

– Wiedziałam, że będziesz udawał zucha – burknęła Nefret. – A „Gdzie ja jestem?” nie wystarczy?

– Oklepane. Zresztą dobrze wiem gdzie… Piekło i szatani! Co ty właściwie…

Ból był tak straszny, że niemal pozbawił go przytomności. Słyszał słowa Nefret jak z oddali.

– Dać ci jeszcze morfiny?

– Nie. Gdzie David?

– Tu jestem, bracie. Bezpieczny, dzięki…

– Dość tego – ucięła Nefret. – Na wspominki przyjdzie czas później. Mamy sporo do omówienia. Nie skończyłam jeszcze z Ramzesem.

– Chyba już dłużej nie wytrzymam tej twojej czułej opieki – stwierdził Ramzes. Ale ból już przygasał, a ruchy dłoni ocierających pot z jego twarzy były pewne i delikatne. – Co ty u diabła ze mną zrobiłaś? – wyszeptał.

– A co ty, u diabła, zrobiłeś z tą ręką? Napuchła jak balon i jeden palec był zwichnięty.

– Zostaw mnie na chwilę w spokoju, dobrze? – poprosił Ramzes.

Rozejrzał się po pokoju, delektując się poczuciem bezpieczeństwa i kojącym widokiem znajomych twarzy. Ciemne oczy Davida lśniły od łez ulgi, Nefret nieco pobladła i zacisnęła mocno usta, a przykucnięty obok łóżka Selim obnażył zęby w szerokim uśmiechu. Ramzes pomyślał, że powinien był pamiętać, iż Abdullah ma krewnych w całym Gurna i właśnie dom Selima stał najbliżej miejsca ich uwięzienia. Spojrzał znów na Davida.

– Ty mnie tu przyprowadziłeś, chociaż Bóg jeden wie jak. Co z twoją raną?

– Zupełnie niegroźna, bo nóż ześliznął się po jego łopatce – odparła Nefret. – Wystarczyło zalepić plastrem. Gorzej jest z tobą. Zanim cię stąd zabierzemy, chcę się upewnić, że niczego więcej sobie nie złamałeś.

– Nic mi nie jest. – Ramzes próbował usiąść i krzyknął z bólu, kiedy dziewczyna pchnęła go otwartą dłonią w pierś, zmuszając do położenia się z powrotem.

– Aha – mruknęła. – Żebro? Zaraz to obejrzymy.

– Twoje metody opieki nad chorymi zdecydowanie wymagają ulepszeń – powiedział Razmes, usiłując się nie skrzywić, kiedy mu rozpinała koszulę.

Drzwi otworzyły się nagle bez pukania. Ramzes natychmiast zapomniał o bólu i wszelkich innych dolegliwościach, bo wiedział, co go teraz czeka. W progu stał ktoś o wiele groźniejszy od jakiegokolwiek przeciwnika. Jego matka.

Jestem gorącą zwolenniczką whisky jako skutecznego medykamentu, tym razem jednak uznałam, że przynajmniej Ramzesowi należy zaaplikować jakieś inne, mocniejsze leki. Zastanawiałyśmy się z Nefret, czy ma złamane żebra, czy tylko pęknięte, on zaś upierał się, że są całe, lecz wkrótce przestaną takie być, jeśli nadal będziemy go tak szturchać. W końcu udało mi się go obandażować, a Nefret zajęła się jego dłonią. Muszę przyznać, że takich paskudnych obrażeń jeszcze nie widziałam. Potem usiłowałam zaaplikować każdemu z chłopców porcję laudanum, bo chociaż rana Davida była powierzchowna, miał szarą z wyczerpania i napięcia twarz. Obaj jednak odmówili.

– Powinniście wiedzieć, co się stało – oświadczył David. – Chcę wam to teraz opowiedzieć.

– Ja im opowiem – przerwał mu Ramzes.

Musiałyśmy zadać mu sporo bólu przy opatrywaniu, ale jego głos drżał chyba również z poirytowania.

Emerson podniósł głowę. Siedział dotąd w milczeniu przy posłaniu Ramzesa, nie spuszczając go z oka, i w pewnym momencie, myśląc, że nikt nie widzi, ścisnął lekko jego rękę.

– Zabierzmy ich do domu, Peabody – zaproponował. – Jeśli są w stanie wytrzymać jazdę, to przyda nam się narada wojenna.

Załadowaliśmy więc chłopców do powozu i ruszyliśmy z powrotem. Risza kłusował obok jako luzak. Gdy dotarliśmy na miejsce, rozsiedliśmy się w salonie. Próbowałam położyć Ramzesa na kozetce, nie zgodził się jednak. Katherine pozapalała lampy i zaciągnęła zasłony, a potem usiadła koło mnie. Jej współczujące milczenie i wsparcie były mi w tym momencie bardzo potrzebne. Ochłonęłam trochę i przejęłam inicjatywę.

– No, teraz możesz nam wszystko opowiedzieć, Ramzesie – zwróciłam się do syna.

W przeszłości nieraz utyskiwałam na kwiecisty styl jego wypowiedzi, tym razem jednak przesadził w drugą stronę. Styl całej relacji oddają dobrze jej ostatnie zdania:

– Chłopina padł i rąbnął się w głowę. Uwolniłem Davida i uciekliśmy. Nie udałoby się to nam, gdyby David nie przejął prowadzenia i nie zaprowadził nas do domu Selima. Ja nie wiadomo czemu ubzdurałem sobie, że najbliżej mamy do Abdullaha.

– I to wszystko?! – wykrzyknęłam.

– Oczywiście, że nie! – Wyrazista twarz Davida zdradzała rosnące poirytowanie. – Widziałem, co zrobiłeś, Ramzesie. Byłem otępiały i lekko przyduszony, ale nie nieprzytomny. – Powiódł spojrzeniem po naszych zaciekawionych twarzach. – Ten strażnik miał nóż, a Ramzes nie. Ale wyglądał, jakby ledwie się trzymał na nogach, i strażnik chyba też tak pomyślał. To była ta sztuczka… pamiętasz, Nefret, jak cię przestrzegał, żebyś jej próbowała tylko w ostateczności, bo wymaga doskonałego wyczucia czasu? Trzeba paść na ziemię, modląc się, żeby nie dostać nożem, i chwycić przeciwnika za kostki, zanim odskoczy do tyłu.

– Wyczucie czasu plus długie ręce, plus diabelne szczęście – pokiwała głową dziewczyna. – To wtedy pękło mu to żebro.

– Nie pękło – obruszył się Ramzes. – Jest tylko stłuczone. A ten przeklęty plaster swędzi jak wszyscy diabli. Nie wiem, co gorsze…

– Próbował mnie nieść – ciągnął David. – Nie mogłem iść, bo byłem cały zesztywniały. Mógł mnie zostawić i pójść po pomoc, ale…

– Ale byłem głupi i nie pomyślałem o tym – przerwał mu Ramzes. – Czy mógłbyś się już zamknąć, Davidzie?

– Nie, nie, mój drogi! – zaprotestowała Nefret, wstając z rumieńcem na twarzy. – Pominąłeś najważniejsze szczegóły. Do diaska, czy nie rozumiesz, że nie będziemy mogli rozwikłać tej historii, jeśli nie poznamy wszystkich faktów? Nawet najdrobniejsza rzecz może mieć znaczenie.

Milczący dotąd Emerson odchrząknął.

– Bardzo słusznie. Ramzesie, chłopcze drogi…

Nefret obróciła się na pięcie i wyciągnęła palec ku jego zaskoczonej twarzy.

– Do ciebie to się też odnosi, drogi profesorze. I do ciebie, ciociu Amelio. Być może dzisiaj nic by się nie wydarzyło, gdybyście nie ukrywali przed nami pewnych spraw.

– Nefret! – syknął Ramzes. – Przestań.

Mój biedny drogi Emerson wyglądał, jakby go podrapała ulubiona kotka. Nefret podbiegła do niego z okrzykiem przestrachu i usiadła mu na kolanach, obejmując za szyję.

– Ja nie chciałam. Wybacz, profesorze!

– Cóż… chyba częściowo miałaś rację – przyznał Emerson. – Nie, nie wstawaj, wolę cię mieć przy sobie.

Wziął ją w ramiona, a ona skryła twarz na jego szerokiej piersi. Pozostali taktownie udawali, że nie widzą, jak szczupłym ciałem dziewczyny wstrząsa szloch. Oczekiwałam takiego wybuchu; Nefret ma temperament zupełnie różny od mojego. W trudnej sytuacji działa równie skutecznie i rozsądnie jak ja, ale kiedy jest już po wszystkim, jej niespokojna i wrażliwa natura szuka ujścia dla tamowanych przedtem emocji. Pozwoliłam więc jej wypłakać się trochę w ojcowskim uścisku Emersona, po czym zasugerowałam, że niektórzy z nas powinni może położyć się już do łóżka.

Nefret usiadła prosto. O tym, że płakała, świadczyły tylko jej wilgotne rzęsy i mokra plama na koszuli Emersona.

– Dopiero jak skończymy – oświadczyła. – Opowiedz wszystko jeszcze raz od początku, Ramzesie, i nie pomiń tym razem żadnego szczegółu.

Część relacji z tych wydarzeń musieliśmy mimo wszystko z niego wydusić. Nefret, usadowiona na kolanach Emersona, wykazywała się takim talentem śledczym, że aż musiałam interweniować.

– Wcale mnie nie dziwi, że Layla zajęła się przestępczym procederem – stwierdziłam. – Sprzedaje swe usługi każdemu, kto zapłaci żądaną cenę.

– Ten przestępczy proceder – zauważył mój syn – pozwolił jej się wydobyć z życia w poniżeniu i nędzy. Czy ma prawo potępiać ją ktoś, kto nigdy nie musiał dokonywać podobnego wyboru?

– Boże mój, ależ to pompatyczne – stwierdziłam. – Muszę ci jednak przyznać rację, Ramzesie… w tym męskim świecie życie kobiety nie jest lekkie i nie każda z nich może sobie pozwolić na moralne skrupuły.

– W przypadku Ramzesa – wtrąciła słodkim jak miód głosem Nefret – skrupuły Layli okazały się silniejsze od zachłanności. Czy może zaryzykowała uwolnienie ciebie z jakiegoś innego powodu?

Ramzes zerknął na nią spod oka i natychmiast wrócił do wpatrywania się we własne stopy, co robił już od dłuższego czasu.

– Powodów było kilka, jak sądzę – odparł. – Nawet kobieta prowadząca się niemoralnie może wzdragać się przed morderstwem. Poza tym ojciec – i matka także, oczywiście – cieszy się wielkim respektem i gdyby nam się coś stało, sprawcy mogli się spodziewać odpłaty. Layla wspomniała, że jej mocodawcy szykowali dla mnie, i pewnie również dla Davida, coś szczególnie nieprzyjemnego. Ale nie mówiła zbyt jasno, więc trudno było to stwierdzić, a nie prosiłem jej o wyjaśnienie, gdyż…

– Przestań – rzuciłam z irytacją.

– Tak, mamo.

– Przez ciebie zapomniałam, o co chciałam zapytać.

– Przepraszam, mamo.

– Ja za to wiem, o co chcę zapytać – oznajmiła Nefret. – To proste, lecz niezwykle istotne pytanie. O co chodziło tym ludziom?

– O nas – odparł Ramzes. – I to o obu, bo gdyby jeden z nas był im niepotrzebny, zostawiliby go martwego w świątyni.

– To niczego nie wyjaśnia – prychnęła Nefret. – Nie porywa się nikogo ot tak sobie… to środek do jakiegoś celu. Gdybyście nie uciekli, z pewnością otrzymalibyśmy wiadomość z ich żądaniami. Ale czego chcieli? Pieniędzy? Papirusu? Czy… jeszcze czegoś innego?

– Zaraz, zaraz – wtrącił się Cyrus, skubiąc swą kozią bródkę. – Chyba nie nadążam. Co za papirus?

– Dzieci kupiły go w Kairze – wyjaśniłam. – Od handlarza, człowieka, którego zwłoki wyłowiono niedawno z Nilu, poszarpane przez krokodyla.

– Ależ, Amelio…

– Wiem, Cyrusie. W Luksorze nie ma krokodyli. Później zapoznam cię ze szczegółami. W każdym razie ktoś chce odzyskać ten papirus. Nefret, czy sądzisz, że właśnie to mogło być przyczyną niefortunnej przygody chłopców?

– Jest jeszcze inna możliwość.

– Tak? Robi się późno i…

– Będę się streszczać – odparła tonem, który nie bardzo mi się podobał. – Załóżmy, że napad na ciotkę Amelię w Londynie i nasze późniejsze spotkania z Yussufem Mahmudem były jakoś ze sobą powiązane. Jeżeli ktoś za tym wszystkim stoi, może to być sam Mistrz Występku. Prowadzą do niego wszystkie tropy: napisana na maszynie wiadomość, możliwość, że papirus pochodzi z jego prywatnej kolekcji, a nawet i to, że ktoś odkrył prawdziwą tożsamość Alego Szczura. Przyznaję, że to dość nikłe poszlaki, ale Sethos jest jedną z nielicznych osób, które wiedzą, że odkryłaś jego prywatne laboratorium. Poza tym jeżeli – co podejrzewam – kontaktował się z tobą od tamtego czasu, prawdopodobnie doskonale zna nasze zwyczaje. Teraz twoja kolej, ciociu Amelio. Czas, żebyś nam wyjawiła wszystko, co wiesz o tym człowieku. I to naprawdę wszystko.

Mój Boże, ależ to dziecko miało groźne spojrzenie! Niemal tak groźne jak Emerson w swoich najlepszych momentach. Oczywiście wytrzymałam je, lecz trudno było nie przyznać jej słuszności.

– Masz rację – odparłam. – Spotykaliśmy się od tamtej pory z Sethosem i… do licha! Nie ulega wątpliwości, że wie o wiele więcej o nas wszystkich, z Ramzesem włącznie, niż powinien.

8

Na tym nasza dyskusja się zakończyła, bo twarz Ramzesa nabrała nieprzyjemnie szarozielonej barwy i Nefret zagoniła go do łóżka. Próbował słabo protestować, posłuchał jej jednak w końcu, a ja przyrzekłam mu, że nie będziemy omawiać tej sprawy bez niego.

– Muszę pozbierać myśli – wyjaśniłam – i jakoś to logicznie poukładać. Nie sądzę, bym w tej chwili potrafiła się na tym skoncentrować.

– Trudno się dziwić – mruknął Emerson. – Ty też miałaś dzisiaj ciężki dzień, więc teraz marsz do łóżka. Porozmawiamy jutro.

Katherine odchrząknęła.

– Czy uznałabyś za niewłaściwe, Amelio – zapytała – gdybyśmy oboje z Cyrusem nadal w tym uczestniczyli? Rozumiesz przecież, że umieramy z ciekawości, prawda? Nie chciałabyś chyba mieć na sumieniu mojej śmierci?

Zgodziłabym się w tym momencie na wszystko, żeby tylko dano mi spokój – dla pozbierania myśli, jak stwierdziłam. Po krótkim namyśle uznałam, że powodem jej prośby była nie tylko ciekawość, lecz również sympatia do nas, i że trudno byłoby w tej ponurej historii o lepszą asystę od naszych drogich przyjaciół. Cyrus znał nas lepiej niż ktokolwiek inny, a sarkastyczna inteligencja jego żony dobrze mi się przysłużyła w przeszłości. Przypomniałam sobie, że nazajutrz jest piątek, święty dzień muzułmanów, tak więc śniadanie będziemy jedli później i będzie trwało dłużej niż w normalnym dniu pracy. Zaprosiłam wobec tego Vandergeltów, by nam towarzyszyli w tym posiłku.

Mój drogi Emerson zapakował mnie do łóżka z niemal kobiecą czułością, a Fatima wymogła, bym się napiła ciepłego mleka z kardamonem, żeby szybciej zasnąć.

– Jesteście dla mnie lepsi, niż na to zasługuję – powiedziałam. – Ty też chodź do łóżka, Emersonie, przeżyłeś to tak samo ciężko jak ja.

– Później, moja droga.

– Nie będziesz chyba przez całą noc stał na straży?

– Przez całą noc nie. Będziemy się zmieniali z Davidem. Gdybym się na to nie zgodził, chybaby mnie zbił. – Rysy Emersona złagodniały. – Chłopak jest w całkiem dobrej formie, Peabody. Żona Selima nakarmiła go jagnięciną, a Nefret zapewniła mnie, że jego rana jest niegroźna.

– Zamierzałam go jeszcze raz zbadać – mruknęłam. – I Ramzesa także. Ale mi nie pozwoliła…

Emerson wziął mnie za rękę. Jego głos dochodził do mnie jakby z oddali.

– Ona nie chciała… przecież wiesz, Peabody.

– Chciała, chciała. Och, Emersonie, czy popełniłam błąd? Szczerze wierzyłam, że postępuję właściwie… że to dla ich dobra… – Przerwało mi własne potężne ziewnięcie i prawda wreszcie wyszła na jaw. – A niech to, Emersonie, dodałeś laudanum do mleka! Jak mogłeś…

– Śpij dobrze, moja kochana. – Poczułam na policzku muśnięcie jego warg, a potem nie czułam już niczego.

Obudziłam się przed wszystkimi, wypoczęta i gotowa znów przejąć ster. Emerson spał jak zabity i nie poruszył się, nawet gdy go pocałowałam w nieogolony policzek. Ubrałam się więc i wyszłam na palcach z pokoju.

Stan reszty domowników był taki sam jak Emersona, łącznie z Davidem, którego zastąpił w strażowaniu jego kuzyn Achmet. Zatrzymałam się na trochę przy łóżku Ramzesa. Nefret musiała mu zaaplikować laudanum albo któreś ze swoich nowomodnych lekarstw, bo spał głębokim snem. Kiedy odgarnęłam mu z twarzy zmierzwione kosmyki, tylko coś mruknął i uśmiechnął się.

Siedziałam na werandzie zajęta robieniem notatek, gdy zjawili się Vandergeltowie. Cyrus na Queenie, swojej ulubionej klaczy, a Katherine na łagodnym pony o szerokim kłębie. Słomkowy kapelusz zawiązała pod brodą na wielką kokardę i jeszcze bardziej niż zwykle przypominała sympatycznego kota.

Wkrótce pojawili się także Emerson i dzieci, zasiedliśmy więc do śniadania. Rozmawialiśmy niewiele, ale nie tylko z powodu skupienia na jedzeniu. Wyczuwało się atmosferę lekkiego napięcia. Odnotowałam z ulgą, że Ramzesowi dopisuje apetyt, choć trudno mu się jadło lewą ręką. Zastanawiałam się, jak Nefret zmusiła go do noszenia temblaka. Może jego obrażenia są jednak poważniejsze, niż sądziłam, i powinnam była zbadać go osobiście…

– Temblak ma tylko chronić jego dłoń, ciociu Amelio. Rękę ma całą i zdrową. – Były to pierwsze słowa, skierowane do mnie przez Nefret od chwili wypowiedzenia bolesnych dla mnie oskarżeń poprzedniego wieczoru. W jej błękitnych oczach czaił się niepokój, a uśmiech był niepewny.

Odwzajemniłam go i popatrzyłam na nią ciepło.

– Dziękuję, kochanie, za te słowa otuchy. Całkowicie ufam twoim umiejętnościom. I dziękuję ci też za skuteczną opiekę nade mną. Spałam jak niemowlę i obudziłam się doskonale wypoczęta.

– Och, ciociu Amelio, tak mi przykro z powodu mojego wczorajszego wybuchu! Naprawdę nie…

– Powtarzasz się, Nefret, to nudne. – Ramzes odsunął talerz. – I zabierasz czas. Widzę, że matka pozbierała już myśli, a nawet zrobiła to na piśmie. Może poprosimy ją, żeby zaczęła?

Poskładałam moje zapiski, żałując, że nie zrobiłam tego, nim je wypatrzył sokoli wzrok mojego syna. Na kartkach było mnóstwo skreśleń i poprawek, bo moje skomplikowane procesy myślowe nie bardzo poddawały się pisemnej formie organizacji. Zdecydowałam już jednak, co chcę powiedzieć.

– Zgadzam się z Ramzesem – zaczęłam – że szkoda czasu na przeprosiny i wyrazy żalu. Jeżeli któraś… yhm… którekolwiek z nas pobłądziło, zrobiło to w najlepszej wierze. Nie ma nic bardziej bezowocnego, niż…

– Peabody, bardzo proszę, pomiń te aforyzmy, jeżeli potrafisz. – Błękitne oczy Emersona promieniowały raczej rozbawieniem niż irytacją. Podobnym rozbawieniem emanowały spojrzenia pozostałych, oczywiście z wyjątkiem Ramzesa. Ponieważ jednak twarz miał nie bardziej surową niż zwykle, uznałam, że między nami panuje znów zgoda, a żale zostały zapomniane.

– Ależ oczywiście, mój drogi – odparłam. – Zakładam na początek, że wszyscy znacie historię naszych pierwszych kontaktów z Sethosem. Ramzes opowiedział o nich Davidowi i Nefret, a Cyrus Katherine, prawda? Tak właśnie myślałam. Sama zebrałam trochę dodatkowych informacji podczas mojej… osobistej rozmowy z tym człowiekiem. Po długotrwałych rozważaniach nad tym, co mi wówczas ujawnił, ustaliłam następujące istotne, jak mi się wydaje, fakty… Sethos posiada prywatną kolekcję starożytności. Powiedział, ee… – Udałam, że zaglądam do notatek, chociaż nie było to konieczne. Nigdy nie zapomnę ani jego słów, ani wyrazu jego kameleonowych oczu, kiedy je wypowiadał. – Powiedział tak: „Najpiękniejsze z przedmiotów, które zdobywam, zatrzymuję dla siebie”.

Emerson wydał gardłowy pomruk, a Razmes z nietypowym jak na siebie taktem zauważył:

– Nasz papirus z pewnością zadowoliłby jego wybredny gust. Co jeszcze powiedział?

Chciałam pokręcić przecząco głową, ale – napotkawszy badawcze spojrzenie Nefret – westchnęłam tylko.

– Powiedział, że Emerson jest jedną z nielicznych osób na świecie, które mogą stanowić dla niego zagrożenie. Nie wyjaśnił dlaczego. Zarzekał się, że nigdy nie skrzywdził kobiety. Obiecał… nie, powinnam być bardziej precyzyjna – nie obiecał, lecz zasugerował, że nigdy więcej nie stanie na mojej drodze ani nie zrobi nic nikomu z moich bliskich.

– Wygląda na to, że źle go zrozumiałaś – stwierdził mój syn.

– I co jeszcze? – dopytywała się nieustępliwie Nefret.

– Jeżeli chodzi o jego obeznanie z naszymi prywatnymi sprawami i zwyczajami… Może ujmę to w ten sposób: wie dość o Ramzesie, by móc podejrzewać, że opanował sztukę kamuflażu i bez trudu może uchodzić za Egipcjanina. Inteligentny człowiek, powziąwszy takie podejrzenie, mógłby chyba dość łatwo odkryć prawdziwą tożsamość Alego Szczura. Przede wszystkim dlatego, że Ali był widywany w Kairze wyłącznie w czasie naszych tam pobytów. To wszystko, co mi przychodzi do głowy w kwestii użytecznych dla nas informacji. To już cała prawda, Nefret.

I była to cała prawda – w każdym razie święcie w to wierzyłam. Obwinianie mnie o przemilczenie czegokolwiek nie byłoby sprawiedliwe, bo w tym czasie żadne z nas nie podejrzewało jeszcze niczego. Nie zamierzam się jednak tłumaczyć. Pomyliłam się w ocenie sytuacji i zapłaciłam za to cenę w postaci zdarzeń, których wspomnienie będzie mnie nawiedzać do końca życia.

Zapadło pełne oczekiwania milczenie, w przypadku Nefret podszyte wyraźnym sceptycyzmem. Nikt jednak nie kwestionował mojego oświadczenia. W końcu Ramzes powiedział:

– Niezbyt nas to posuwa naprzód, co? Nadal nie mamy podstaw, by przestać podejrzewać, że to sprawka Sethosa, ale z drugiej strony nie mamy też dowodów na to, że on za tym stoi. Jeśli incydent w Londynie nie ma z tym związku, może się okazać, że mamy nowego, nieznanego wroga, który zamierzał wymienić Davida i mnie za papirus. Jeżeli to jednak Sethos, uwięził nas zapewne, żeby dobrać się do matki. To upokarzające, co, Davidzie? Nikt nas nie chce ze względu na nasze własne, czarujące osoby.

– Czy mógłbym przyjrzeć się temu sławnemu papirusowi? – zapytał Cyrus. – Skoro ktoś posuwa się do takich metod, żeby go zdobyć, musi być wyjątkowym okazem.

– Jest wyjątkowy – przyznał Ramzes.

– Jak na papirus – dorzucił Emerson, na którym akurat papirusy nie robią takiego wrażenia jak na innych. – Przynieś go, Ramzesie.

Ramzes wykonał polecenie. Cyrus aż gwizdnął z podziwu.

– Wspaniały – stwierdził. – Pan Walter Emerson z pewnością oszaleje na jego punkcie.

– Wujek Walter! – David zerwał się z miejsca. – Na Boga, przecież on z ciocią Evelyn i małą Lią… Nie powinni tu przyjeżdżać! Mogą znaleźć się w strasznym niebezpieczeństwie!

– Nie dramatyzuj, Davidzie – powiedziałam. – Nie ma powodu sądzić…

– Chłopak ma rację – wtrącił Emerson. – W tej chwili nie wiemy właściwie, o co w tym wszystkim chodzi, a trzy dodatkowe potencjalne ofiary mogłyby tylko skomplikować sytuację. Lepiej zawróćmy ich z drogi.

– Za późno – oznajmiłam głucho. – Dziś rano wypłynęli z Marsylii.

Napięcie, jakie po moich słowach zapanowało w pokoju, rozładowała jednym prostym stwierdzeniem Katherine.

– Należy zawsze spodziewać się najgorszego i podjąć odpowiednie kroki, by temu zapobiec – oświadczyła.

– Właśnie miałam to powiedzieć! – wykrzyknęłam. – Musimy coś przedsięwziąć! Tylko… co?

– Przede wszystkim powinniście zrobić co się da, żeby chronić siebie – stwierdziła Katherine. – Musicie dobrze strzec domu i nie wyjeżdżać nigdzie bez eskorty. Po drugie, odwołajcie wizytę Waltera. On i Evelyn z pewnością potrafią zadbać o siebie, ale ich córka nie. W tej sytuacji byłaby tylko dodatkowym źródłem niepokoju. Po trzecie, trzeba wytropić sprawców i powstrzymać ich.

– Bardzo ambitny program, kochanie – pokręcił głową Cyrus. – Od czego zaczniemy?

Po tym jego „zaczniemy” zrobiło mi się lżej na sercu, choć tego właśnie po nim oczekiwałam.

– Oczywiście od Gurna – rzekł Ramzes. – I to wszyscy razem, jak zasugerował pan Vandergelt.

Spodziewałam się, że w wiosce będzie aż huczało, bo wieść o wydarzeniach ostatniej nocy musiała tu już z pewnością dotrzeć dzięki plotkarskiej siatce, która jest podstawowym źródłem informacji w niepiśmiennych społecznościach. Jednak gdy wjeżdżaliśmy do Gurna krętą drogą, wokół panował dziwny spokój. Witało nas niewiele osób, ale dostrzegaliśmy fałdziste szaty, pospiesznie znikające za rogiem.

– To chyba Ali Yussuf! – zawołałam na widok jednej z umykających postaci. – Co mu się stało?

– Nieczyste sumienie, droga Peabody – zaśmiał się Emerson. – Ali może nie mieć nic wspólnego z przygodą chłopców, ale pewnie się boi, że będziemy go o to podejrzewać.

– Trudno nie mieć takich podejrzeń, Emersonie. Sprawcy z pewnością nie ośmieliliby się przywieźć więźniów tutaj, gdyby nie pomagali im niektórzy z miejscowych.

Ramzes jechał przed nami, lecz on potrafi usłyszeć szept z drugiego brzegu Nilu, jak mawiają Egipcjanie.

– To był tylko przystanek, mamo – oświadczył, odwracając głowę. – Potem pod osłoną ciemności pewnie by nas wywieźli gdzieś dalej.

Dotarliśmy pod dom Abdullaha. W drzwiach stała Kadija, która poinformowała nas, że Abdullaha ani Daouda nie ma w domu.

– Niech to diabli! – zaklął Emerson. – Prosiłem Daouda, żeby nie pozwolił staremu hultajowi pakować się w kłopoty. Dokąd pojechali, Kadijo?

Żona Daouda rozumiała po angielsku, choć sama nie mówiła w tym języku. Ukryta za czarnym czarczafem, udzieliła Emersonowi po arabsku takiej odpowiedzi, jakiej się spodziewał.

– Niech to diabli – powtórzył. – Zapewne większość z nich tam poszła.

– Ale nie wszyscy – oświadczyła Kadija. – Niektórzy zadają pytania, Ojcze Przekleństw. Wielu ludzi ma wiele pytań. Czy zechcecie wejść, napić się herbaty i zaczekać?

Wymówiliśmy się jednak i mieliśmy już ruszać dalej, gdy Kadija nagle wyszła przed dom. Jej dłoń, duża i stwardniała jak ręka mężczyzny, spoczęła przez moment na obutej stopie Davida, po czym kobieta przyjrzała się bacznie Ramzesowi. Ale przemówiła nie do niego.

– Czy możesz zostać ze mną na chwilę, Nur Misur?

– Oczywiście. Jedźcie, dogonię was – powiedziała Nefret.

Zabawiła u Kadii bardzo krótko i kiedy do nas dołączyła, z trudem powstrzymywała śmiech.

– No i…? – zapytałam. – Co cię tak rozbawiło?

Nefret spoważniała.

– Opowiedziała mi bardzo zabawną historię – odparła.

– Kadija ci opowiedziała? – zdziwiłam się. – Co to za historia?

– Mhm… to nieistotne. Tak naprawdę chciała się dowiedzieć o stan zdrowia chłopców. Wstydziła się zapytać wprost, jak się czują.

Właściwy dom znaleźlibyśmy nawet bez wskazówek Davida. Otaczał go tłum ludzi, gestykulujących z wielkim ożywieniem i przekrzykujących się nawzajem. Czarne suknie kobiet kontrastowały z białymi, niebieskimi i beżowymi galabijami mężczyzn, a dzieci biegały tu i tam niczym brązowe żuki. Witający nas mężczyźni byli spokojni i pewni siebie – albo mieli czyste sumienia, albo nie posiadali ich wcale.

Dom nie był tym, w którym mieszkała kiedyś Layla. Tamten pamiętałam doskonale, ten był większy i stał na uboczu. Rosło tu kilka zakurzonych drzew tamaryszkowych, a w zasięgu wzroku nie było innych domostw. Miejsce to nadawało się świetnie do celów, którym posłużyło. Na okolony murem dziedziniec mógł niepostrzeżenie wjechać każdy pojazd, niewidoczny byłby nawet wóz wyładowany trzciną cukrową.

Kiedy ujrzałam, kto stoi w progu, zrozumiałam, dlaczego żaden z obecnych nie próbuje wejść do środka. Cały otwór wejściowy wypełniała potężna sylwetka Daouda. Ruszył ku nam z okrzykami radości i ulgi, uściskał Davida i zamierzał zrobić to samo z Ramzesem, lecz przeszkodziła mu w tym Nefret.

Abdullah czekał na nas w środku. Jego śnieżnobiała broda aż trzęsła się z oburzenia, a czcigodne czoło marszczył posępny grymas. Z wyrzutem zwrócił się do Emersona:

– Dlaczego mi nie powiedzieliście? To by się nigdy nie wydarzyło, gdybyście okazali mi zaufanie.

– Posłuchaj tylko, Abdullahu… – zaczął Emerson.

– Rozumiem, rozumiem. Jestem za stary. Za stary i za głupi. Powinienem siedzieć na słońcu z innymi zgrzybiałymi starcami i nie wtrącać się do…

– Ależ ufamy ci, Abdullahu – zapewniłam go. – Wiemy tyle samo, co ty. Zupełnie nie spodziewaliśmy się takiej napaści.

– No tak… – Abdullah przysiadł na schodach, drapiąc się za uchem. – W takim razie przebaczam ci, Sitt. I co teraz zrobimy?

– Coś mi wygląda na to, że ty już coś robisz – zauważył Ramzes, zaglądając za otwarte drzwi pokoju po lewej. Był on przedtem wygodnie umeblowany, z dużym dywanem i kilkoma fotelami w stylu europejskim, z dywanikami i stolikami oraz wielkim kredensem pod ścianą. Teraz jednak okiennice były szeroko otwarte i wpadające słońce oświetlało panujący w pomieszczeniu kompletny chaos – pozwijane i rzucone pod ścianę dywany, poprzewracane krzesła i porozrzucane bezładnie poduszki.

– Szukamy śladów – wyjaśnił Abdullah.

– Tratując je, jak widzę – stwierdził Emerson. – Gdzie jest Selim? Mówiłem mu przecież… O Boże święty!

Obecność Selima obwieścił donośny łoskot na piętrze. Ramzes ominął Abdullaha i wbiegł po schodach, a my wszyscy za nim.

Selim nie był sam. Grasował po pokojach wraz z dwoma braćmi i którymś z drugich kuzynów, „szukając śladów”, jak można było mniemać. Ryk Emersona powstrzymał ich, lecz bynajmniej nie speszył; natychmiast otoczyli mojego męża i zaczęli mówić jeden przez drugiego, usiłując wyjaśnić, co robią.

Zostawiłam Emersona, tłumaczącego im cierpliwie zasady badania miejsca przestępstwa, i przyłączyłam się do Ramzesa, który zaglądał do jednego z pokoi.

Okazało się, że to sypialnia kobiety. Umeblowanie stanowiło dziwaczną mieszaninę miejscowego luksusu z importowanym: orientalne dywany o jedwabistym połysku, udrapowana muślinem toaletka, rzeźbione skrzynie i porcelanowe naczynia za parawanem. Selim z kompanią nie zdążyli jeszcze zdemolować pokoju, ale nosił ślady pospiesznego przeszukiwania. Jedną ze skrzyń otwarto i wylewały się z niej tkaniny we wszystkich barwach tęczy. Prześcieradło na łóżku było skotłowane i obsypane pyłem.

– To tutaj cię trzymano? – zapytałam.

– Tak. – Ramzes podszedł do łóżka i podniósł strzęp białej bawełny, którego nie spostrzegłam, bo był w kolorze prześcieradła. Przyjrzał się mu i rzucił na podłogę. Nie musiałam pytać, co to jest.

Dalsze poszukiwania nie ujawniły niczego poza kilkoma kawałkami powiązanego i pociętego sznura, a także butami Ramzesa, które kopnięto pod łóżko. Ucieszyłam się z ich odzyskania, bo były dość drogie, a miał tylko dwie pary.

Przeszukałyśmy z Nefret skrzynie. Znajdowały się w nich niemal wyłącznie kobiece stroje – częściowo egipskie, częściowo europejskie – a wśród nich nocna koszula z przejrzystego jedwabiu, przesiąknięta intensywnym zapachem pachnidła.

– Ona się chyba kąpie w tym cholerstwie – mruknęła Nefret, marszcząc nos.

– Zabrała wszystko, co wartościowe – powiedział Emerson, zaglądając pod materac i łóżko. – Nie ma pieniędzy ani kosztowności. I żadnych dokumentów.

– Ale ubrania zostawiła – stwierdziła Nefret, wrzucając koszulę z powrotem do skrzyni.

– Nie miała czasu się spakować – wyjaśnił Ramzes. – I raczej nie odważy się wrócić po resztę rzeczy. Powiedziała, że tamci niedługo się zjawią.

– Skoro zabrała tylko mały tobołek – zauważyła Katherine, przysiadając na podnóżku – będzie musiała uzupełnić garderobę. Powinniśmy pytać w sklepach i na bazarach.

– Właśnie miałem to państwu zaproponować – powiedział męski głos.

Nowo przybyły stał w drzwiach, odziany w doskonale skrojony tweedowy garnitur i lśniące buty, z kapeluszem w ręce i fryzurą tak gładką, jakby dopiero co ją przyczesał.

– Sir Edward! – zakrzyknęłam. – Co pan tutaj robi?

– Jestem tu już od pewnego czasu, pani Emerson. Dzień dobry wszystkim – dodał z ujmującym uśmiechem.

– Daoud miał przecież nikogo nie wpuszczać – zdziwił się Ramzes.

– Uznał, że ten zakaz nie obejmuje mojej osoby – odparł sir Edward. – Pamięta mnie jako waszego współpracownika i przyjaciela. A jako przyjaciel nie mogłem stać z boku. Dziś rano wieści rozniosły się po całym Luksorze. Stwierdzam jednak z ulgą, że były przesadzone – jego chłodne błękitne oczy przesunęły się po Ramzesie i zatrzymały się na Davidzie – chociaż nie całkiem nieścisłe. Jakżebym mógł nie zaoferować wam swojej pomocy?

– Niepotrzebnie – oświadczył Emerson. – Panujemy nad sytuacją.

– Czy rzeczywiście? Znam wszystkich państwa na tyle dobrze, iż nie wątpię, że potraficie się obronić przed zwyczajnym wrogiem. Jednak już samo to, że ten, z którym państwo macie obecnie do czynienia, potrafił zdobyć się na porwanie Ramzesa wraz z jego służącym…

– David nie jest moim służącym – przerwał mu Ramzes.

– …jego przyjacielem – poprawił się gładko sir Edward. – A więc porwanie dwóch silnych młodych ludzi, z pewnością przygotowanych na wszystko, świadczy o tym, że jest to ktoś wyjątkowo niebezpieczny i pozbawiony skrupułów. Jak wspominałem już pani Emerson, szukam dla siebie jakiegoś zajęcia. Jako że moje usługi w dziedzinie archeologii są najwyraźniej zbędne, błagam, by pozwolili mi państwo służyć sobie w charakterze obrońcy.

– Zapewne obrońcy kobiet? – zapytała Nefret, trzepocąc rzęsami. – Och, sir Edwardzie, jakież to rycerskie! Jakie szlachetne! Nigdy nie zdołamy się panu odwdzięczyć!

Parodia była tak oczywista, że miałam ochotę się roześmiać. Sir Edward również nie dał się nabrać, ale nie wypadł z roli.

– Ochrona bezradnych kobiet to święty obowiązek każdego Anglika, miss Forth – powiedział, przykładając dłoń do okolicy serca i rzucając Nefret spojrzenie pełne uczucia, godne prowincjonalnego aktora w roli sir Galahada.

Emersona jakoś to nie rozbawiło.

– To nonsens – burknął. – Tu nie ma się z czego śmiać, sir Edwardzie.

– Doskonale to rozumiem, drogi panie. Jeżeli moje informacje są prawdziwe, właścicielka tego domu to ta sama kobieta, którą spotkaliśmy z panią Emerson przed kilku laty. Udało mi się wówczas wyświadczyć pańskiej żonie małą przysługę. Czy byłoby zbytnim zadufaniem sądzić, że mogę uczynić to znowu?

Emerson odpowiedział na tę propozycję zmarszczeniem brwi i gestem oznaczającym stanowczą odmowę.

– Szkoda czasu na puste uprzejmości – stwierdził. – Musimy dokończyć przeszukiwanie domu.

Sir Edward miał dość rozumu, by nie próbować dalszej dyskusji, lecz podążał za nami w dyskretnej odległości, gdy badaliśmy resztę pokoi oraz płaski dach. Z rzeczy osobistych znaleźliśmy jedynie pustą puszkę po opium i nargile. W kuchni, osobnym budyneczku obok głównego domu, również panował rozgardiasz. Cuchnęło nadgniłymi jarzynami, skisłym mlekiem i cienkim, kwaśnym egipskim piwem. Jedynym niezwykłym przedmiotem była tu rozbita zielona butelka. Ramzes poszukał wśród jej szczątków fragmentu z nalepką.

– Moët and Chandon – przeczytał.

– Ta dama ma kosztowne gusta – zauważył Emerson.

– I lubi je zaspokajać – dodałam. – Pochowała już dwóch bogatych mężów.

Pozostała nam jeszcze do przeszukania szopa. Już sam widok pokoju, w którym więziono Ramzesa, był dla mnie dość bolesny – knebel i mocno związane sznury były niemymi, lecz dobitnymi świadectwami wielu godzin spędzonych w niewygodzie i niepewności. W brudnej szopie było jeszcze gorzej. Moja współczująca wyobraźnia – na której brak nie mogę narzekać – podsunęła mi obraz Davida leżącego na twardej ziemi, rozpaczliwie wyczekującego pomocy i zamartwiającego się o przyjaciela, którego kochał jak brata. Jaki ich czekał los, gdyby Layla nie przyszła im z pomocą? Z pewnością nie szybka, bezbolesna śmierć, bo napastnicy mogli się ich pozbyć już wcześniej. Przyszło mi do głowy kilka możliwości i przeszedł mnie dreszcz.

Nie mieściliśmy się wszyscy w tym wstrętnym miejscu, pozostawiłam więc poszukiwania Emersonowi i Ramzesowi. Znaleźli tylko przewrócony dzban po piwie, stos niedopałków, glinianą lampkę i wiązkę stęchłej słomy.

Wróciliśmy do domu Abdullaha, mając nadzieję, że wszczęte przez niego dochodzenie przyniosło jakieś nowe informacje. Nasi ludzie pracowali od świtu i przyznam, że rzetelnie przeczesali wioskę. Oczekiwał nas tłumek świadków, po części zrzędzących i niechętnych, po części zaś roześmianych i zaciekawionych. Popijaliśmy podaną przez Kadiję herbatę, a Abdullah przyprowadzał ich do nas kolejno.

Wszyscy wiedzieli o powrocie Layli; interesowało to zwłaszcza niektórych mężczyzn. Gdy jednak chcieli ją odwiedzić, żeby odnowić starą znajomość, odprawiała ich z kwitkiem. Nie zdziwiło ich to bynajmniej, choć byli niezadowoleni. Layla zawsze była „nieprzewidywalna”, jak to określił jeden z nich.

– Takie są skutki pozwalania kobietom na posiadanie własnych pieniędzy – dodał filozoficznie. – Robią wtedy, co chcą, zamiast tego, co każą im mężczyźni.

– Racja jak wszyscy diabli – burknęła Nefret, gdy ten ostatni świadek wyszedł. – Ciociu Amelio, pani Vandergelt, wybaczcie.

– Wybaczone – odparła z uśmiechem Katherine. Przywykła do niewyparzonego języka Nefret, a ja porzuciłam już nadzieję na oduczenie jej tego. Sporo zresztą przejęła w tej dziedzinie od Emersona.

Poza niezbyt przydatną informacją o Layli, większość świadków niewiele miała nam do powiedzenia, choć mówili chętnie i bardzo długo. Widziano obcych, wchodzących i wychodzących z domu Layli; byli to bardzo niesympatyczni ludzie, nigdy nie przystanęli na pogawędkę i nie odpowiadali na pytania. Wreszcie Emerson przerwał całą tę procedurę.

– To prowadzi donikąd – stwierdził. – Jeżeli nawet któryś z Gurnawi zna tych osobników, i tak się do tego nie przyzna. Musimy znaleźć Laylę, to nasz najlepszy trop. Gdzie ona może się podziewać?

Sir Edward, który przyłączył się do nas, odchrząknął i powiedział:

– Jest bardzo prawdopodobne, że przedostała się na drugą stronę rzeki, do Luksoru. Wioski na tym brzegu są nieduże i blisko ze sobą związane, więc obcy od razu rzucają się tu w oczy. W Luksorze natomiast jest pewna dzielnica… Proszę wybaczyć, nie powinienem o tym wspominać w obecności pań.

– Ach, ta dzielnica. Hmm… – mruknęłam.

– Mnie też to przyszło do głowy. – Ramzes spojrzał z niechęcią na sir Edwarda, który uśmiechnął się do niego w odpowiedzi.

– Ty tam nie pójdziesz – oświadczyłam. – Ani David. Nie zabroniłam iść Nefret, bo nie postało mi w głowie, że mogłaby to zrobić. Sekcje zwłok, zmasakrowane ciała, owszem. Mieszkania zatwardziałych przestępców, a jakże. Ale dom zakazanej miłości?

Wciąż nie pojmuję, jak mogłam być tak głupia.

Sir Edward pożegnał się z nami przed domem jednego z niezliczonych młodych krewniaków Abdullaha, u którego trzymaliśmy konie. Nie ponowił propozycji pomocy, ale jego znaczące spojrzenie upewniło mnie, że wciąż ją podtrzymuje. Doskonale prezentował się na koniu i gdy odjeżdżał ku przystani promu, jego wyprostowaną sylwetkę odprowadzało nie tylko spojrzenie Nefret.

Kiedy skierowaliśmy konie ku domowi, Cyrus powiedział:

– Nie chciałbym się wtrącać, Emersonie, ale nie rozumiem, dlaczego nie przystałeś na propozycję sir Edwarda. To całkiem krzepki i bardzo bystry człowiek.

– Nie chcę, żeby się przy nas kręcił i robił oko do mojej żony – odburknął Emerson. – Albo do Nefret.

– No cóż… nie przypominam sobie istnienia prawa, zabraniającego mężczyźnie okazywania uprzejmego zainteresowania kobiecie, dopóki ona nie ma nic przeciwko temu -odparł Cyrus, po swojemu cedząc słowa. – Panna Nefret, jak sądzę, poinformowałaby o tym sir Edwarda w dość zdecydowanych słowach.

– Racja jak… ehm… Oczywiście – odparła Nefret. – Drogi profesorze, nie zachowuj się jak wiktoriański tatusiek. Sir Edward mógłby się nam bardzo przydać, zwłaszcza jeśli przyjedzie wuj Walter z ciotką Evelyn i Lią.

– Nie starczy miejsca dla wszystkich – mruknął Emerson, lecz był to już ostatni pomruk dogasającego wulkanu. Mój mąż ma swoje słabości, nie jest jednak głupcem i wie, kiedy się wycofać.

– Jeżeli uda nam się odwieść naszych bliskich od przyjazdu, będziemy mieli wolny pokój – stwierdziłam. – Sir Edward zatrzymał się w Winter Palace, prawda? Złożymy mu wizytę albo prześlemy wiadomość, że przyjmujemy jego propozycję.

Przynajmniej raz panowała zgodność co do dalszych działań. Najważniejsze było odszukanie Layli, i to jak najszybciej. Najbardziej prawdopodobnym miejscem jej pobytu był w moim przekonaniu Luksor. Na moją sugestię, że Ramzes powinien zostać w domu i odpocząć, on sam odpowiedział kamiennym spojrzeniem, a Nefret zauważyła:

– Ja tam bym go nie zostawiała, ciociu Amelio. Lepiej niech jedzie z nami, żebyśmy mogli mieć na niego oko.

Jej także nie zamierzałam zabierać, ale po namyśle stwierdziłam, że i na nią będzie lepiej „mieć oko”. Pojechaliśmy więc prosto na przystań, skąd dwóch naszych ludzi przewiozło nas na drugi brzeg łodzią.

Z manuskryptu H

– Jak my się od nich uwolnimy? – zastanawiała się Nefret.

Czekali przy kasach biletowych, a starsi Emersonowie wypytywali zawiadowcę stacji. Peron, budynek dworca i prowadzącą do niego drogę wypełniał tłum ludzi zamierzających wsiąść do pociągu do Asuanu. Słońce stało wysoko, a powietrze było aż gęste od pyłu. Nefret zdjęła kapelusz i zaczęła się nim wachlować.

– To czysta strata czasu – oświadczyła. – Jak ten człowiek mógł zapamiętać kobietę z zasłoniętą twarzą? W tych czarnych szatach wszystkie wyglądają tak samo. Poza tym tamci wiedzą, że ich zdradziła, i także zaczęliby poszukiwania od dworca. Jeśli istotnie jest tak sprytna za jaką wy, mężczyźni, ją uważacie, powinna się gdzieś przyczaić, dopóki sprawa nie ucichnie. Logicznie biorąc, jest tylko jedno takie miejsce.

– Nefret, bądźże rozsądna – powiedział Ramzes przyciszonym głosem. – To prawda, że Layla mogła się schronić u swoich dawnych… ee, znajomych. Ale odwiedzić to miejsce możemy tylko za przyzwoleniem ojca. On chce tam iść osobiście, co nie jest dobrym pomysłem, i może uda mi się go przekonać, że ja i David będziemy skuteczniejsi. Jeżeli jednak uzna, że zamierzasz się do nas przyłączyć, nie ma takiej siły, która by go zmusiła do zgody.

– Ja także bym się nie zgodził – stwierdził David. Stał nieco za Ramzesem, lustrując podejrzliwie przechodzący tłum.

Nefret wcisnęła na głowę kapelusz i zawiązała pod brodą wstążki.

– Zobaczymy jeszcze. Właśnie idą. I jak poszło, profesorze?

– Lepiej, niż się spodziewałem – odparł. – Dziś rano jakaś kobieta kupowała bilet do Kairu. Miała strój i ozdoby wieśniaczki, ale kasjer ją zapamiętał, bo podróżowała samotnie i kupiła bilet drugiej klasy. Kobieta tego pokroju podróżowałaby raczej trzecią klasą, jeśli w ogóle. Zamierzam zwrócić się telegraficznie do policji kairskiej, żeby czekali na pociąg.

Zaaranżowanie wszystkiego zgodnie z planem Ramzesa wymagało pewnych manewrów i kilku bezczelnych kłamstw. Z urzędu telegraficznego udali się do Winter Palace. Sir Edwarda nie było, więc postanowili zjeść lunch w hotelu. Kiedy panie poszły się odświeżyć, Ramzes mógł porozmawiać z ojcem. Pierwsza reakcja była taka, jak oczekiwał – stanowcza odmowa.

– Nie możesz tam iść, ojcze – przekonywał go. – Nie będą chcieli w ogóle z tobą rozmawiać.

– A wobec ciebie będą bardziej swobodni, tak? – Emerson zmierzył go lodowatym spojrzeniem.

– Tak, ojcze. Jestem o tym przekonany.

– Każdy w Luksorze czuje przed tobą respekt, profesorze – dodał David. – Będą się bali cokolwiek powiedzieć.

– Hmm… – mruknął Emerson. – Nie, nie, to niemożliwe. Dreszcz mnie przechodzi na samą myśl, co powiedziałaby matka, gdyby odkryła, że pozwoliłem wam odwiedzić burdel.

– A co powie, kiedy się okaże, że ty sam zamierzasz go odwiedzić?

– Ee… tego… – Emerson pogładził podbródek, zerkając niespokojnie ku drzwiom saloniku dla pań.

– Złapał cię w sidła, Emersonie – zaśmiał się Cyrus Vandergelt. – Jesteś kiepskim kłamcą, Amelia od razu przejrzałaby twoje zamiary i chciałaby iść z tobą. Nie zamierzamy przecież pozwolić, żeby się włóczyła po… ehm. Niech chłopaki to załatwią.

Ramzes był w egipskim burdelu tylko raz w życiu, oczywiście w trakcie prowadzenia śledztwa. Miejsce to zbrzydziło go, choć było jednym z mniej ohydnych, obsługiwało bowiem Europejczyków i bogatych Egipcjan. Tym razem jednak było gorzej. Do głównej sali przybytku wchodziło się wprost z ulicy, od której oddzielała ją zasłona z pasków materiału. Okiennice były zamknięte i jedyne światło dawały dwie wiszące lampy. Wokół unosił się odór brudu i potu oraz zapach tanich perfum, słychać też było nieustanne brzęczenie wszechobecnych much.

Po wejściu do środka przybysze usłyszeli również inny dźwięk-melodyjne pobrzękiwanie ozdób na piersiach, w uszach i we włosach kobiet spoczywających na poduchach otomany, będącej tu najważniejszym meblem. Ciemne, obwiedzione czernidłem oczy spoglądały na nich z ciekawością. Jedna z kobiet wstała, wygładzając cienką tkaninę na biodrach uwodzicielskim gestem, ale druga kazała jej usiąść z powrotem i sama wstała. Była starsza od innych, a gdy szła do chłopców, przelewały się na niej wałki tłuszczu. Podobne do monet kółka, przyczepione do diademu na jej włosach i naszyjnika, wykonane były ze złota.

David odchrząknął. Ustalili, że najlepiej będzie, jeśli on pierwszy przemówi, ale głos grzązł mu w gardle z zakłopotania.

– Szukamy kobiety – wystękał, wywołując tą prostolinijną wypowiedzią stłumiony śmiech.

– Oczywiście, młodzi panowie – odpowiedziała właścicielka. – Po cóż innego byście tu przychodzili?

– Jednak dobrze, że nie puściłam was samych – rozległ się za ich plecami opanowany głos.

Ramzes odwrócił się szybko. Nefret odrzuciła kaptur płaszcza i jej włosy zalśniły w smugach wpadającego przez zasłonę światła. Była niczym kwiat, który wyrósł nagle w kloacznym dole. Pierwszą jego myślą było pochwycić ją w ramiona i wynieść z tego przybytku zepsucia. Wiedział jednak, że zareaguje co najmniej krzykiem i wierzganiem, więc chwycił ją tylko za ramię.

– Co tutaj robisz, na Boga?!

– Śledziłam was. Pani Vandergelt poszła z ciocią Amelią do sklepu i wtedy się wymknęłam. To boli – dodała z wyrzutem.

– Davidzie, wyprowadź ją stąd.

– Davidzie, nie waż się mnie dotknąć!

Tymczasem przybywało podekscytowanych widzów tego spektaklu. Do pomieszczenia wśliznęło się kilka kolejnych kobiet, odzianych w liche, jaskrawe szmatki. Ich niezakryte twarze miały różne odcienie, od błękitnawej czerni po jasny brąz, a dłonie i stopy były pomalowane henną.

Nefret zwróciła się do zaskoczonej madame swoim szybkim, prostym arabskim:

– Szukamy przyjaciółki, Sitt. Ta kobieta wyświadczyła nam wielką przysługę i z tego powodu jest teraz w niebezpieczeństwie. Ma na imię Layla. Mieszkała w Gurna, ale zeszłej nocy uciekła ze swojego domu. Musimy ją odnaleźć, zanim ktoś jej wyrządzi krzywdę. Pomóż nam, proszę. Czy któraś z was może ją widziała?

Nie kwiat, pomyślał Ramzes, ale promień słońca w ciemnej celi. Współczucia, które z niej promieniowało, nie mogły splamić smutek ani grzech i nic nie mogło przyćmić bijącej od niej jasności.

Przez kilka chwil martwej ciszy nie zakłócił nawet niczyj oddech. Potem któraś z kobiet się poruszyła, ale nie wiedział która. O jej poruszeniu się świadczył jedynie cichy pobrzęk ozdób. Stara kobieta zaplotła na piersi pulchne ręce.

– Wynoście się – rzuciła szorstko. – Nie możemy wam pomóc. Co z was za mężczyźni, że pozwalacie przyjść tu komuś takiemu jak ona?

– Słuszna uwaga – odparł Ramzes, odzyskując rezon. Chyba za dużo naczytałem się tej przeklętej poezji, pomyślał. – Chodź, Nefret, to na nic. Wychodzimy stąd.

Ale dziewczyna nie ruszyła się z miejsca.

– Wiecie, kim jesteśmy i gdzie mieszkamy – powiedziała. – Jeżeli któraś z was wie cokolwiek, jeżeli chcecie porzucić to okropne życie, przyjdźcie do nas, pomożemy wam się uwolnić…

Stara kobieta wybuchnęła potokiem przekleństw, gniewnie wymachując pięścią, Nefret jednak to nie speszyło i nie przestała mówić, dopóki Ramzes z Davidem nie wyciągnęli jej na ulicę.

– No, pięknie – mruknął Ramzes, gdy oddalili się na bezpieczną odległość. – Ośmielę się zasugerować, Nefret, że powinnaś powściągać swój język i emocje. Mogłaś narazić na niebezpieczeństwo i siebie, i nas.

– Nie odważyliby się nas zaatakować – odmruknęła.

– Może i nie. Ale te kobiety też mogłaś wystawić na niebezpieczeństwo.

– Przecież ja nie chciałam… Na Boga, nie myślisz chyba, że… Zrobiła tak nieszczęśliwą minę, że nie miał serca już jej dalej besztać.

– Chcę tylko zwrócić ci uwagę, że nie wybraliśmy się tam z misją ratunkową, choć to zapewne szczytny cel. Chcieliśmy tylko zasięgnąć informacji, a próba kradzieży towaru z pewnością nie pomaga zyskać zaufania kupca.

– Jak możesz z tego żartować? – W jej niebieskich oczach lśniły łzy gniewu i współczucia.

– A co mi pozostało? Mógłbym tylko jeszcze przeklinać Boga. Ale to też na nic. – Jego dłonie dość długo poprawiały kaptur na jej jasnej głowie. – Spróbuję jeszcze raz, sam – oznajmił.

– Nie możesz tam iść sam, Ramzesie – sprzeciwił się David.

– Zostaniecie na straży. Czekajcie tu na mnie.

– Jeżeli nie wyjdziesz za pięć minut, wchodzę za tobą – oświadczyła Nefret.

Wyszedł znacznie szybciej.

– Nic – stwierdził. – Nikt jej nie widział i nikt się nie przyznał, że ją w ogóle zna.

– Teraz ja spróbuję gdzie indziej – powiedział David z wyrazem niesmaku na twarzy.

– Nie, nie. Ja też nie mam już do tego zdrowia – przyznał Ramzes. – Wieść i tak się rozejdzie, poza tym wspomniałem o nagrodzie. I tak żadna z nich nie odważy się mówić w obecności innych. Idziemy stąd.

Kiedy dotarli nad rzekę, David znalazł kolejny powód do zmartwienia.

– Ciocia Amelia będzie się dopytywać, gdzie byliśmy – zauważył. – Co jej powiemy?

– Że poszliśmy do Luksoru na herbatę – odparła Nefret. – Chodźmy tam teraz i nie będzie kłamstwa.

Opanowała już emocje i była raczej zamyślona niż rozgniewana. Kiedy znaleźli wolny stolik i zamówili herbatę, odezwała się znowu:

– Narobiłam zamieszania, co?

– Niekoniecznie – odparł Ramzes. – Kto wie, czy twoje impulsywne słowa nie zadziałają skuteczniej od moich metod.

– Nie zapytam, jakimi się posłużyłeś. – Z uśmiechem wzięła łagodnie w dłonie jego zabandażowaną rękę. – Chciałam cię zapytać o twoją ranę. I o kilka innych rzeczy. Musiałeś naprawdę mocno kogoś uderzyć, żeby odnieść aż takie obrażenia.

– Było ich dwóch – odparł Ramzes, zastanawiając się, do czego Nefret zmierza.

– W tym domu, tak? I rzuciłeś się na obu jednocześnie? Byłeś bardzo odważny, Ramzesie.

– Nie bardzo.

– A kiedy ty walczyłeś z dwoma bandytami naraz, co w tym czasie robiła Layla? – Szeroko otwarte, błękitne jak morze oczy dziewczyny patrzyły niewinnie, ale zrozumiał, że dał się zagonić w róg. Usiłował wymyślić jakieś przekonujące kłamstwo, nie udało mu się jednak. Nie pamiętał dokładnie, jak wiele im wcześniej powiedział, ale najwyraźniej wystarczyło tego, żeby bystra intuicja poprowadziła Nefret właściwym tropem.

– Dokładnie to, co podejrzewasz – westchnął ciężko. – W każdym razie zamierzała to zrobić. Nie potępiaj mnie, Nefret, zdążyłem temu zapobiec. Skąd ty, u diabła, znasz się na tych sprawach?

Gładziła palcami jego przegub, a przez całą rękę Ramzesa przebiegało drżenie.

– Znam się na tobie, mój chłopcze.

– Nie pozwól, żeby rządziły tobą emocje, Nefret. O, idzie matka. Powinienem był wiedzieć, że nas wytropi. – Szła ku nim tak szybko, że zdążył jeszcze tylko dodać ze słabym uśmiechem: – Nie miałem wielkiego wyboru, moja droga. Gdybyś kiedykolwiek odkryła, że wymknąłem się stamtąd chyłkiem i zostawiłem ją, zrobiłabyś sobie z mojej skóry dywanik przed łóżko.

Nie nabrałam nigdy leniwego wschodniego zwyczaju ucinania sobie popołudniowej drzemki, uważam jednak, że aktywny umysł potrzebuje krótkich okresów odpoczynku. Kiedy więc wróciliśmy do domu po intensywnym, choć bezowocnym dochodzeniu, położyłam się na łóżku z książką.

Zapadłam w stan ni to snu, ni to jawy. Wyrwały mnie z niego odgłosy, od których serce podeszło mi do gardła. Stal dzwoniąca o stal, okrzyki – jednym słowem, odgłosy walki! Rzuciłam się, jak mi się zdawało, do drzwi, okazało się jednak, że szarpię okiennice, które zamknęłam dla ochrony przed popołudniowym upałem.

Po chwili oprzytomniałam i wybiegłam na dziedziniec, gdzie stanęłam jak wryta. Widok był straszny: Ramzes z Davidem, boso, tylko w spodniach i koszulach, nacierali na siebie ze wzniesionymi do ciosu nożami, jakich używają Touragowie. Oniemiała i zmartwiała z przerażenia ujrzałam, jak nóż Ramzesa opada ku piersi Davida.

Kiedy paraliż minął, wrzasnęłam wniebogłosy.

– Dobry wieczór, mamo – przywitał mnie Ramzes. – Przepraszam, jeśli cię zbudziliśmy. A niech to, Davidzie, znowu nie poszedłeś na całego!

– Poszedłem, naprawdę. – David potarł pierś. – Ciociu Amelio, przepraszamy, jeśli…

– Rany boskie! – wykrzyknęłam.

Chłopak uśmiechał się, a bieli jego koszuli nie splamiła nawet kropelka krwi. Na ławeczce pod ścianą siedzieli Nefret z Emersonem, niczym widzowie na przedstawieniu.

– Witaj, Peabody – rzekł mój mąż. – No, chłopaki, dajcie i mnie spróbować.

Zerwał się z miejsca i zaczął ściągać koszulę, przy czym urwał guzik, który spadł na ziemię. Gwałtowność, z jaką Emerson zdejmuje ubranie, powoduje, że spędzam na przyszywaniu guzików o wiele za dużo czasu. Kiedy jednak przyszyję je mocniej, rwie się materiał i koszula jest do wyrzucenia.

– Błagam, Emersonie – powiedziałam odruchowo – znowu podarta koszula? Co tu się u diabła wyprawia?

Dopiero teraz spostrzegłam, że ostrza i czubki noży są owinięte skórzanymi pasami. Emerson roześmiał się.

– Ramzes chciał poćwiczyć walkę lewą ręką – wyjaśnił. – To przydatna umiejętność, nie sądzisz, Peabody?

– Przydatna – potwierdziłam.

Emerson ściągnął koszulę, urywając jeszcze tylko jeden guzik, i rzucił ją na ławkę.

– Daj mi swój nóż, Ramzesie.

– Weź od Davida – odparł mój syn. Po jego twarzy i szyi ściekały kropelki potu. Zdjął temblak i zobaczyłam, że bandaż na jego ręce nabrał dziwnie zielonego odcienia. – On nawet mnie nie potrafi zaatakować tak, jak by mógł… strach przed tobą zupełnie by go sparaliżował.

– Ale nie ciebie, co? – zaśmiał się Emerson. – Dobrze! Do boju, mój chłopcze.

Wyjąwszy nóż z opuszczonej ręki Davida, stanął wyprostowany, z rozpostartymi rękami, na ugiętych lekko kolanach.

Usiadłam na ławce przy Nefret.

– Te paski… a jeżeli się rozwiążą? – zapytałam niepewnie.

– Sama je zawiązywałam. – Nastroszyła lekko brwi. – Ramzes tak się zapalił do tego pomysłu, że… Wspaniale wyglądają, prawda?

W istocie tak było. Imponujące muskuły Emersona grały pod gładką, brązową skórą, gdy przerzucał ciężar ciała z nogi na nogę. Ramzes dorównywał mu wzrostem, choć był po chłopięcemu smuklejszy. Oddychał szybko, ale poruszał się równie lekko jak ojciec. Krążyli powoli wokół siebie. Ramzes zaatakował pierwszy, celując w żebra przeciwnika. Emerson uchylił się i odtrącił jego rękę. Ramzes uskoczył w tył, wyrzucając drugie ramię dla złapania równowagi, i w tym momencie ojciec ciął go przez nieosłoniętą pierś. Cios nie był zbyt mocny, lecz Ramzes puścił nóż i zgiął się wpół, chwytając za bok.

– A niech to diabli! – Emerson przyskoczył do niego. – Przepraszam, chłopcze. Chodź, usiądź sobie.

Chłopak wywinął się jednak z czułego uścisku ojca i wyprostował. Stępiony skórą czubek noża Emersona trafił w rozcięcie jego koszuli i rozerwał ją, ukazując siniak na żebrach. Był rozmiarów i koloru zaśniedziałego srebrnego spodka.

– Nic się nie stało, ojcze. Możemy spróbować jeszcze raz?

– Nie mogę wykorzystywać przewagi… – zaczął Emerson.

– Celem tego ćwiczenia – przerwał mu syn – jest nauczenie się walki z przeciwnikiem, który bez skrupułów wykorzystuje każdą przewagę. Śmiem twierdzić, że mam w tym większe doświadczenie od ciebie, ojcze. Nie obawiaj się, że znów mnie trafisz; nie pozwolę ci na to.

– Wystarczy tego! – zawołała Nefret, zrywając się z miejsca. – Ramzes, ty cholerny idioto, niech cię diabli!

– Jak najbardziej wystarczy – poparł ją Emerson. – Mój chłopcze…

– Zapewniam cię, ojcze, że nic mi się nie stało. – Ramzes podniósł swój nóż. – Jeżeli pozwolicie, pójdę doprowadzić się do porządku.

– Jeżeli pozwolicie, to ja też pójdę i porozmawiam sobie z nim – oznajmiła Nefret. – Mówiłam durniowi, żeby nie odejmował bandaży!

Emerson odchrząknął.

– Nefret, kochanie… mhm, tego… wiem, że chcesz dobrze, ale czy nie byłoby… sensowniej, gdybyś go miło poprosiła, zamiast, ee… obrzucać wyzwiskami?

– Phi – prychnęła, miała jednak nieco speszoną minę. – Dobrze, profesorze, postaram się. Pomożesz mi, Davidzie? Jeśli łagodna perswazja nie poskutkuje, będziesz go musiał przytrzymać.

– Co jest nie tak, Peabody? – zapytał mnie Emerson. – Wiem, że jestem nieuważnym idiotą, ale przecież tak bardzo go znów nie poturbowałem.

– Z pewnością nie.

Powiedziałam to nie całkiem pewnym tonem. Emerson otoczył mnie swoim silnym ramieniem i wydał kilka uspokajających pomruków. Rzadko ma okazję traktować mnie jak małą, bojaźliwą kobietkę i z upodobaniem z tego korzysta.

Oczywiście jest to absolutnym nonsensem, bo jestem dość obeznana ze śmiercionośną bronią wszelkiego rodzaju i sama czasami ją noszę: pistolety, nóż, a przede wszystkim moją parasolkę. Na dobrą sprawę nie powinna mnie też zaniepokoić udawana walka chłopców; widywałam wielokrotnie, jak ćwiczą, z nożami czy gołymi dłońmi, i wiem, że każdy z nich raczej by umarł, niż skrzywdził drugiego. Dlaczego więc nagle poczułam się tak, jakby wokół mojego serca zacisnęła się jakaś lodowata dłoń? Czyżbym zamiast niegroźnej teraźniejszości ujrzała przyszłe śmiertelne zagrożenie – zapowiedź starcia, które dopiero miało nastąpić?

Wieczorem przy kolacji David podniósł znów kwestię przyjazdu drogich nam osób, które znajdowały się właśnie w drodze do Egiptu. Zapewniłam go, że nie lekceważę tej sprawy, lecz odłożyłam jej rozwiązanie na później, gdyż mieliśmy pilniejsze rzeczy na głowie.

– Z Marsylii wypłynęli wczoraj rano, więc nie znajdą się w Aleksandrii przed poniedziałkiem – oświadczyłam. – To nam daje jeszcze dwa dni.

– Jeden – poprawił mnie Ramzes. – Parowiec przypływa wcześnie rano, więc jeśli któreś z nas ma ich tam zatrzymać, powinno udać się do Kairu niedzielnym pociągiem.

– Sądzę, że trochę za bardzo poniosło nas wczoraj wieczorem – powiedziałam. – Możliwość, że coś im grozi, jest właściwie minimalna, a byliby bardzo rozczarowani, nie mogąc przyjechać.

– Szczególnie Lia – dodała Nefret. – Tak bardzo się cieszyła na ten wyjazd. Przez całą zimę uczyła się arabskiego.

– Powinniśmy ich jednak ostrzec – stwierdziłam. – Pojadę w niedzielę do Kairu…

– Absolutnie nie ma mowy, Peabody – zgromił mnie wzrokiem mój mąż. – Czy ty myślisz, że nie wiem, co knujesz? Twój umysł jest dla mnie otwartą księgą, moja droga. Nie zgodzę się, żebyś biegała po Kairze, wypytując handlarzy antyków, zamęczając policję i…

– Któryś z chłopców mógłby mi towarzyszyć.

– Nie – zaprotestowała Nefret równie stanowczo, jak Emerson. – Nie chodzi o Kair; już sama podróż jest zbyt ryzykowna. Czternaście godzin w pociągu, kilka postojów… mój Boże, wystarczyłby pistolet przystawiony do pleców albo nóż pod żebrem.

– Co w takim razie proponujesz? – gorączkował się David, zupełnie jak nie on. – Ktoś musi pojechać, to nie ulega kwestii, a ja jestem najbardziej logiczną kandydaturą. Mną nie będzie im się chciało zajmować.

Popatrzyliśmy na niego zaskoczeni. Przez chwilę ciszę zakłócało tylko trzepotanie się owadów wokół lampy. Zwabiona migotaniem płomienia ćma wpadła do szklanego klosza i zginęła w krótkim rozbłysku chwały.

– Nie gadaj takich bzdur – rzucił szorstko Ramzes.

– Ja nie ujęłabym tego w ten sposób, ale podzielam uczucia Ramzesa – powiedziałam. – Jak mogłeś myśleć, Davidzie, że bylibyśmy obojętni, gdyby ci coś zagrażało? Jesteś jednym z nas!

– Właśnie – rzekł Emerson. – Wobec tego nikt nie pojedzie. Sam podjąłbym się tego zadania, ale bałbym się, że znowu coś tu narozrabiacie. Wyślę Selima i Daouda,

– Rozum i siła – uśmiechnęłam się. – To idealne rozwiązanie, mój drogi. Dam im list do Waltera, w którym poradzę mu, żeby wrócili do Anglii najbliższym statkiem. Chyba że rozwikłamy przedtem tę sprawę.

– Przed niedzielą rano? – Ramzes uniósł brwi.

– To absurd, Peabody – stwierdził Emerson.

– Hmm – mruknęła w zamyśleniu Nefret.

– Ale możemy chociaż zacząć – zasugerował David. – Jutro w Luksorze…

– Co ty wygadujesz? – prychnął Emerson. – Jutro jest normalny dzień pracy.

– Dajże spokój, mój drogi, nie zamierzasz chyba podjąć na nowo roboty, jakby nic się nie wydarzyło! – zawołałam.

– Nie zamierzam – odparł Emerson – pozwolić nikomu, czy będzie to mężczyzna, kobieta, czy diabeł w ludzkiej skórze, żeby zakłócił moje wykopaliska. Co się z tobą dzieje, Peabody? Co się u diabła dzieje z wami wszystkimi? – Powiódł po naszych twarzach ostrym spojrzeniem niebieskich oczu. – Bywaliśmy już w równie trudnych sytuacjach i stawialiśmy czoła równie bezwzględnym przeciwnikom. Riccetti i Vincey na przykład albo…

– Pomińmy resztę – wtrąciłam. – Lista jest długa, przyznaję, Emersonie. Ale masz rację: nie będziemy siedzieć w domu, kryjąc się po kątach. Nie zastraszą nas!

– Odważne słowa, mamo. – W głosie Ramzesa brzmiało rozbawienie, choć jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. – Mniemam jednak, że nie sprzeciwisz się podjęciu pewnych środków ostrożności?

– Na przykład?

– Takich, jakie proponowała pani Vandergelt. Przede wszystkim kilku strażników, pilnujących domu w dzień i w nocy. Nikt z nas nie będzie wychodził z domu sam czy w towarzystwie tylko jeszcze jednej osoby. Musimy być czujni i nie ufać nikomu.

– To się odnosi także do ciebie i Davida – oświadczył Emerson. – Jutro idziesz z nami do Doliny.

– Oczywiście, ojcze.

Emerson nie spodziewał się tak szybkiej zgody. Jego surowa twarz rozjaśniła się uśmiechem.

– Zobaczysz, że ci się spodoba, mój chłopcze. Oczyściliśmy już wejście do grobu piątego, a Ayrton znalazł niszę z dzbanami zasobowymi.

– Naprawdę? To bardzo interesujące, ojcze.

– Właśnie. Znasz teren, prawda? – Emerson odsunął talerz i wziął z patery garść owoców. – To jest numer piąty, ta figa to wejście do grobowca Ramzesa Czwartego…

Nawet największe zagrożenie nie mogło odebrać mu na długo radości wykopalisk. Nie protestowałam, kiedy wysypał na stół garść cukru, żeby pokazać przybliżone położenie znaleziska Ayrtona. Dzięki jego wspaniałej pewności siebie powróciła także moja. Wstyd mi teraz było, że poddałam się słabości, mimo że trwało to zaledwie chwilę. I jakie głupie były te myśli o niezgodzie! Wszyscy byliśmy sobie całkowicie oddani, a Ramzesa z Davidem łączyła więź silniejsza niż braci.

Z manuskryptu H

Ramzes czekał, siedząc na parapecie i obserwując smugi światła padające zza zamkniętych okiennic pokoju rodziców. Pewnie się sprzeczali, jak zwykle zresztą. Skończy się to tak jak zawsze, ale tej nocy cholernie się przeciągało.

Dziedziniec trwał w ciszy, oświetlony księżycem. Ojciec nie zgodził się na pomysł matki, żeby zainstalować lampy, a Ramzes oczywiście go poparł. Najlepszą metodą było nie odstraszanie intruzów, lecz pochwycenie ich na gorącym uczynku. Było jednak mało prawdopodobne, że coś takiego się powtórzy. „Oni” nie musieli ryzykować zakradania się do domu, były łatwiejsze sposoby.

Podjęto niektóre z sugerowanych przez Ramzesa środków ostrożności. Na oknach sypialni rodziców i byłego pokoju Nefret – a obecnie jego – założone zostały kraty. Można je było zdjąć, ale robiło się przy tym mnóstwo hałasu. Bramę zamknięto na zasuwę, a jarzący się obok niej ognik papierosa świadczył o obecności Mustafy, drugiego syna Daouda.

Wreszcie smugi światła w oknie rodziców zgasły. Ramzes odczekał jeszcze trochę i opuścił nogi na ziemię.

Nefret jeszcze nie spała i najwyraźniej miała towarzystwo, bo coś mówiła. Czyżby rozmawiała z tym przeklętym kotem? Nie sądził.

Podsłuchiwanie to obrzydliwy zwyczaj, ale, jak to kiedyś powiedział matce, diabelnie przydatny. Nie powinienem tego robić, pomyślał i przyłożył ucho do drzwi.

– Musisz mu powiedzieć, Davidzie… to nie w porządku.

– Wiem – odparł David tak cicho, że Ramzes ledwo odróżniał słowa. – Próbowałem, ale on…

Nie zdawał sobie sprawy, że naciska klamkę. Drzwi otworzyły się nagle. Siedzieli razem na łóżku. Chłopak ukrył twarz w dłoniach, a Nefret objęła go ramieniem.

– Och! – zawołał David, opuszczając dłonie.

– Przepraszam… – Ramzes cofnął się o krok. – Nie wiedziałem, że tu jesteś.

– Właśnie mieliśmy iść cię poszukać – powiedziała Nefret, zrywając się z miejsca. – Wejdź i zamknij drzwi.

– Przepraszam za najście. Pójdę już.

– Co się stało? – zapytała. – Ręka ci dokucza?

– Nie, zupełnie nie. Ja tylko…

– Zamknijże te drzwi, do diabła. – Zrobiła to za niego i pchnęła go na najbliższe krzesło. – Zmienię ci jednak opatrunek. Przynieś miskę wody, Davidzie.

Przecięła bandaże i zanurzyła jego rękę w wodzie, która natychmiast nabrała zielonkawego odcienia. Nefret ściągnęła bandaże.

– Zadziwiające – mruknęła. – To cholerstwo chyba zadziałało. Opuchlizna znacznie zmalała.

– Wygląda okropnie – powiedział zduszonym głosem David.

– Bo jest zielone – odparła.

– W każdym razie przypomina gnijące mięso – zauważył Ramzes. – Ale czuję się rzeczywiście lepiej. To pewnie Kadija dała ci jakieś swoje smarowidło?

– Wsunęła mi je do ręki, kiedy ciocia Amelia nie patrzyła. Podobno kobiety z jej rodu przekazują sobie przepis od pokoleń. Muszę kiedyś zabrać próbkę do domu i poddać analizie w laboratorium. Jaki by tu temat poruszyć, żeby odwrócić twoją uwagę… Wiem! Sir Edward. Czy sądzisz, że on może być Mistrzem Występku w przebraniu?

Bolało mocno. Ramzes zacisnął zęby.

– Więc przyszło ci to jednak do głowy? – mruknął.

– Wiesz co, jesteś niemożliwy! Mógłbyś przynajmniej wyglądać na zaskoczonego, kiedy przedstawiam taką sensacyjną teorię. Myślałam o tych wszystkich niby to przypadkowych pojawieniach się rycerskiego sir Edwarda. Ostatnio widzieliśmy go, kiedy mieliśmy przeprawę z Riccettim i gangiem złodziei starożytności. To sir Edward uratował ciotkę Amelię z rąk jednego z tych rzezimieszków. Szedł za nią tego dnia z powodów, których nigdy nie umiał zadowalająco uzasadnić…

– Nie cytuj ojca – uciął niecierpliwie Ramzes. – Jemu się zdaje, że każdy mężczyzna, który spotyka się z matką, jest w niej szaleńczo zakochany.

– Ale sir Edward nie był w niej zakochany, prawda? Więc dlaczego za nią szedł? Riccetti chciał odzyskać kontrolę nad nielegalnym rynkiem starożytności w Egipcie… ten konkurencyjny gang także. Przecież któryś z nich mógł być właśnie Sethosem.

– Ciekawy pomysł – mruknął w zamyśleniu David. – Sir Edward pasuje do opisu. Ma sześć stóp wzrostu, jest mocno zbudowany… No i jest Anglikiem.

– Jest za młody – sprzeciwił się Ramzes.

– Na co za młody? Z wyglądu ma niecałą czterdziestkę, ale to przecież mistrz kamuflażu. Nie wiesz, w jakim wieku był Sethos, kiedy go pierwszy raz spotkałeś. Zresztą młody człowiek też może być bardzo inteligentny i zdolny do wielkiego uczucia.

Ramzes zesztywniał. Nefret przerwała bandażowanie jego ręki.

– Za mocno?

– Nie. Ale skończ już z tym, dobrze?

– Niewdzięczny brutal – odparowała urażona. – Jest jeszcze jedna podejrzana rzecz – dodała. – Kiedy spotkaliśmy tego dżentelmena po raz pierwszy, mówił o sobie jak o ubogim krewnym, młodszym synu, który musi zarabiać na utrzymanie. A teraz opowiada, że stał się niezależny finansowo dzięki spadkowi po wuju. Co w takim razie robi w Egipcie? Wykazał wprawdzie pewne zainteresowanie archeologią i znajomość przedmiotu, ale gdyby to było autentyczne, wróciłby tu już wcześniej, prawda? Dlaczego zjawił się akurat teraz? Proszę bardzo, mój chłopcze. Zrobione.

– Dziękuję. – Ramzes poruszył palcami, które pozostawiła odkryte. – Nie chciałbym negować twojej intrygującej teorii, ale przychodzi mi do głowy zupełnie inny powód przyjazdu sir Edwarda i nie ma on nic wspólnego z przestępstwem.

Nefret przysiadła na piętach i uśmiechnęła się.

– Ja.

– Tak, ty.

– Jest zainteresowany, to prawda – odparła spokojnie. – A byłby nawet bardziej, gdybym go zachęciła.

– Otwarcie z nim flirtowałaś!

– Oczywiście – zachichotała. – Bo to zabawne. Ależ z ciebie purytanin, Ramzesie! Jeśli przyniesie ci to ulgę, nie jestem zakochana w sir Edwardzie. Jest przystojny i czarujący, ale nie darzę go uczuciem.

– W takim razie to nie z nim spotykałaś się w… Przepraszam, to nie moja sprawa.

– W Londynie? – Chichot Nefret przeszedł w śmiech. – To rzeczywiście nie twoja sprawa, ale gdybyś nie był taki cholernie dociekliwy, sama bym ci powiedziała. To był student medycyny z Saint Barfs. Jako z gruntu niewinne stworzenie, sądziłam, że pociąga go mój umysł… ale tak nie było. Możemy wrócić do tematu?

Ramzes skinął głową. Jeszcze przed kilkoma dniami byłby zachwycony informacją, że nie zależy jej na sir Edwardzie ani nieszczęsnym studencie (żałował, że nie mógł zobaczyć, jak Nefret odtrąca jego awanse). Teraz się jednak okazało, że rywalem jest ktoś inny, znacznie bardziej niebezpieczny. A może wcale nie było żadnego rywala? Zastanawiał się, czy nie zaczyna tracić resztek rozsądku.

– On chyba jednak nie jest Sethosem – przyznała Nefret. – Szkoda. Cioci Amelii przydałby się w tej chwili każdy obrońca, a Sethos zrobiłby wszystko, żeby ją chronić.

– Na Boga, zaczynasz go przedstawiać jak jakiegoś romantyka – burknął z niesmakiem Ramzes.

– Bo jest romantyczny – odparła z rozmarzeniem. – Cierpi z powodu uczucia do kobiety, której nigdy nie zdobędzie, obserwuje ją z ukrycia…

– Za dużo kiepskich powieścideł się naczytałaś – skwitował uszczypliwie. – Jeżeli Sethos jest jeszcze zakochany w matce, sam będzie ją nękał. Jeżeli nie jest, nie będzie się kłopotał chronieniem jej.

– Mój Boże, ależ z ciebie cynik! – wykrzyknęła.

– Realista – sprostował Ramzes. – Żaden mężczyzna, poza bohaterami romansideł, nie ryzykowałby życia dla kobiety, której i tak nie może zdobyć.

– A ty nie ryzykowałeś swojego dla Layli?

Ramzes poruszył się niespokojnie.

– Dlaczego w ogóle, u diabła, zajmujemy się takimi tematami? Chciałem tylko powiedzieć, że niepotrzebna nam dodatkowa komplikacja w postaci jeszcze jednego osobnika, który ma apetyt na matkę. Kiedy sir Edward ma się do nas przyłączyć?

– Jutro. Jeśli wuj Walter i reszta nie przyjadą, miejsca będzie aż nadto.

Ramzes pokiwał głową.

– Mam tylko nadzieję…

– Że?

– Że uda się ich przekonać, żeby wrócili do domu. – Machinalnie potarł swój bok.

Nefret położyła dłoń na jego dłoni.

– Boli? Dam ci coś na sen, dobrze?

– Nie boli, tylko swędzi. Nie potrzebuję niczego na sen. Chyba już pójdę się położyć… to był długi dzień.

Noc była jeszcze dłuższa. Znów śnił o walce na ślepo w ciemnościach, o dłoniach szarpiących go i bijących po twarzy, o swoich własnych rękach, szukających na oślep chwytu, który mógł go ocalić. I znów zrobiło mu się niedobrze na odgłos pękających kości, znowu rozbłysk zapałki oświetlił martwą twarz. Tym razem jednak była to twarz Davida.

9

Dochodząc nazajutrz rano do werandy, usłyszałam czyjeś głosy i ciekawa byłam, kto wstał tak wcześnie. Ponieważ Emerson parskał i chlapał w łazience, uznałam, że to pewnie dzieci.

Myliłam się.

– Dzień dobry, sir Edwardzie – powiedziałam zaskoczona. – I… Fatimo?

– Zamierzałem wśliznąć się na werandę, nie niepokojąc nikogo – odparł gość, wstając – ale ta dobra kobieta odkryła moją obecność i zaproponowała mi herbatę.

Fatima spuściła głowę.

– Była na tyle uprzejma, że zechciała poćwiczyć ze mną mój arabski – ciągnął swobodnie sir Edward. – Mam nadzieję, że nie przyszedłem za wcześnie? Znam zwyczaje profesora i nie chciałem się spóźnić na wasze wyjście do Doliny.

– Świetnie – odparłam. – Reszta wkrótce się zjawi. Fatimo, możesz podawać śniadanie. Dziękuję za pomoc.

– Ona zna angielski? Gdybym wiedział, oszczędziłbym jej mojej koślawej arabszczyzny – zaśmiał się sir Edward.

– Uczyła się nie tylko mówić, ale także i czytać. Ambicja, inteligencja i umiłowanie nauki nie ograniczają się tylko do rodzaju męskiego czy jakiejś szczególnej rasy, sir Edwardzie. W oczach Boga wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami, a gdyby Egipcjanie mieli dostęp do edukacji…

– Znowu prawisz kazanie, Peabody? – W otwartych drzwiach stanął Emerson. – Dzień dobry, sir Edwardzie. Chodźcie na śniadanie, za kwadrans powinniśmy wyruszać.

Wyszliśmy jednak dopiero za pół godziny, głównie z powodu kolejnej sprzeczki Nefret z Ramzesem. On chciał zdjąć temblak, a ona się nie zgadzała.

– Będziesz sobie urażał rękę – ostrzegała.

– I będzie to moja własna wina, do cholery – odparł Ramzes.

Powiedziałam mu, żeby nie przeklinał. Nefret stwierdziła, że jest przeklętym upartym osłem, i wszyscy dodali swój komentarz, poza sir Edwardem, który najchętniej taktownie udałby głuchotę, nie mógł jednak, bo mówili bardzo głośno. Kres tej dyskusji położył Emerson, przekrzykując pozostałych i domagając się natychmiastowego wyruszenia w drogę.

Tego dnia szczególnie cieszył mnie fakt, że zaczęliśmy wynajmować na sezon konie, zamiast polegać na osłach i własnych nogach. Na zwierzęciu niewiele wyższym od siebie, które w dodatku niezbyt chętnie porusza się szybciej niż stępa, człowiek nie czuje się – i nie jest – zbyt bezpieczny. Wspaniałe ogiery chłopców potrafiły prześcignąć każdego czworonoga, a wynajęte rumaki też były w doskonałej kondycji, bo zajęłam się nimi tak samo troskliwie jak innymi zwierzętami, które mam pod opieką.

Sir Edward pożyczył wierzchowca od Cyrusa i wszystkie razem czekały już na nas przed domem. Kątem oka obserwowałam Ramzesa, chcąc się przekonać, jak mu idzie z Nefret. Przegrał oczywiście spór o temblak i jego prawe ramię spowijało chyba całe prześcieradło, bo dziewczyna niczego nie robiła połowicznie. Risza ciekawie obwąchał materiał i inteligentnie obniżył zad do poziomu wymaganego przez Ramzesa, gdy chce się popisać efektownym skokiem na konia. Sukces zależał w tym przypadku od długości i siły kończyn jeźdźca. Ramzes osiągnął go bez widocznego wysiłku.

Zostawiliśmy konie w oślim parku pod opieką obsługi. Nasi ludzie pracowali już pod kierunkiem Abdullaha i wejście do grobu numer pięć spowijał obłok białawego pyłu. Jeden z naszych dzielnych robotników wynurzył się właśnie stamtąd z koszem skalnych odłamków. Ze środka dochodził stukot kilofów. Emerson zaklął, ściągnął płaszcz i cisnął go na ziemię.

– Za późno! – krzyknął oskarżycielsko pod nie wiadomo czyim adresem i bez dalszych ceregieli zniknął w ciemnym otworze.

Ramzes podążył za nim.

– Czyżby profesor nie ufał umiejętnościom Abdullaha? – zapytał sir Edward.

– On nikomu do końca nie ufa. Uważa, że sam powinien podejmować wszystkie decyzje i ponosić całe ryzyko.

– Ryzyko? – Sir Edward rzucił spojrzenie ku Nefret, która pomagała Davidowi wnieść do środka aparaty fotograficzne.

– Wchodzenie do nowego grobowca zawsze pociąga za sobą pewne ryzyko – wyjaśniłam, otrzepując z pyłu płaszcz Emersona. – Ten tutaj jest dość nieprzyjemny, bo zasypany po sklepienie pokruszoną skałą i różnym śmieciem.

– Czy wobec tego jest sens się nim zajmować?

Emerson pojawił się akurat w porę, by dosłyszeć to pytanie. Jego czarna czupryna wyglądała jak upudrowana.

– Czy jest sens się nim zajmować? – powtórzył. – Jak na kogoś, kto utrzymuje, że interesuje go egiptologia, to dość głupie pytanie, sir Edwardzie. Jednakże… – odwrócił się i krzyknął ku wejściu: – Ramzesie, przyjdź tu do mnie!

Kiedy nasz syn się pojawił, Emerson oświadczył:

– Zamierzam objaśnić sir Edwardowi, dlaczego ten grób jest interesujący, a ponieważ ciebie i Davida z nami nie było, możecie też posłuchać.

Ramzes otworzył usta, ale kiedy pochwycił spojrzenie ojca, zamknął usta i skinął głową.

– Przede wszystkim trzeba zaznaczyć – zaczął Emerson, wyciągając jedną kartę ze swego notatnika – że Baedeker i inne źródła niesłusznie opisują ten grobowiec jako krótki grób korytarzowy bez inskrypcji. Burton wszedł do niego już w roku tysiąc osiemset trzydziestym i jego plan ukazuje układ zupełnie niepodobny do innych miejsc pochówku w Dolinie: dużą salę o szesnastu filarach, z mniejszymi komorami ze wszystkich czterech stron, przedłużoną nie wiadomo jak daleko. Burton nie mógł pójść dalej, ale w dwóch miejscach znalazł ślad imienia Ramzesa Drugiego. Wilkinson z kolei…

– Emersonie – odezwałam się, uprzedzając ingerencję Ramzesa – nie zagłębiaj się w takie szczegóły. Zanudzasz naszego gościa.

– Ależ skąd – zaprotestował sir Edward z ujmującym uśmiechem. – Profesor prowadzi ze mną małą grę, jak sądzę, lub chce mnie sprawdzić. To nie może być grobowiec Ramzesa Drugiego, bo leży on po drugiej stronie drogi. Numer siódmy, nieprawdaż?

– Tak jest – odparł Emerson. – Jak już wspomniałem, zanim moja żona mi przerwała, nietypowy plan i jeszcze parę innych rzeczy wskazuje na to, że jest to grób zbiorowy. Zaczęliśmy już oczyszczanie pierwszej komory. Idzie to powoli, bo to przeklęte miejsce jest zasypane rumoszem. Ramzesie, nie będziesz mi na razie potrzebny, może, ee… pójdziesz przywitać się z Ayrtonem? Pytał o ciebie. Nie przywitaliśmy się z nim dzisiaj z powodu cholernego spóźnienia – dodał z naciskiem.

– Tak, ojcze – powiedział posłusznie Ramzes i razem z Davidem, który oczywiście musiał mu towarzyszyć, zniknął na dość długo.

Mieliśmy właśnie zrobić sobie południową przerwę na herbatę, kiedy wrócili. Emerson chciał od razu usłyszeć, co się dzieje.

– Nic ciekawego – oświadczył Ramzes, przyjmując filiżankę herbaty. – Ned posłał wczoraj Davisowi wiadomość, że znalazł grobowiec, ale…

– Co takiego?! – zawołał Emerson. – Grobowiec, nie te niszę z dzbanami? To oczywiście…

– Tak, ojcze – odparł Ramzes. – Poniżej tej niszy znaleźli wydzieloną, gładką powierzchnię i wydawało się, że to może być początek grobu. Dlatego zostaliśmy dłużej, żeby zobaczyć, co znajdą. Ale to nie było wejście, Ned właśnie posłał kolejnego człowieka do Davisa z wiadomością, że to fałszywy alarm.

– A co zrobił z dzbanami? – zapytał pożądliwie Emerson.

– Przypuszczam, że kazał je zanieść do jego domu – powiedział Ramzes bezbarwnym głosem. – Pan Davis zapewne będzie sam chciał je zbadać.

– Niech to diabli! – mruknął Emerson.

Tego dnia ani Ayrtonowi, ani nam nie przytrafiły się już żadne odkrycia. Na ścianach pierwszej komory znajdowały się reliefy, lecz mogliśmy się im przyjrzeć przy świecach dopiero pod koniec dnia, kiedy opadł pył wzniecony stopami robotników. Choć częściowo zniszczone, były na tyle ciekawe, by wzbudzić zainteresowanie mojego nadmiernie krytycznego syna.

– Te sceny przypominają wyobrażenia z grobowca książąt, odkrytego przez Schiaparellego w Dolinie Królowych – stwierdził. – Powinniśmy się do nich zabrać jak najszybciej, ojcze. Tynk jest bardzo zmurszały i najlżejsze drgania mogą…

– Do diaska, Ramzesie, przecież też to wiem – odpalił Emerson. – Najpierw jednak musimy jeszcze trochę oczyścić to miejsce. Przydałoby się lepsze światło. Dobrze byłoby zainstalować reflektory, ale trzeba by poprowadzić przewód elektryczny… – przerwał nagle i sposępniał.

Wiedziałam, jaka była tego przyczyna. Przypomniały mu się zapewne dawne czasy, gdy stanowisko inspektora piastował Howard Carter. Wtedy każde życzenie Emersona było dla Howarda rozkazem. Jego następca, pan Quibell, również był skory do współpracy. Natomiast zupełnie nie było wiadomo, czy obecny inspektor, Weigall, zgodzi się na poprowadzenie przewodu od silnika elektrycznego z grobowca Ramzesa XI. Nie byłam w tej kwestii zbyt dobrej myśli.

Po powrocie do domu rozproszyliśmy się w różnych kierunkach. Dzieci odprowadziły konie do stajni, a Emerson zasiadł za biurkiem. Z hotelu przywieziono bagaż sir Edwarda, pokazałam mu więc jego pokój i zostawiłam go tam, żeby się rozpakował. Odświeżyłam się, zmieniłam zakurzone ubranie i poprosiwszy Fatimę o podanie herbaty, zasiadłam na werandzie, żeby przejrzeć pocztę.

Była tylko jedna ciekawa wiadomość, zaadresowana do Emersona. Podałam mu ją, kiedy wszyscy się zebrali.

– Widzę, że już to przeczytałaś, Peabody – zauważył. – Może po prostu powiedz nam, o co chodzi.

– Oczywiście, mój drogi. To telegram z policji kairskiej. Zgodnie z naszą prośbą czekali na pociąg, ale nie wysiadła z niego kobieta, której opis im podaliśmy.

Wcześniej zrelacjonowałam już sir Edwardowi, jakie podjęliśmy dotąd kroki, rozumiał więc w czym rzecz.

– Mogła ich łatwo wyprowadzić w pole – stwierdził, kręcąc z powątpiewaniem głową. – Przecież wiecie, jakie straszliwe zamieszanie panuje na stacji: masy ludzi usiłują jednocześnie wsiąść do pociągu i wysiąść z niego, cały ten tłum przepycha się, krzyczy…

Poprosiłam Nefret o nalanie wszystkim herbaty. W białej muślinowej sukni wyglądała bardzo wykwintnie i kobieco, choć psuł ten obraz Horus, rozwalony na jej podołku i wylewający się na sofę. Kiedy Ramzes podszedł do stolika, by wziąć swoją filiżankę, Horus prychnął na niego. Mój syn znał jednak kocie sztuczki, udało mu się więc nie wylać herbaty i uniknąć podrapania.

– Mogła w ogóle nie pojechać pociągiem – zauważył, wróciwszy na parapet. – Mogła też na przykład, kupując bilet, udawać niewidomą i w ten sposób zwieść ścigających ją ludzi.

– Taka możliwość przyszła mi oczywiście do głowy – powiedziałam.

– Oczywiście – powtórzył Ramzes i wyłowił coś z filiżanki. – Nefret, czy mogłabyś pilnować, żeby ten kocur nie moczył ogona w herbacie?

Sir Edward roześmiał się i zdjął koci włos ze swojej górnej wargi.

– Linieją w porze letniej, prawda? To wyjątkowo ładne stworzenie, panno Forth. Należy do pani, czy tak?

– Jeżeli zamierzacie ględzić o kotach, wracam do roboty – burknął Emerson.

– Zapewniam cię, mój drogi, że mam w zanadrzu poważniejsze kwestie – oświadczyłam. – Pozwól jednak sobie przypomnieć, że to ty niedawno skarżyłeś się na poruszanie przy herbacie nieodpowiednich tematów.

– Rozmawialiśmy wtedy o pokiereszowanych zwłokach i gnijących ranach – żachnął się. Rumieniec ożywienia przydał ciepła jego opalonej, pięknie uformowanej twarzy. – O morderczych sektach. To właśnie ty rzuciłaś ten absurdalny pomysł!

– Nie ma dowodów na jego absurdalność. Bóg-krokodyl…

– Nie ma z tym nic wspólnego! Yussuf Mahmud…

– Krokodyle! – zawołał sir Edward, biorąc kanapkę z podsuniętego przez Fatimę talerza i dziękując jej uśmiechem. – Proszę wybaczyć wejście w słowo, sir, ale sądzę, że nawiązuje pan do zwłok wyłowionych w zeszłym tygodniu z Nilu. Czy myśli pan, że to tajemnicze zdarzenie może mieć jakiś związek z waszymi obecnymi kłopotami?

– W żadnym razie – odparł Emerson. – Moja małżonka jak zwykle zbacza na manowce.

Gdybym nie miała ust wypełnionych kanapką z pomidorem, wypomniałabym mu niesprawiedliwość tego ataku. Ale zanim przełknęłam, do rozmowy włączył się Ramzes.

– To ciekawa sugestia, sir Edwardzie – stwierdził. – Jak wiele panu wiadomo o naszych, ee… obecnych kłopotach?

– Wiem tylko o tym, co się wydarzyło od mojego przyjazdu do Luksoru – odparł natychmiast nasz gość. – Jestem daleki od zagłębiania się w kwestie natury osobistej, ale byłbym dla państwa bardziej użyteczny, znając istotne fakty.

– Trudność polega na tym – wtrąciłam – że nie wiemy, które fakty uznać za istotne. Jednak niektóre zdarzenia rzeczywiście należą do sprawy i przyznaję, że powinien pan o nich usłyszeć.

Oczekiwałam protestów, lecz nie nastąpiły, choć Emerson się nachmurzył, a Ramzes odwrócił twarz. Opowiedziałam więc gościowi o przygodzie naszych dzieci i papirusie z „Księgi umarłych”.

– Na Boga! – zakrzyknął sir Edward. – I pani też poszła do el Was’a, panno Forth?

Nefret rąbnęła filiżanką o spodek niemal równie mocno, jak czyni to Emerson w stanie podobnego wzburzenia.

– Skoro ma pan do nas dołączyć, sir Edwardzie, wyjaśnijmy sobie raz na zawsze pewną rzecz: jestem dorosłą, niezależną kobietą i nie pozwolę żadnemu mężczyźnie, z panem włącznie, zawijać mnie w watkę.

Nasz gość wygłosił długie, obrzydliwie przesadne przeprosiny, po czym Nefret poprosiła Emersona o przyniesienie papirusu. Sir Edward obejrzał go z fascynacją godną prawdziwego naukowca.

– Imponujący – szepnął. – Co zmierzacie z nim zrobić?

– Przekażemy go zapewne do muzeum, ale dopiero wtedy, gdy go skopiuję i przetłumaczę – odparł Ramzes.

– Wydaje się znakomicie zachowany – rzekł sir Edward, wyciągając rękę ku zwojowi. Ramzes szybko zamknął pokrywę skrzynki.

– Jego stan może się pogorszyć, jeżeli będzie zbyt często dotykany – stwierdził.

Podjęłam swoją opowieść, a kiedy ją skończyłam, sir Edward powiedział:

– Jak to już kiedyś zauważyłem, pani Emerson, ma pani wyjątkowy dar opowiadania. Uważacie więc państwo, że to papirus jest obiektem zainteresowania, którego ostatnio doświadczacie?

– To jedna z możliwości – przyznał Ramzes.

– W rzeczy samej. Co wobec tego zamierzacie zrobić? Bo przecież nie będziecie, jak sądzę, siedzieć bezczynnie i czekać, aż znowu coś się wydarzy.

– Nie za wiele możemy w tej chwili przedsięwziąć – powiedział Ramzes, który najwyraźniej mianował siebie naszym rzecznikiem. – Jedyną znaną nam osobą, zamieszaną w tę sprawę, jest Layla, w każdym razie jedyną żywą… a nie udało nam się jeszcze trafić na jej ślad. W Gurna jej na pewno nie ma. Abdullah ze swoimi ludźmi przeszukali dom po domu i mogę pana zapewnić, że niczego nie przegapili.

– Czy próbowaliście wypytać jej dawne… ee… współpracownice? – Sir Edward spojrzał przepraszająco na Nefret.

– Chodzi panu o prostytutki? – zapytała.

– Mhm, tak.

– Przepytaliśmy już te osoby – oznajmił Ramzes.

– My? – Sir Edward uniósł brew.

– My?! – wykrzyknęłam. – Przecież stanowczo zabroniłam tobie i Davidowi… Gdzie byliście i – jeśli wolno mi zapytać – skąd wiedzieliście, dokąd się udać?

– Peabody, spróbuj się uspokoić… – zaczął Emerson.

– Jak mogłeś im pozwolić na coś takiego?

– Ktoś musiał to zrobić – odparł. – Było możliwe, że Layla poszuka schronienia u swoich, hmm, sióstr w niedoli. Nie bądźże taką hipokrytką, Peabody. Dobrze wiesz, że sama byś tam poszła, gdybym tylko cię puścił.

– Żadna z nich niczego nam nie wyjawiła – powiedział Ramzes. – Ale należało się tego spodziewać, szczególnie w obecności świadków. Później napomknąłem im o nagrodzie, więc kto wie, czy nie otrzymamy jeszcze jakichś informacji od tych, ee… od tych pań.

– Dziewcząt właściwie – mruknęła Nefret. – Niektóre mają nie więcej niż…

Ramzes dostał nagle napadu kaszlu, więc Nefret dodała pospiesznie:

– Pewnie napiłby się pan jeszcze herbaty, sir Edwardzie. Proszę mi podać swoją filiżankę.

Wstał posłusznie i podszedł do niej z lekkim uśmiechem.

– A skąd ty, moja droga, znasz wiek tych kobiet? – zapytałam.

– O, do diabła! – zawołała Nefret.

– A niech to szlag! – wykrzyknął sir Edward, upuszczając filiżankę.

Na suknię Nefret bryznęła letnia herbata i jasnoczerwona krew. Horus z groźnym pomrukiem cofnął łapę, którą podrapał dłoń sir Edwarda.

Zastosowałam pierwszą pomoc i przeprosiny, które napadnięty przyjął z zapewnieniami, że cieszy go, iż panna Forth ma takiego wiernego obrońcę. Nefret umknęła pod pretekstem – częściowo wiarygodnym – że musi się przebrać i spłukać krew, nim zaschnie. Emerson oznajmił, że ma jeszcze robotę przed obiadem. Sir Edward stwierdził, że chyba wybierze się na przechadzkę. Kiedy zniknęli chłopcy, nie zauważyłam, lecz nagle zostałam na werandzie sama.

Najpierw próbowałam dopaść Ramzesa, jednak ani jego, ani Davida nie było nigdzie w domu. Nefret zamknęła się na klucz i udawała, że nie słyszy pukania, wyszłam więc na dwór i stukałam w okiennice, dopóki nie otworzyła okna.

Ucięłyśmy sobie małą pogawędkę.

Kiedy skończyłyśmy, rozejrzałam się za Emersonem i odkryłam, że zaszył się z fajką w odległym kącie dziedzińca. Rozmawiał z Ramzesem, który na mój widok wstał. Być może prezentował dobre maniery, które mu wpajałam, ale jego poza dobitnie świadczyła o chęci ucieczki.

– Nie besztaj chłopaka, Peabody – rzekł Emerson, robiąc mi miejsce na ławce. – Zachował się po męsku. Przyszedł do mnie i chciał wziąć na siebie pełną odpowiedzialność za zachowanie Nefret. Nie uważam, żeby to była jego wina – westchnął. – Za zachowanie Nefret nie można winić nikogo.

– Właśnie z nią rozmawiałam.

– No i co? – zapytał z nadzieją Emerson. – Czy przyrzekła, że nigdy więcej tego nie zrobi?

– Nie. Powiedziała, że zrobi to znowu przy najbliższej okazji i będzie powtarzała tak często, jak się da. – Obdarzyłam mojego syna dość ponurym uśmiechem. – Usiądź, Ramzesie i nie bądź taki niespokojny. Nie przypisuję ci winy. Nefret jest… W największym skrócie, jest dokładnie taka, jak wyobrażam sobie swoją córkę. Postanowiła pomóc tym kobietom i wiem, że potrafi to zrobić.

– Ona chciałaby ulżyć w cierpieniu całemu cholernemu światu – stwierdził Ramzes. Obserwował żuka, który podążał wprost ku okruchowi chleba na ziemi. – Pęknie jej serce, mamo.

– Pęknięte serce można naprawić – powiedziałam. – A serce nieczułe na cierpienie jest również niezdolne do radości.

Emerson prychnął, a Ramzes wzniósł oczy do nieba.

– To bez wątpienia prawda, mamo. Powinniśmy jednak pamiętać, że w tym przypadku może doznać uszczerbku, ehm… ciało Nefret. Pomijając oczywiste niebezpieczeństwo, związane z atakiem na tego rodzaju przybytek, możliwe jest, że niektóre z kobiet w Domu Gołębic są opłacane przez naszego nieznanego wroga.

– Nasz syn ma rację, do diaska – oświadczył Emerson. – Niech nikt z was już się nie zapuszcza do tej dzielnicy, zrozumiano?

– Wątpię, żeby kolejna wizyta mogła przynieść jakieś użyteczne informacje – rzekł Ramzes. – Zrobiliśmy już, co się dało.

– W porządku – powiedziałam. – A teraz idź po Davida, Ramzesie. Powiedz mu, że może już wyjść z ukrycia. Niedługo obiad.

Po wypiciu z nami filiżanki poobiedniej kawy sir Edward poprosił o wybaczenie i oddalił się.

– Mam kilka listów do napisania – tłumaczył z uśmiechem. – Moja droga matka jest taka słabowita… staram się pisać do niej przynajmniej trzy razy w tygodniu.

– Skoro jest taka cholernie słabowita, dlaczego nie został z nią w domu? – zapytał kąśliwie Emerson, gdy nasz gość wyszedł.

– To była tylko grzecznościowa wymówka, mój drogi – odparłam. – Sir Edward nie chciał naruszać naszej prywatności. A skoro o listach mowa, to my też mamy coś do napisania. Ja napiszę do Evelyn, a ty może skrobnąłbyś słówko do Waltera? Pozostali też mogą się dopisać, jeśli chcą. Tylko pamiętajcie: mamy ich przekonać do powrotu do Anglii, a nie wystraszyć.

– To nie takie proste – mruknął Ramzes.

Istotnie nie było proste. Deliberowałam dość długo nad moim listem, kreśląc i zmieniając słowa. Kiedy wreszcie rezultat był zadowalający, odłożyłam pióro. Naprzeciwko biedził się nad kartką David. Reszta, łącznie z moim mężem, czytała mu przez ramię.

– Myślałam, że jednak napiszesz do Waltera, Emersonie? – zdziwiłam się.

– Napisałem. – Podał mi kartkę. Widniało na niej: „Wracajcie najbliższym statkiem do domu. Z pozdrowieniami, R.E.”.

– No wiesz! – obruszyłam się.

– Po cóż mam powtarzać informacje, których zapewne udzieliłaś w nadmiarze, nie żałując szczegółów? Ślęczałaś nad tym chyba z godzinę.

– Na pewno krócej, mój drogi. Musiałam ich jednak poinformować o najważniejszych sprawach. Nefret, czy chciałabyś coś dopisać?

– Nie wiem, na ile szczegółowa jest twoja relacja, ciociu Amelio. Co napisałaś o Ramzesie i Davidzie? Wiesz, jak ciotka Evelyn potrafi się zamartwiać.

– Możesz przeczytać list, jeśli chcesz.

Ramzes stanął za nią.

– Hmm, masz talent do obrazowych opisów, mamo – stwierdził. – Może jednak dopiszę parę słów, żeby ich uspokoić.

– Lewą ręką? – skrzywiła się Nefret. – Takie bazgrały jeszcze bardziej by zaniepokoiły ciotkę. Już wiem, dołączę opis medyczny. Suche fakty mają mniej alarmującą wymowę niż wymysły kochających osób o bujnej wyobraźni.

Pisała jeszcze, gdy weszli Selim z Daoudem. Mieli pojechać do Kairu porannym pociągiem. Emerson dał im pieniądze na drogę i polecił, by zachowali czujność.

– Zostańcie tam, dopóki nie wsiądą na statek – polecił. – Niezależnie od tego, jak długo to potrwa. Niech to diabli! – zaklął, uświadamiając sobie, że pozbywa się dwóch najbardziej wartościowych pracowników.

– A co będzie, jeżeli pan Walter Emerson nie zechce wyjechać? – zapytał Selim.

– Dajcie mu w łeb i…

– Przestań, Emersonie, nie mieszaj chłopakowi w głowie – przerwałam mu, widząc, jak oczy i usta Selima otwierają się szeroko z konsternacji. – W takim przypadku, po prostu… No właśnie, co mają zrobić?

– Dobrze, że wreszcie ktoś zadał to pytanie – rzekł Ramzes. – Rozmawiamy o nich jak o jakichś paczkach, które można odesłać wedle woli. Widywałem już ciotkę Evelyn w akcji i wierzcie mi, wcale nie jest skłonna potulnie przyjmować rozkazów.

– Walter też nie będzie chciał wracać – przytaknęłam. – Ale mają dziecko, którego nie wystawią przecież na niebezpieczeństwo. A samej Lii do domu nie odeślą.

Nastąpiła chwila milczenia. Ramzes, stojący za krzesłem Nefret z dłońmi na oparciu, spoglądał w przestrzeń z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– No cóż – odezwał się wreszcie Emerson – Selim bardzo słusznie poruszył tę kwestię. Możliwe jest, jak sądzę, że Walter zapakuje Evelyn z Lią na statek, a sam przyjedzie tutaj. Evelyn pewnie się to nie spodoba, ale pogodzi się z sytuacją. Na pewno nie będzie oczekiwała, że mąż pozwoli jej przyjechać do nas samej, a tym bardziej z Lią.

– Ja także bym na to nie liczyła – powiedziałam. – Selimie, jeżeli któreś z nich będzie nalegać na przyjazd, niech robią, jak chcą. Są w końcu wolnymi ludźmi i możemy im najwyżej doradzać, a nie rozkazywać.

Wręczyliśmy Selimowi listy i życzyliśmy im obu szczęśliwej podróży. Daoud uściskał Davida, a Emersonowi i Ramzesowi podał rękę. Był człowiekiem małomównym, chłonął jednak każde nasze słowo i widać było, że jest dumny z powierzenia mu tak ważnej misji.

Wkrótce potem rozeszliśmy się do pokojów. Emerson wziął pod ramię Nefret; wiedziałam, że wymyśli jakiś niezbyt zakamuflowany powód, żeby przepatrzyć jej pokój, zanim ją tam wpuści. Ja poszłam za Ramzesem i dogoniłam go przed drzwiami jego sypialni.

– Tak, mamo? – uniósł pytająco brew.

– Jak tam twoja ręka? Czy chcesz, żebym ją obejrzała?

– Nefret zmieniła mi opatrunek przed obiadem.

– Może odrobinę laudanum na zaśnięcie?

– Nie, dziękuję – odparł i przez chwilę przyglądał mi się w milczeniu. – To nie ty wystawiłaś mnie na niebezpieczeństwo, mamo – powiedział w końcu. – Ty raczej cholernie się starałaś, żeby mnie przed nim uchronić.

– Nie klnij, Ramzesie.

– Przepraszam, mamo.

– Dobranoc, mój drogi.

– Dobranoc, mamo.

Dawno już przestałam liczyć na to, że przekonam moją rodzinę do uczestnictwa w niedzielnej mszy. Mówiąc oględnie, ich religijne zapatrywania były bardzo różne. Ojciec Davida uważał się za chrześcijanina, chociaż, jak to obrazowo określił Abdullah, „umarł, przeklinając Boga”. Nefret była kapłanką Izydy w społeczności, która wciąż czciła starych bogów, podejrzewałam więc, że nie porzuciła całkiem wiary w pogańskie bóstwa. Być może miała na tę sprawę podobny pogląd co Abdullah, który twierdził, iż „nie ma niczego złego w tym, że człowiek broni się przed nieprawdą”. Wypowiedzi Emersona na temat wszelkich religii oscylowały od bluźnierczych do niechętnych. Ramzes, jeśli w ogóle posiadał jakieś poglądy na ten temat, nigdy ich nie ujawnił. Tak więc szabat był dla nas normalnym dniem pracy, zwłaszcza że pozwoliliśmy naszym muzułmańskim robotnikom na odpoczynek w piątek. Noc upłynęła spokojnie; następnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie, wyspani i gotowi ruszać do Doliny.

Ned Ayrton nabrał zwyczaju przychodzenia do nas na krótką przerwę późnym rankiem. Nie stało to w sprzeczności z jego zasadami, których w pracy bardzo przestrzegał. Wielu archeologów pozwala sobie na przerwę dopiero po kilku godzinach pracy, my jednak zwykliśmy odpoczywać chwilę przy herbacie około dziesiątej i Ned także. Nie zostanę chyba posądzona o próżność, stwierdzając, że polubił nasze towarzystwo.

Odpowiadając na natarczywe pytania Emersona, wyjawił nam, że jego ludzie pogłębiają wykop pod kamiennym czworokątem, który odkryli poprzedniego dnia.

– Ciężko to idzie – wyjaśnił. – Wapienne bryły nasiąkły wodą i są jak pozlepiane cementem.

– Niedobry znak – stwierdził Emerson, pocierając podbródek.

– Właśnie. Można mieć tylko nadzieję, że jeśli pod spodem jest jednak grobowiec, deszcz nie zdołał do niego przeniknąć. No, chyba za długo już tu zabawiłem – dodał, wstając – a wszystko przez to, że pani towarzystwo jest tak miłe, pani Emerson.

– Davis ma w stosunku do niego tak wielkie oczekiwania, że biedny chłopak musi być bardzo zdenerwowany – zauważyłam, gdy Ned się oddalił. – Nie sądzę, żeby coś znalazł tam, gdzie teraz kopie.

– Hmm – mruknął tylko Emerson.

Jestem głęboko przekonana, że mój mąż ma szósty zmysł do takich spraw. Późnym popołudniem, kiedy już kończyliśmy pracę, Ned przybiegł do nas znowu z radosną wieścią.

– Eureka! – zdołał tylko wykrzyknąć i przez dobrą chwilę usiłował uspokoić oddech.

– Znalazł pan jednak wejście do grobowca, czy tak? – zapytał Emerson pozornie obojętnym tonem.

– Tak, profesorze. W każdym razie schody, wykute w skale. Może ma pan ochotę to obejrzeć?

Ujął to bardzo oględnie, ponieważ nikt nie utrzymałby w tym momencie Emersona na miejscu, nawet siłą. Pobiegliśmy za nim.

Wykop znajdował się na prawo od otwartego grobowca Ramzesa IX. Otaczały go hałdy ziemi i gruzu, lecz szczyt wyciętych w skale stopni był już oczyszczony.

Ludzie Neda odkopywali je nadal, wynosząc skalne odłamki w koszach. Emerson zabrał jednemu z nich łopatę. Miał szklisty wzrok i otwarte usta. Intensywność jego uczuć w tej chwili zrozumieć może jedynie ktoś o podobnej pasji i równie długo pozbawiony możliwości oddawania się jej. Mogę to porównać tylko do odczuć wygłodzonego człowieka, który widzi nagle przed sobą górę kotletów. Nie obchodzi go, że to nie jego kotlety; jest głodny i chce je zdobyć za wszelką cenę.

Serce mi się ściskało na myśl, że muszę go powstrzymać, ale nie miałam wyjścia.

– Mój drogi, ludzie pana Ayrtona doskonale sobie radzą z kopaniem. Nie chcesz im chyba przeszkadzać?

Emerson spojrzał na mnie i otrząsnął się z transu.

– Ee… no tak. Rzeczywiście, Ayrton… hm… wygląda to obiecująco. Wypełnienie czyste, bez wody. Typowa osiemnasta dynastia; grób prawdopodobnie nieruszony od czasów dwudziestej dynastii.

Ned z uśmiechem odgarnął ze spoconego czoła kosmyk włosów.

– Cieszę się, że pan to mówi, sir. Przedwczoraj wyrwałem się jak Filip z konopi. Powiadomiłem pana Davisa o znalezieniu grobu, a potem musiałem to odwołać. Wolałem nie popełnić tego błędu powtórnie.

– Zanim wejście zostało zasypane, ten grób mógł już zostać okradziony dziesięć razy – zauważył Emerson. – To prawie pewne, że tak było. Hmm, odkopywanie powinno potrwać jeszcze najwyżej kilka godzin…

I wtedy, drogi Czytelniku, objawił się w całej okazałości charakter człowieka, którego poślubiłam. Emerson niczego na świecie nie pożądał w tej chwili bardziej od widoku tego, co znajdowało się u stóp skalnych schodów. Gdyby to było jego odkrycie – a powinno być – odkopałby schody do końca jeszcze tego dnia, choćby gołymi rękami, a potem przenocowałby na miejscu, żeby pilnować znaleziska. Walka, jaką mój mąż musiał ze sobą stoczyć, była bardzo trudna, lecz w końcu zawodowy honor zwyciężył.

– Przestańcie kopać – powiedział, prostując swoje szerokie ramiona.

– Słucham? – Ned popatrzył na niego zdumiony.

Ramzes, podobnie jak ja, doskonale wiedział, co czuje jego ojciec.

– Nie zamierza pan chyba odsłonić wejścia do grobowca i zostawić go bez opieki na całą noc? – zwrócił się do Neda, kładąc mu przyjacielsko dłoń na ramieniu.

– Dobry Boże, nie, oczywiście, że nie. Poza tym pan Davis na pewno chciałby być przy otwarciu.

– W takim razie niech pan lepiej przerwie pracę, chyba że Davis miałby tu przyjść jeszcze tej nocy. – Ramzes zlustrował wykop fachowym spojrzeniem. – Tam jest jeszcze najwyżej kilka stopni, a wypełnienie jest dość luźne.

– Oczywiście, ma pan rację. – Ned uśmiechnął się przepraszająco. – Musiał pan pomyśleć, że jestem wyjątkowym głupcem. Chyba trochę zanadto byłem podekscytowany. Otwarcie nowego grobu jest zawsze takie podniecające, prawda? Kiedy człowiek nie wie jeszcze, co tam znajdzie…

– Tak – mruknął posępnie Emerson. – W istocie. Jest podniecające.

Ned odprowadził nas do oślego parku, a potem udał się pieszo do domu, który Davis zbudował dla niego tuż przy wylocie Doliny. Nie dziwiłam się jego zadowolonej minie. Nawet gdyby grób okazał się niedokończony albo splądrowany, samo znalezienie go było wspaniałym osiągnięciem.

Tego dnia Cyrus zaprosił nas na jeden ze swoich niedzielnych wieczorków. Zawsze był człowiekiem bardzo towarzyskim, mając zaś przy boku Katherine, znajdował w przyjmowaniu gości jeszcze większą przyjemność.

Zazwyczaj lubię uczestniczyć w takich okazjach towarzyskich, a spotkania u Cyrusa były zawsze bardzo wykwintne i miłe. W dodatku miało przyjść wielu naszych przyjaciół, nie mówiąc już o samych Vandergeltach.

A jednak tego wieczoru jakoś mnie nie ciągnęło do takich atrakcji. Myślami byłam gdzie indziej, wyobrażając sobie, co robią ci, których z nami nie było. Selim z Daoudem jeszcze jechali pociągiem i mieli dotrzeć do Kairu dopiero późnym wieczorem. Następnie czekała ich krótka podróż do Aleksandrii. Wkrótce potem miał zarzucić w porcie kotwicę statek z Anglii, o ile nie będzie spóźniony. Pasażerowie wysiądą na brzeg dopiero nazajutrz rano. Jakichś wiadomości mogliśmy się więc spodziewać najwcześniej po południu, tym bardziej że Walter mógł postanowić jechać mimo wszystko do Kairu, gdzie zarezerwował pokój w hotelu Shepheard’s. Lia tak bardzo cieszyła się na tę podróż, że odstawienie jej do domu bez umożliwienia choćby rzucenia okiem na piramidy i Sfinksa byłoby okrucieństwem. Jeśli zostaną w Kairze przez jakiś czas, może mogłabym się tam wybrać i zobaczyć z nimi, a przy okazji może także trochę się rozejrzeć…

Zbyt wiele tych „może”. Pozostawało czekać cierpliwie co najmniej dwadzieścia cztery godziny, żeby poznać zamiary Evelyn i Waltera. Doszłam do logicznego wniosku, że siedzenie w domu nie wyjdzie nam na dobre, a nic więcej do zrobienia tego dnia już nie było.

Okazało się, że pozostali również byli nastawieni na wyjście i nawet Emerson przystał na to z rezygnacją. Znowu mieliśmy sprzeczkę na temat wkładania stroju wizytowego, którą jak zwykle wygrałam. Cyrus przysłał po nas powóz, lecz byłoby nam w nim trochę ciasno, toteż sir Edward oznajmił, że pojedzie konno. Kiedy wyszło na jaw, że ani on, ani chłopcy, nie ubrali się wieczorowo, Emerson popatrzył na mnie z wyrzutem. Trudno było oczekiwać, że udzielę reprymendy sir Edwardowi, a kiedy wygłosiłam ją Ramzesowi, oświadczył, że nie potrafiłby pozapinać wszystkich sprzączek i spinek jedną ręką.

Postanowiłam tym razem mu darować, ale chciałam wiedzieć coś jeszcze. Obawiałam się mianowicie, że niesprawna ręka posłuży mu za wymówkę do zapuszczenia brody. Mężczyznom zarost chyba bardzo się podoba. Ramzes był jednak porządnie ogolony, więc poprawiając mu krawat i kołnierzyk, zapytałam, jak tego dokonał.

– Od kilku lat używam bezpiecznej brzytwy, mamo – padła odpowiedź. – Dziwne, że tego nie wiesz.

– Nie mam zwyczaju grzebania w twoich rzeczach osobistych – odparłam.

– Oczywiście, mamo. Miałem tylko na myśli…

Emerson przerwał nam uwagą, którą zawsze wygłasza w takich okolicznościach:

– Jeżeli już musimy to zrobić, jedźmy.

Prąd elektryczny, który bywa zawodny, tego wieczoru jednak działał. Wszystkie okna Zamku jaśniały zapraszająco w mroku, a przed wejściem powitał nas Cyrus. Zdążył jednak tylko zapytać: „Coś nowego?” – a ja zdążyłam odpowiedzieć przecząco i porwał go wir obowiązków gospodarza wieczoru.

Wielki salon wypełnił się znajomymi twarzami i postaciami, wokół rozbrzmiewały śmiechy i rozmowy. Stojąc nieco na uboczu i sącząc wino, obserwowałam te twarze z nowym zainteresowaniem. Czy mógł się między nimi znajdować nasz nowy – albo stary – nieznany nieprzyjaciel?

Podczas sezonu do Luksoru przybywało zwykle sporo osób. Część znałam z widzenia i spostrzegłam, że Emerson rozmawia właśnie z jedną z nich. Był to pewien lord, którego nazwisko wyleciało mi z pamięci, wiedziałam jednak, że przybył niedawno do Egiptu dla podratowania zdrowia i interesuje się wykopaliskami. Był wysokiego wzrostu, a jako że towarzyszyła mu żona, pomyślałam, że z pewnością zauważyłaby zmianę w wyglądzie swojego męża. Chyba że sama…

To nonsens, skarciłam siebie w duchu. Sethosa na pewno tu nie ma. Rozpoznałam go w Londynie, więc rozpoznałabym też w Luksorze, w każdym przebraniu.

Jeśli jednak chodzi o nieznanych nieprzyjaciół, możliwości były wręcz niewyczerpane. Większość nielegalnych handlarzy starożytnościami pochodziła z Egiptu lub Turcji, ale bolesne doświadczenia nauczyły mnie, że angażują się w ten niecny proceder również Europejczycy, którzy często bywali bardziej bezwzględni od miejscowych. Od czasu wycofania się Sethosa częścią lub całością jego organizacji próbowali zawładnąć różni osobnicy. Dziarski niemiecki baron, elegancki młody Francuz, wodzący tęsknym wzrokiem za Nefret, angielski właściciel ziemski o czerwonej twarzy – przestępcą mógł być każdy na tej sali.

Z zamyślenia wyrwało mnie czyjeś dotknięcie i zobaczyłam Katherine. Miała na sobie suknię obstalowaną w Londynie, z wstawkami z tureckiego haftu i zielonego jedwabiu oraz biżuterię ze szmaragdami, ślubny prezent od Cyrusa.

– Bez gorsetu – szepnęła z konspiracyjnym uśmiechem. – Usiądźmy gdzieś na chwilę, jestem na nogach od kilku godzin bez przerwy.

Zaszyłyśmy się w spokojnym kącie i Katherine podjęła:

– Chciałabym z tobą porozmawiać o moim nowym projekcie, Amelio. Przed kilkoma dniami rozmawiałam z panią Huchanan z Amerykańskiej Szkoły dla Dziewcząt i było mi naprawdę wstyd, że jestem Angielką. Amerykanie zrobili o wiele więcej od nas dla polepszenia losu egipskich kobiet… ich szkoły i szpitale są w całym kraju.

– Kościoły także – wtrąciłam. – Daleka jestem od niedoceniania dobra, jakie przynosi działalność tych pełnych poświęcenia ludzi, ale to jednak misjonarze, których głównym celem jest nawracanie pogan.

– Czy to nie Henryk Czwarty powiedział, że „Paryż wart jest mszy”, kiedy oddanie mu tronu francuskiego uzależniono od przejścia na katolicyzm? Być może edukacja warta jest modlitwy. – Byłam zmuszona przyznać jej rację. Katherine uśmiechnęła się do mnie i mówiła dalej: – Z pewnością jednak jest tutaj miejsce dla szkoły, która nie stawiałaby takich wymagań i przyjmowała nawet tych, których nie stać na czesne w Szkole Misyjnej. Pani Buchanan zgodziła się ze mną i była nawet uprzejma zaofiarować mi swoją pomoc.

– To wspaniale – ucieszyłam się szczerze. – Widzę, że twój projekt nabiera kształtów, Katherine, i obiecuję też wnieść wkład. Nosiłam się z zamiarem poznania nauczycielki Fatimy, ale nie znalazłam jeszcze na to czasu.

– Ja znalazłam. Fatima podała mi jej nazwisko i wczoraj ją odwiedziłam. To interesująca osoba, Amelio: atrakcyjna, wykształcona i bez wątpienia z wyższych sfer. Chociaż metody Amerykanów są godne podziwu, możemy się także sporo nauczyć od takich kobiet jak Sayyida Amin.

– Więc woli tytuł sayyidy od madame? To by sugerowało, że nie sympatyzuje z zachodnią ideą emancypacji.

– Wielu wykształconych Egipcjan, tak mężczyzn jak i kobiet, źle znosi naszą obecność tutaj i nasze poglądy – odparła Katherine. – Nic w tym zresztą dziwnego.

– To prawda. Uprzejma protekcjonalność może być równie irytująca, jak otwarta obraza. Oczywiście żadna z nas nie popełniłaby takich błędów. Żałuję, że nie mogłam pójść z tobą, Katherine, ale ostatnio naprawdę byłam dość zajęta.

– Z pewnością, moja droga.

Zrelacjonowałam jej postępy naszego dochodzenia, czy też – dokładniej rzecz ujmując – brak postępów. Nie poważyłabym się na ujawnienie żadnej innej z moich znajomych, że Nefret odwiedziła dom rozpusty, znając jednak nieortodoksyjne podejście Katherine, wiedziałam, że wykaże więcej tolerancji dla tych nieszczęsnych kobiet, które często nie z własnej winy wybierały taką drogę. Jak zwykle, nie myliłam się.

– Nefret to niezwykła osoba, Amelio – stwierdziła Katherine. – Można tylko podziwiać jej odwagę i współczucie… no i obawiać się o nią. Będziesz miała pełne ręce roboty.

– Już mam. Ramzes potrafiłby każdego rodzica doprowadzić do granicy obłędu, a przypuszczam, że i David będzie sprawiał pewne problemy.

Spostrzegłam, że przyjaciel mojego syna rozmawia z jakąś nieznaną mi dziewczyną – prawdopodobnie z ostatniego wysypu turystów. Miała jasne włosy i była ubrana w wyszukaną lazurową suknię, ozdobioną różyczkami i odsłaniającą pełne białe ramiona. Rzadko widywało się Davida bez towarzystwa Ramzesa, Nefret albo obojga. Był dość nieśmiały wobec obcych, lecz najwyraźniej nie wobec tej młodej kobiety, flirtującej z nim sponad wachlarza.

Nagle zjawiła się przed nimi krępa starsza dama, zapewne mamusia dziewczyny, i bezceremonialnie odciągnęła młodą kobietę od Davida, nawet nie skinąwszy mu głową.

– Na razie sam je ma – zauważyła Katherine. – To bardzo przystojny młodzieniec, a jego egzotyczny wygląd z pewnością dodatkowo przyciąga dziewczęta. Jednak żadna odpowiedzialna mama nie pozwoli swej córce na poważniejszy związek z tym chłopcem.

– Nie musiała być taka obcesowa. Rany boskie, Katherine, rozmawiamy jak dwie bezmyślne plotkary.

W tym momencie odwołano ją do opuszczających przyjęcie gości. Pozostałam na miejscu i zobaczyłam, że Ramzes przyłączył się do Davida, że Emerson dopadł Howarda Cartera i coś mu wykłada, że Nefret… Gdzie była Nefret?

Dojrzałam ją wkrótce, otoczoną wianuszkiem młodych mężczyzn, jednak ukłucie niepokoju, jakkolwiek przelotne, kazało mi uznać, że lepiej będzie wrócić już do domu. Nieczęsto dokuczają mi nerwy, lecz tego wieczoru tak było.

Zgarnęłam rodzinę i sir Edwarda i przeprosiłam gospodarzy. Kiedy czekaliśmy na powóz, podszedł do mnie odźwierny Cyrusa, starszy Egipcjanin, który służył u niego od wielu lat.

– Ktoś mi to dał, Sitt Hakim – powiedział. – Miałem to przekazać Nur Misur, ale…

– W takim razie powinieneś dać to mnie, Sayid – oznajmiła Nefret, sięgając po mały, brudnawy pakiecik, leżący na dłoni mężczyzny.

Ramzes był jednak szybszy.

– Zaraz, zaraz, Nefret. Kto ci to dał, Sayid?

– Jakaś kobieta. – Stary wzruszył ramionami. – Powiedziała…

Wydobyliśmy z niego opis, ale niewiele to dało. Kobieta była w czarczafie i powiedziała zaledwie kilka słów. Nie dała mu pieniędzy, przypuszczał jednak, że…

– Dobrze, dobrze – przerwał Emerson, wręczając mu kilka monet. – Daj no mi to, Ramzesie.

Nefret prychnęła z oburzeniem, a Ramzes zacisnął dłoń na paczuszce.

– Proponuję – rzekł – żebyśmy z tym zaczekali, aż wrócimy do domu. Tu jest zbyt ciemno, poza tym jesteśmy na widoku.

Trudno było temu zaprzeczyć, lecz kiedy dotarliśmy wreszcie do domu, wszyscy aż płonęli z ciekawości i bez zwłoki popędziliśmy do salonu. Fatima zapaliła lampy i czekała, by nam usłużyć.

Ramzes położył pakiecik pod lampą na stole. Tani papier poskładano ciasno w wiele warstw. Był bardzo pobrudzony, dostrzegłam jednak jakieś litery.

– Proponuję postępować z tym bardzo ostrożnie – powiedział Ramzes. – Ojcze?

Gdyby miał obie ręce sprawne, z pewnością nie zwróciłby się do Emersona. Tym razem się nie wtrącałam; ten poskładany papier napawał mnie dziwnym obrzydzeniem. Nie miałam ochoty go dotykać, choć nie sądziłam, żeby był niebezpieczny.

Emerson rozwinął go z taką samą delikatnością, z jaką traktował kruche okazy z wykopalisk, i rozprostował na stole. Na kartce napisano kilka słów koślawym arabskim pismem.

– Wschód słońca – odczytał Emerson. – Meczet Szejka el… Gariba?

– Guibri – poprawił Ramzes, nachylając się nad papierem. – Są jeszcze dwa słowa… „Pomóż mi”.

Przez chwilę panowało milczenie. Lampa oświetlała leżące płasko na stole silne dłonie Emersona, pomięty papier między nimi i nachylone nad kartką skupione twarze. Nefret odetchnęła głośno.

– Dzięki Bogu. Wiedziałam, że mi zaufa! Teraz będę mogła…

– Przecież tam było kilkanaście kobiet – zauważył Ramzes. – Skąd możesz wiedzieć która to?

– Miała na sobie… To nieistotne, i tak nie zwróciłbyś na to uwagi. Chodziło o to, jak na mnie patrzyła.

– Mhm – mruknął Ramzes.

– To nieważne która – stwierdził Emerson. – Wygląda na to, że jedna z tych kobiet prosi Nefret o pomoc i być może jest gotowa w zamian zaoferować swoją. Pójdę tam.

– Ale to mnie prosi o pomoc – obruszyła się dziewczyna. – Wiadomość był przeznaczona dla mnie.

– Niech to diabli… przepraszam, mamo – powiedział Ramzes. – Przestańcie i zastanówcie się. Przecież żadna z tych kobiet nie umie pisać, to nie może być wiadomość od nich.

– Skąd wiesz? – sprzeciwiła się Nefret.

– To dość logiczne założenie – mruknął Emerson, pocierając podbródek. – Ale może poszła do pisarza?

– Byłoby to zbyt duże ryzyko – odparł Ramzes. – Poza tym pismo jest dość koślawe.

– Przypomina mi trochę… – zaczął David, nie dano mu jednak skończyć.

Emerson stwierdził, że ktoś powinien udać się na spotkanie. Nefret upierała się, że to musi być ona. Stół zadrżał – to Horus, wróciwszy z nocnej przechadzki, próbował zwrócić na siebie uwagę swojej pani. Gdy mu się nie udało, ciekawie obwąchał liścik.

– Zabierz mu to sprzed nosa, Nefret – poleciłam.

Za późno. Kot prychnął i rozerwał papier pazurami.

– Mam nadzieję, że nie uznasz tego za jeden z tych swoich przeklętych omenów, Peabody – rzekł kwaśno Emerson.

Trudno byłoby zinterpretować czyn Horusa jako zwiastun czegoś szczególnego, ale myślałam o planowanej eskapadzie z najwyższym niepokojem. Uznaliśmy jednak wszyscy, że trzeba ją podjąć; jeśli wezwanie było autentyczne, nie wolno go nam zignorować. Ramzes upierał się, że to jakiś podstęp, lecz nawet on przyznawał, że czas i miejsce wybrano takie, jakie wybrałaby kobieta. Meczet znajdował się dość blisko przybytku, który odwiedzili, a rankiem, gdy wszyscy spali, najłatwiej jej było wymknąć się tam niepostrzeżenie.

Tak czy inaczej noc miałam niespokojną, Emerson zaś chyba w ogóle nie spał. Kiedy mnie zbudził, było jeszcze ciemno i do pospiesznego śniadania zasiedliśmy grubo przed wschodem słońca. Jako że nie udało nam się ustalić, kto ma pójść, wybieraliśmy się tam wszyscy, łącznie z sir Edwardem.

Nasz gość poprzedniego wieczoru prawie się nie odzywał i teraz także jadł zamyślony i milczący.

– Niewiele pan mówi, sir Edwardzie – zagadnęłam go. – Mam wrażenie, że nie pochwala pan naszego pomysłu.

– Owszem, mam pewne zastrzeżenia, pani Emerson – odparł, unosząc brwi. – Nie wierzę, żeby któraś z tych kobiet w ogóle odważyła się do was zwrócić, a tym bardziej na piśmie. Skierowane do nich słowa panny Forth są już zapewne znane wszystkim w Luksorze i zręczny wróg nie omieszkałby wykorzystać tego do zwabienia was w pułapkę.

– Rozmawialiśmy o tym zeszłej nocy – przypomniałam mu – i uznaliśmy, że trzeba podjąć ryzyko.

– W takim razie nie ma sensu, żebym próbował wam to wyperswadować.

– Żadnego – zgodziła się Nefret.

Sir Edward skłonił głowę na znak milczącej zgody, ale gdy dosiadaliśmy koni, spostrzegłam, że chowa coś do kieszeni. Pistolet? Miałam nadzieję, że tak. Sama byłam uzbrojona „po zęby”, jak zgryźliwie zauważył Emerson: w jednej kieszeni miałam mały pistolet, w drugiej nóż, a w ręce parasolkę. Pasa nie wzięłam, lecz część jego użytecznego wyposażenia również poutykałam po kieszeniach. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda łyczek brandy albo przyrządy do rozpalenia ognia. Gdy wysiadaliśmy na przystani luksorskiej, ponad górami na wschodzie pokazała się poranna zorza.

Nie tylko my wstaliśmy tak wcześnie. Światło w oknach hoteli wskazywało, że wielu turystów jest już na nogach, a po ulicach przesuwały się postacie w długich galabijach, zdążające do pracy lub na modły. Nie jechaliśmy długo, bo cel wyprawy znajdował się niedaleko.

– Zaczekajcie – rzucił nagle Ramzes.

– Co? Dlaczego? – zawołałam, unosząc parasolkę i rozglądając się niespokojnie wokół.

– Musimy poczekać, aż się trochę rozwidni – wyjaśnił. – Do diaska, tu nawet za dnia byłoby niebezpiecznie.

Po dziesięciu minutach Emerson stwierdził, że już możemy iść. Luksor, choć zamieszkany przez niecałe dwanaście tysięcy ludzi, mógł się poszczycić ośmioma czy dziewięcioma meczetami, z których żaden nie wyróżniał się szczególną architekturą czy zabytkowym charakterem. Meczet Szejka el Guibri leżał pół mili od rzeki, przy ulicy będącej właściwie polną drogą, niebrukowaną i pylistą. Nie zdążyliśmy jeszcze tam dojść, kiedy w powietrzu poranka poniósł się pierwszy głos nawołujący do modlitwy. Muezini to indywidualiści i każdy określa moment wschodu słońca według własnych kryteriów. Tym razem głos rozbrzmiewał z meczetu położonego trochę dalej na południe, lecz Nefret przyspieszyła kroku i byłaby wyprzedziła chłopców, gdyby Emerson nie trzymał jej mocno za rękę. Chroniliśmy ją ze wszystkich stron, bo ja z sir Edwardem zamykałam pochód. Wiedziałam jednak, że dziewczyna niedługo będzie się godziła na taki stan rzeczy.

Meczet stał nieco oddalony od drogi. Przez otwarte arkadowe wejście widać było wewnętrzny dziedziniec z fontanną. W dobudówce z kopułą znajdował się zapewne grobowiec świątobliwego męża, którego imię nosił przybytek. Z minaretu dołączył do chóru muezinów czyjś łamiący się, być może z powodu wieku, baryton.

W pobliżu kręciło się trochę ludzi. Szli lub jechali na osłach, niektórzy ciągnęli wózki z towarami. Jakaś kobieta, niosąca na głowie snopek trzciny, rzuciła nam zaciekawione spojrzenie. Musieliśmy stanowić dziwny widok, bo docierało tu niewielu turystów.

– Idę na dziedziniec – oznajmiła półgłosem Nefret. – Ona nie podejdzie do mnie przy wszystkich.

– To zły pomysł – stwierdził Ramzes. – Na pewno tam nie wejdzie, bo wyglądałoby to podejrzanie. Kobietom nie zaleca się udziału w publicznej modlitwie. My troje zostańmy lepiej tutaj, a reszta niech się przejdzie zwiedzić grobowiec.

– My troje? Niech to diabli, Ramzesie, obiecałeś mi…

– Kłamałem – odparł spokojnie. – Nie możemy ryzykować, zbyt wielu ludzi się tu kręci. Ona widziała mnie i Davida z tobą i jeśli ma czyste intencje, na pewno nie oczekuje, że przyjdziesz sama.

Odczekaliśmy jeszcze kwadrans, aż umilkły ostatnie rozwlekłe zawodzenia muezina, a nad górami na wschodzie ukazał się czerwony dysk słońca. Emerson był już poirytowany, wróciliśmy więc do dzieci, które – co mnie nie zdziwiło – prowadziły ze sobą sprzeczkę.

– Jesteś pewien, że to ten meczet? – napierała Nefret.

– Nie. – Ramzes rozglądał się niepewnie. – Liścik był prawie nieczytelny, a w Luksorze są dwa meczety o podobnych nazwach. Niestety nie możemy już tego sprawdzić, bo przeklęty kot porwał kartkę na strzępy.

– Ona już nie przyjdzie – oświadczył z przekonaniem Emerson. – Może w ogóle nie zamierzała przyjść. Albo…

– Albo sir Edward miał rację – dorzuciłam, spoglądając na naszego milczącego wciąż gościa, który podobnie jak Ramzes uważnie obserwował przechodniów. – To miała być pułapka, ale nie odważyli się zaatakować nas wszystkich.

W drodze powrotnej do przystani na usilną prośbę Nefret zajrzeliśmy jeszcze pod ten drugi meczet – Szejka el Gariba – położony w ludniejszej części miasta, bliżej Świątyni Luksorskiej. Ulica tętniła zwykłym porannym życiem, lecz w samym meczecie po zakończonych modłach panowała cisza. Nefret nie traciła nadziei, że znajdzie przynajmniej kolejną wiadomość, ale to idący tuż za nią Ramzes zauważył leżący w pyle przedmiot.

Był to cienki złoty dysk z dziurką, ozdoba przyczepiana często przez Egipcjanki do kolczyków i zawojów na głowie.

10

Jakie znaczenie mogło mieć to małe złote kółko? Prawdopodobnie żadnego. Była to bardzo popularna ozdoba, a jeśli nawet należała do kobiety, która do nas napisała, mogła ją po prostu zgubić. Nefret upierała się, że dziewczyna podrzuciła ją specjalnie – na znak, że przybyła na spotkanie, bała się jednak dłużej czekać. Uznałam to za mało prawdopodobne. Było przecież oczywiste, że taki przedmiot nie leżałby na ziemi zbyt długo. Dla biedaka ten kawałek złota oznaczał żywność na cztery dni.

Jeśli o mnie chodzi, rozczarowanie ustąpiło miejsca uldze, a większość pozostałych czuła chyba to samo. Nawet jeżeli nie stało się to, na co liczyliśmy, nasze obawy również się nie potwierdziły. Widząc jednak ściągniętą twarz i zaciśnięte usta Nefret, uznałam, że powinnyśmy odbyć kolejną pogawędkę. Nikt nie podziwiał jej odwagi i dobroci bardziej ode mnie, ale kolejna wyprawa do domu rozpusty byłaby szaleństwem.

Po drodze mijaliśmy urząd telegraficzny, nie zaproponowałam jednak, żeby tam wstąpić. Wiadomość od Waltera jeszcze nie mogła nadejść, a Emerson zacząłby narzekać na opóźnienie. I tak już stracił kilka godzin na, jak to z upodobaniem nazywał, pogoń za dziką gęsią i żal mu było każdej chwili nie poświęconej pracy.

A praca okazała się znacznie uciążliwsza, niż przewidywaliśmy. Zalegający w pierwszej komorze rumosz zawierał mnóstwo różnych części elementów wyposażenia grobowca: skorupy ceramicznych i alabastrowych dzbanów, paciorki wszelkich odmian, kawałki drewna i fragmenty szczątków ludzkich – oczywiście zmumifikowanych. Zgodnie z zasadami drobiazgowej procedury każda taka cząstka musiała być zinwentaryzowana i zachowana. Jak na rasowego uczonego przystało, praca ta pochłonęła Emersona tak bardzo, że (ku mojej uldze) nie posłał nawet nikogo, by podejrzał, co porabia nieszczęsny Ned Ayrton.

Wczesnym popołudniem zaproponowałam mu, żebyśmy wrócili do domu.

– Wiadomość od Waltera powinna już nadejść – przekonywałam go. – Prosiłam, żeby zatelegrafował jak najszybciej.

Emerson popatrzył na mnie tępym wzrokiem. Zagadnienia archeologiczne tak go pochłonęły, że przez dobrą chwilę nie docierało doń, o czym mówię.

– Nie wiem, czemu robisz cały ten szum, Peabody – odpowiedział w końcu. – Telegram od Waltera albo przyszedł, albo nie przyszedł. Czego właściwie ode mnie oczekujesz?

– Poślij człowieka do urzędu telegraficznego. Wiesz, jacy są ci urzędnicy; potrafią przetrzymywać wiadomość na biurku przez kilka dni.

– Nie mogę pozbyć się kolejnego robotnika, Peabody. I tak już mi brakuje ludzi, zwłaszcza Selima i Daouda.

Posłałam więc Abdullaha. Dzień był upalny i chciałam go wyciągnąć z piekielnego gorąca i pyłu grobowca. Kiedy go poinstruowałam, co ma zrobić, i kazałam czekać na nas w domu, Nefret skinęła na mnie konspiracyjnie znad kupy rumoszu.

– Właśnie przeszedł pan Davis – szepnęła.

– Do Neda czy z powrotem?

– Z powrotem. Musiał nas wcześniej minąć niezauważony. Wyglądał na bardzo z siebie zadowolonego, ciociu Amelio.

– Tak? Cóż, może te schody Neda jednak prowadzą do czegoś ciekawego. Davis ma szczęście.

– No właśnie. – Nefret uśmiechnęła się. – Czy mogę pójść to obejrzeć?

– Rób, jak uważasz, moja droga.

– A ty nie poszłabyś ze mną?

– Skoro tak mówisz…

Nie zdziwiło mnie jakoś, że mój syn już tam jest. Ostatnio widziałam go wprawdzie w odległym kącie grobowca, ślęczącego nad jakimś kartuszem, ale Ramzes to specjalista w wymykaniu się, szczególnie własnej matce. Obaj z Nedem stali w połowie schodów, spoglądając w dół.

Były już odkopane do końca, choć jeszcze nieoczyszczone. Na dole kończyły się przed ścianą z nieobrobionych, ułożonych bez zaprawy kamieni, które wypełniały prostokątny otwór wejściowy.

– Czy ściana nie jest naruszona? – zapytałam.

– Zawsze można na ciebie liczyć, że od razu przejdziesz do sedna sprawy, mamo – stwierdził Ramzes, wyciągając rękę, by pomóc mi zejść. Stopnie były zdradliwe, dość strome i zarzucone kamieniami. – Wygląda na to, że nie, choć to dość prowizoryczna konstrukcja… właśnie się zastanawialiśmy z Nedem nad tym, że może nie jest to pierwotne zamknięcie wejścia. Mamy… Nefret, nie schodź teraz, tu już nie ma miejsca.

– No to ty wyjdź. Chcę obejrzeć tę ścianę.

Kiedy już obejrzała, zwróciłam się do Ayrtona:

– Wspaniale, Ned. Pan Davis pewnie chciałby jak najszybciej zburzyć ścianę. Zamierzasz zrobić zdjęcia jeszcze dzisiaj czy jutro?

– Pan Davis polecił, żeby wszystko było gotowe na rano.

Odpowiedź była nieco wymijająca, a Ned starannie unikał naszego wzroku. Ramzes pochwycił moje spojrzenie i powiedział od niechcenia:

– Miałem właśnie zaproponować Nedowi, że z przyjemnością zrobimy dla niego kilka zdjęć. Sprzęt mamy na miejscu i nie zajmie nam to wiele czasu.

– To by było wspaniale – odparł z ulgą Ned. – Ja nie mam tutaj aparatu, a niedługo będzie za ciemno i…

– No właśnie! Nefret! – rzuciłam żywo, a ona od razu pobiegła do naszego stanowiska.

– Czy zawiadomiłeś pana Weigalla? – zwróciłam się do Neda. – To nowy grób, więc inspektor musi o nim wiedzieć.

– Pan Weigall ma być dzisiaj z żoną na herbacie u pana Davisa – odpowiedział Ayrton. – Myślę, że mój szef go wtedy o tym poinformuje.

Nefret wróciła w towarzystwie Emersona. Obawiałam się tego, lecz nic nie mogłam poradzić.

Zaprosiłam Neda do naszego domu na herbatę, ale wymówił się nawałem pracy. Prawda jednak była taka, że potrafił wytrzymać towarzystwo mojego męża najwyżej przez godzinę. Emerson nie jest szorstki – w każdym razie nie według jego własnych kryteriów – ale młodemu, nieśmiałemu człowiekowi trudno jest znieść jego niepohamowaną energię i niekończące się wykłady.

Abdullah wrócił wreszcie z telegramem. W urzędzie zapewnili go, że dopiero co nadszedł. „Wasza wiadomość otrzymana – napisał Walter. – Dyskusje w toku. Damy znać dziś lub jutro. Trzymajcie się”.

– Nadany z Kairu – stwierdziłam.

– Mam nadzieję, że szybko podejmą decyzję – mruknął Emerson. – Brakuje mi Selima i Daouda.

Nazajutrz kopaliśmy jak zwykle od wczesnych godzin tuż po wschodzie słońca. Davis ze swoją świtą zjawili się dopiero po dziesiątej.

Był ich cały tłum. Weigallowie, pani Andrews z siostrzenicami, Smithowie, służący z poduszkami, parawanami i koszami jedzenia oraz kilka elegancko odzianych osób, których nie znałam – zapewne były to jakieś ważne osobistości, zaproszone przez Davisa na otwarcie grobowca. Wyglądali wszyscy jak turyści od Cooka na wycieczce.

Davis miał na sobie swój ulubiony strój „profesjonalisty”: bryczesy do konnej jazdy z kamaszami na guziki, tweedową marynarkę z kamizelką i kapelusz o szerokim rondzie. Skinął mi głową, lecz wątpię, czyby się zatrzymał, gdyby Emerson nie odezwał się do niego.

Kontrast w ich wyglądzie był wręcz komiczny. Davis – elegancki i schludny, choć nieco śmieszny w swoim staromodnym stroju; Emerson – w białych od pyłu spodniach i wysokich butach oraz rozpiętej niemal do pasa koszuli z podwiniętymi rękawami. Czułam, że Davis postanowił być dziś dla nas uprzejmy i miły. Wyszczerzywszy zęby w przyjaznym uśmiechu, podszedł do mnie z wyciągniętą dłonią. Mój mąż, ociekający białą mazią z pyłu i potu, podrapany miejscami do krwi, nie był obiektem zachęcającym do bardziej wylewnego powitania, lecz Davis nie zdążył tego uniknąć, bo Emerson chwycił jego dłoń i energicznie nią potrząsnął. Pogratulował mu „kolejnego ciekawego odkrycia”, Weigall jednak, przyglądający się tej scenie z niejakim niepokojem – gdyż widok uprzejmego Emersona słusznie wzbudził jego podejrzenia – stwierdził, że muszą się pospieszyć.

– Czy mogę również przyjść popatrzeć?

Do zadania takiego pytania nie starczyłoby oczywiście tupetu nikomu oprócz Nefret. Ona także nie uchylała się tego ranka od pracy; ale była jedną z tych młodych kobiet, które mają to szczęście, że z twarzą lśniącą od wysiłku i niesfornymi lokami na policzkach wyglądają jeszcze bardziej uroczo niż zwykle. Zwracając się do Davisa, wycelowała weń całą baterię: promienne spojrzenie swoich niebieskich oczu, jasny uśmiech, burzę uroczo potarganych kosmyków i gesty smukłych brązowych dłoni. Jak to później skomentował Ramzes, „nieszczęsny chłopina był bez szans”.

– Emersonie – ulitowałam się nad moim zgnębionym małżonkiem, gdy odeszli. – Dlaczego nie idziesz z nimi?

– Zapomniano mnie zaprosić – odburknął. – To przeoczenie było celowe. Nie pcham się tam, gdzie mnie nie chcą.

– Nefret da nam znać, jeśli to rzeczywiście coś ciekawego – pocieszyłam go.

Istotnie, wkrótce wróciła, i to prawie biegiem.

– Weź płyty, Davidzie – rzuciła, chwytając aparat fotograficzny.

– Co się dzieje? – zapytałam.

– Rozebrali ścianę. Za nią jest druga, otynkowana i z oficjalnymi pieczęciami nekropolii. Udało…

– Co?! – wyrzucił z siebie Emerson,

– Udało mi się przekonać pana Davisa, żeby zaczekał, aż zrobię kilka zdjęć – wyjaśniła Nefret zdyszana.

Sir Edward odchrząknął.

– Będę szczęśliwy, mogąc pani pomóc, panno Forth – rzekł.

Obdarzyła go ciepłym uśmiechem.

– Nie wątpię, że zrobiłby pan to lepiej ode mnie, sir Edwardzie, ale pan Davis nie lubi, kiedy ktoś się wtrąca. Mnie uległ dzięki pochlebstwom i błaganiom.

Komentarza Emersona przyzwoitość nie pozwala przytoczyć. Chwyciłam go i zaparłam się piętami o ziemię.

– Nie pójdziesz tam, mój drogi, nie w tym stanie ducha. Przecież uzgodniliśmy już, że takt jest najlepszą… Ramzesie, trzymaj go!

– Muszę biec, pan Davis aż się gotuje z ekscytacji! – rzuciła Nefret i pobiegła z powrotem razem z Davidem.

– No tak! – wykrzyknął Emerson. – Dobrze, Ramzesie, możesz już mnie puścić. Jestem zupełnie spokojny.

Oczywiście nie był. Nie wiem, czy Czytelnik jest w stanie wyobrazić sobie wagę informacji Nefret. Zewnętrzna ściana z kamieni okazała się wtórna; oryginalna był ta druga, z pieczęciami kapłanów nekropolii. Oznaczało to, że przed wiekami do grobowca przynajmniej raz ktoś wszedł – najpewniej złodzieje. Skoro jednak zamknięto go powtórnie, w środku nadal musiało znajdować się coś wartościowego.

– Nie martw się, Emersonie – powiedziałam. – Nowo odkrytym grobowcem musi się zająć Departament Starożytności. Weigall na pewno nie pozwoli Davisowi zrobić niczego głupiego.

– Ha, gdyby to był Carter… – westchnął Emerson. – Do diabła z tym, wracam do roboty.

Kiedy zniknął w naszym grobowcu, zwróciłam się do Ramzesa:

– Już prawie czas na lunch. Skoczę zawołać Nefret.

– Jakaś ty troskliwa, mamo – mruknął z przekąsem. – Wiesz co? Skoczę razem z tobą.

Towarzystwo Davisa rozproszyło się; większość siedziała w cieniu ze znudzonymi minami, ocierając pot z twarzy, ale kilka osób zostało w pobliżu schodów. Podeszłam do pana Smitha, który wesoło do mnie pomachał.

– A więc będzie pan coś malował w środku? – zagadnęłam go, podchodząc do zejścia.

Davis z Weigallem stali na dole, zawadzając robotnikom wynoszącym kamienie ze zburzonej ściany. Fragmenty tynku z pieczęciami kapłanów odłupano i złożono w koszu. Więcej z mojego miejsca nie mogłam dojrzeć.

– To zależy od pana Davisa – odparł z uśmiechem Smith, ocierając czoło rękawem. – No i od tego, czy jest tam coś wartego namalowania. Dopiero co otworzyli wejście i jeszcze nic nie wiadomo. To bardzo ekscytujące, prawda?

Podeszła do nas Nefret, która przerwała pogawędkę z panią Andrews. Zdążyła usłyszeć ostatnie zdanie.

– Bardzo ekscytujące! – wykrzyknęła i podnosząc głos do przeraźliwego sopranu, zawołała: – Panie Davis, czy mogę popatrzeć? Jestem taka podekscytowana!

– Później, dziecko, później – Davis wdrapał się po schodach, bardzo utrudzony, lecz zadowolony. Nie był już młodzieńcem i należało docenić przede wszystkim jego entuzjazm. Pogłaskał Nefret po głowie. – Robimy teraz przerwę na lunch. Proszę przyjść później, jeśli pani ma ochotę. I proszę – dodał z kołtuńskim uśmieszkiem – przyprowadzić ze sobą profesora Emersona.

Lunche Davisa, które serwowano w pobliskim pustym grobowcu, znane były z wystawności i zawsze długo trwały. My skończyliśmy nasz skromny posiłek znacznie wcześniej i znaleźliśmy się na miejscu jako pierwsi. Emerson, z gołą głową pomimo palącego słońca, przysiadł na kamieniu i zapalił fajkę. Ramzes z Davidem wdali się w pogawędkę z raisem Davisa, który siedział w cieniu wraz ze swymi ludźmi, oczekując powrotu pracodawcy z cierpliwą rezygnacją robotnika. Nie słyszałam, co mówią, ale często się śmiali, a David się kilka razy zaczerwienił.

Wreszcie wrócił Davis w towarzystwie całej swojej świty i powitał nas z niezwykłą serdecznością.

– Pomyślałem sobie, że chciałby pan popatrzeć – rzekł do Emersona. – Widzi pan, znów mi się udało. Odkryłem kolejny grobowiec.

Emerson zagryzł mocno ustnik fajki.

– Hmh. Tak, oczywiście. Jeżeli mogę w czymś pomóc…

– Nie, nie, dziękuję – odparł Davis. – Radzimy sobie doskonale.

Coś trzasnęło. Miałam nadzieję, że to ustnik, a nie ząb mojego męża.

Wkrótce potem Davis ogłosił koniec dnia pracy. Panie skarżyły się na upał, a Weigall wyłonił się z dołu z posępną miną i usłyszałam, że mówi coś o policji. Nie mogąc już dłużej powstrzymać ciekawości, dołączyłam do grupy składającej się z Davisa, Weigalla, Neda Ayrtona i Nefret.

– Co się stało? – zapytałam.

– Proszę zobaczyć, jeśli pani sobie życzy – odparł przyjaźnie Davis. Jego wąsy obwisły od potu, oczy błyszczały.

Ned pomógł mi zejść po schodach. Wejście do grobowca stało otworem, jeśli nie liczyć kilku kamieni w progu. Dalej typowy dla osiemnastej dynastii korytarz prowadził stromo w dół, w ciemność. Do wysokości mniej więcej jarda od sklepienia wypełniał go luźny rumosz. Na wierzchu tego usypiska ujrzałam najdziwniejszy obiekt, jaki kiedykolwiek zdarzyło mi się oglądać w egipskim grobowcu. Sięgał od ściany do ściany, a cała jego powierzchnia lśniła złotem. Nachyliłam się, niemal nie śmiejąc oddychać, bo na moich oczach płatek złota wielkości paznokcia zadrżał i opadł z boku obiektu na ziemię.

– Co to takiego? – szepnęłam.

– Płyta pokryta złotem płatkowym, prawdopodobnie wierzch sarkofagu – odparł równie cicho Ned. – Na niej leży podobny złocony obiekt, być może drzwi od tego samego sarkofagu.

– A co jest dalej, na końcu korytarza?

– Kto wie? Może kolejne schody, może komora grobowa. Dowiemy się tego jutro. Weigall przeciągnie kabel, będziemy więc mieli oświetlenie.

Przyjrzałam się dokładniej płycie. Wyglądało na to, że jest pokryta reliefami i inskrypcjami.

– Płatki złota położono na warstwie zaprawy gipsowej, która skruszała – stwierdziłam. – Nie pozwoli pan chyba temu staremu idiocie po tym łazić, co?

Byłam tak poruszona, że odezwałam się niemal równie obcesowo jak Emerson (tyle że on dodałby jeszcze kilka epitetów).

– To nie ulega kwestii – odparł Ned. – Nie jestem jednak do końca pewien, jak postąpić. Może wesprze nas pani swoją radą, pani Emerson?

Oczywiście miałam wielką ochotę to uczynić. Weigall całkiem słusznie zasugerował zawiadomienie policji i wystawienie straży przed grobowcem. Na sam dźwięk słowa „złoto” mogli się tutaj zbiec wszyscy złodzieje Luksoru, a wieść o znalezisku zapewne dotrze do nich przed nocą. Nie zdziwiło mnie też, że Davis zamierzał wejść do grobowca nazajutrz, nie zważając na nic. Weigall próbował go przekonać, że powinien zaczekać, aż płyta zostanie scalona lub przynajmniej skopiowana, lecz robił to bez przekonania i szybko ustąpił.

– Ayrton, niech pan to stamtąd wyciągnie do jutra rana – polecił Davis. – Oczywiście ostrożnie, żeby nie uszkodzić. Przyjdzie pan na kolację, Weigall?

– Ee… nie, panie Davis, chyba zostanę na noc w Dolinie. Nie można pozostawiać tego odkrycia bez opieki.

– Bardzo słusznie. A więc do jutra. Tylko niech wszystko będzie gotowe, chcę zobaczyć, co jest dalej.

Oddalił się, nie czekając na odpowiedź, bo w jego ocenie możliwa była tylko jedna. Przypomniały mi się słowa z mojej ulubionej opery Gilberta i Sullivana: „Gdy Jego Wysokość każe coś zrobić, to tak, jakby już było zrobione. A skoro jest już zrobione, to czemu nie miałby kazać?”. (To oczywiście parafraza, ale chodzi o ogólny sens).

Ayrton z Weigallem spojrzeli po sobie. Nie dogadywali się zbyt dobrze, lecz w tym wypadku absurdalne polecenia Davisa uczyniły z nich sprzymierzeńców.

– Nie da się tego zrobić bez zniszczenia reliefów – mruknął inspektor.

– Powiem to Davisowi. – Ned wyprostował się. – Chyba że pan woli to zrobić.

– Moja sytuacja, jeśli chodzi o relacje z panem Davisem, jest raczej delikatna – odparł sztywno Weigall.

Uważałam, że sytuacja Neda jest jeszcze delikatniejsza, ale nie było czasu na dyskusje. Gdyby tu rządził Emerson, nie pozwoliłby niczego ruszyć, dopóki płyta nie zostałaby zbadana, obfotografowana (jeśliby się dało), a dekoracje skopiowane (przez Davida). Podjęto by wszelkie możliwe wysiłki, żeby scalić delikatną złotą powłokę. Na to się oczywiście nie zanosiło, wobec czego uznałam za swój obowiązek zminimalizowanie szkód.

– Może udałoby się przerzucić mostek nad płytą – zasugerowałam. – Abdullah, nasz rais, ma duże doświadczenie w budowaniu takich konstrukcji.

– Właśnie miałem to zaproponować – rozpromienił się Weigall. – Chyba wiem, gdzie można znaleźć deski odpowiedniej długości.

– Zawiadomię Abdullaha – oznajmiłam. Weigall nie zaprotestował, choć musiał wiedzieć, że zawiadomię też mojego męża.

Emerson zachował się spokojniej, niż oczekiwałam, chociaż powinna byłam wiedzieć, że w sytuacjach kryzysowych można polegać na jego trzeźwym osądzie. A w kategoriach archeologicznych była to kryzysowa sytuacja. Niestety jedna z wielu i choć być może prowadząca do niniejszej katastrofy niż inne błędy tego typu, popełniane w Dolinie Królów, tym razem byliśmy jej świadkami i nie mogliśmy pozostać obojętni.

– Spójrz prawdzie w oczy, ojcze – powiedział Ramzes, gdy Emersonowi wyczerpał się zasób inwektyw. – Nie przegnasz stąd Davisa. Tylko inspektor Weigall mógłby go powstrzymać, ale on się do tego jakoś nie kwapi.

Nawet tak zwykle opanowanemu sir Edwardowi udzieliło się ogólne podniecenie.

– Czy oni mają jakiegoś fotografa? – dopytywał się. – Jak sądzicie, czy przyjęliby moją ofertę?

– Davis sprowadza kogoś z Kairu – odparła Nefret. – Mówił o jakimś panu Paulu, ale ten człowiek przyjedzie najwcześniej pojutrze.

Dzięki Abdullahowi robota została wykonana i mogliśmy opuścić nasze stanowisko. Deska miała zaledwie dziesięć cali szerokości, sięgała jednak od wejścia do końca korytarza i udało się ją tak zaklinować, że nie dotykała płyty. Weigall doprowadził prąd i zainstalował lampy. Sam poblask światła na złotych reliefach wystarczył, by poruszyć wyobraźnię, co musiało nam zresztą wystarczyć, bo inspektor nie pozwolił nikomu wejść na mostek. Emerson nie próbował z nim dyskutować. Miał nieruchomą twarz i zachowywał nienaturalny spokój. Podczas jazdy powrotnej w ogóle się nie odzywał, nie protestował też nawet, gdy w domu zaproponowałam mu kąpiel i przebranie się przed kolacją.

Choć sama również powinnam się odświeżyć, najpierw udałam się do salonu, by przejrzeć pocztę.

– Niech to diabli – powiedziałam do Davida, bo tylko on mi towarzyszył – z Kairu nic nie przyszło. Walter powinien się już odezwać.

– Przejdę się do urzędu – zaproponował. – Wiesz przecież, jacy oni są opieszali.

Miał tak poważną minę, że poklepałam go uspokajająco po ramieniu.

– Nie przejmuj się, Davidzie, na pewno nic się nie dzieje. Wolę, żebyś nie wychodził sam po nocy. Poślę któregoś z, naszych pracowników.

Zanim znalazłam Mustafę i wydałam mu polecenie, zrobiło się późno, zadowoliłam się więc pobieżnym opłukaniem w wannie i szybką zmianą odzienia. Fatima podała herbatę na werandzie, gdzie na sofie na całą jej długość bezczelnie wyciągnął się Horus. Szturchnęłam go lekko, ale stanowczo i kot zeskoczył, sycząc na mnie i wywijając nerwowo ogonem. Ramzes, który się właśnie zjawił, wydał okrzyk zdumienia.

– Jak ci się to udało, mamo?

– Uniknąć podrapania? Ha, to kwestia wyższości umysłowej i moralnej człowieka nad zwierzęciem.

– Hmm… – Ramzes wziął ode mnie filiżankę i usadowił się na parapecie, opierając się wygodnie o filar.

Odpoczywaliśmy w milczeniu. Mój syn nie kwapił się do rozmowy, a ja z przyjemnością popijałam herbatę, ciesząc się spokojem i ciszą. Jak pięknie rozkrzewił się mój bluszcz! Wyglądał jak zielona draperia, na poły przesłaniając szczeliny żaluzji i szeleszcząc łagodnie w wieczornym powiewie.

Wkrótce dołączyli do nas pozostali. Byliśmy już pogrążeni w ożywionej rozmowie o odkryciach tego dnia, gdy Ramzes poderwał się nagle i rozsunąwszy zasłonę liści, wyjrzał na zewnątrz. Jego cichy okrzyk kazał mi podbiec do drzwi.

Nadjeżdżał powóz, jeden z tych rozklekotanych pojazdów, które można było wynająć na przystani. Zatrzymał się przed frontem i zakołysał z trzaskiem, kiedy wysiadał z niego barczysty mężczyzna. Burnus przybysza, choć pomięty i brudny, uszyty był z dobrego materiału, a zakurzone skórzane sandały też były eleganckie. Dziwnie mi kogoś przypominał. Podobny był…

To przecież Daoud! Ledwie zdążyłam przyswoić sobie to zaskakujące odkrycie, gdy moim oczom ukazał się kolejny, nie mniej zadziwiający widok. Z powozu wysiadła odziana w czerń kobieta, której Daoud z szacunkiem pomógł zejść ze schodka. Nie puszczając jej dłoni, podszedł do mnie. Na jego szczerej, szerokiej twarzy malował się wyraz dumy.

– Przywiozłem ją, Sitt – oznajmił. – Całą i zdrową, tak jak kazałaś.

Nie miała zasłony na twarzy, a spod okrywającej głowę chusty wymykały się jasne loki.

– Evelyn? – wyszeptałam zaskoczona.

Nie była to jednak ona, tylko moja imienniczka, mała Amelia. Stała przede mną z pobladłą twarzą i zapadłymi oczami, a co najdziwniejsze – tutaj! Zajrzałam do powozu, ale nikogo więcej tam nie było.

– Gdzie twoi rodzice? Boże mój, chyba nie przyjechałaś sama? – indagowałam ją. – Lio… Daoudzie…

Dziewczynka, zamiast mi odpowiedzieć, wyciągnęła drżącą dłoń. Wciąż nie wierząc własnym oczom, ujęłam ją w swoje. Lia spojrzała na mnie błękitnymi, podkrążonymi oczami i na jej wargach pojawił się nikły uśmiech. Otworzyła usta, lecz zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, między nami stanęła Nefret.

– Jest wyczerpana – oświadczyła, obejmując dziewczynkę ramieniem. – Ja się nią zajmę, ciociu Amelio. Davidzie, pomóż mi.

W drzwiach werandy pojawili się pozostali. Nawet Ramzes zupełnie zdębiał. David otrząsnął się z osłupienia i wziął na ręce chwiejącą się małą postać. Otulił ją ramionami jak kociaka i ruszył za Nefret do domu.

– Jeżeli są szczególne okazje do napicia się whisky, na pewno jest to jedna z nich – usłyszałam za plecami głęboki głos. – Usiądź, Peabody, zanim się przewrócisz.

Daoud zaczął chyba podejrzewać, że coś tu jest nie tak. Przez jego twarz przebiegł skurcz zaniepokojenia, co ze względu na jej rozmiary potrwało kilka dobrych sekund.

– Czy źle postąpiłem, Sitt Hakim? – zapytał. – Powiedziałaś, że jeśli któreś z nich będzie chciało przyjechać…

– Nie postąpiłeś źle – odparł Ramzes, zerkając na mnie. – Mamo, daj mu herbaty. A ty, mój przyjacielu, usiądź sobie wygodnie i opowiedz nam wszystko po kolei, dobrze?

Mówiono mi wprawdzie, że Daoud to najlepszy gawędziarz w rodzinie Abdullaha, ale zazwyczaj był taki milczący, że trudno było w to uwierzyć. Teraz jednak, wobec słuchaczy tak skupionych, jak tylko każdy mówca mógłby sobie zażyczyć, pokazał, co potrafi. Miał głęboki, melodyjny głos, używał poetyckich metafor, a dłońmi wykonywał hipnotyzujące gesty. Metafory Daouda były jednak tak poetyckie, że chyba lepiej sama streszczę jego relację, dorzucając parę uwag, które temu prostolinijnemu człowiekowi nawet nie przyszłyby do głowy.

Mnie z kolei nigdy nie przyszłoby do głowy, że taka młoda, niedoświadczona dziewczyna jak Amelia może z zimną krwią dokonać tak wyrachowanej manipulacji! Podczas gdy jej rodzice wciąż jeszcze rozważali za i przeciw, ona podjęła już decyzję. Jedynym sposobem ściągnięcia ich do Luksoru było znalezienie się tu samej. Dzięki Bogu starczyło jej rozsądku, by nie wybrać się w drogę samotnie, szybko też zrozumiała, że nigdy nie przekona Selima, by ją ze sobą zabrał. Daoud natomiast, najłagodniejszy, najuprzejmiejszy – i nie najbardziej inteligentny – z naszych pracowników, był łatwą ofiarą. Do tego doszła moja własna wypowiedź, za którą sama chętnie kopnęłabym się w kostkę: „Jeżeli któreś z nich zdecyduje się jednak przyjechać…”. Cóż, powiedziałam to, a Daoud potraktował moje słowa poważnie. Zresztą dlaczego miałby tego nie zrobić? Widział niejednokrotnie, jak ja, Nefret czy nawet Evelyn podejmujemy samodzielnie decyzje i działamy niezależnie od mężczyzn. Egipskie kobiety tak nie postępowały, ale my byłyśmy z innej gliny. A skoro on towarzyszył dziewczynie, nic jej przecież nie groziło…

Whisky bardzo mi pomogła i z ciekawością słuchałam żywej relacji Daouda z podróży. Miał bilety powrotne pierwszej klasy – nigdy nie każemy naszym pracownikom znosić niepotrzebnych niewygód – i dość gotówki. Lia udała, że idzie się położyć, i spotkała się z nim przed hotelem. Zamieniła swój płaszcz na długą szatę i chustę, którą kazała Daoudowi kupić na targu, a potem poszli razem do pociągu. Podróż była długa i męcząca, lecz Daoud bardzo się starał, żeby upłynęła jego towarzyszce wygodnie – kupował owoce i przekąski na stacjach i przynosił wodę do odświeżenia twarzy i rąk, a większość czasu przedrzemała w bezpiecznym schronieniu jego ramienia.

– No i przyjechaliśmy – dokończył Daoud. – Przybyła niczym gołębica, wracająca do gniazda, a ja jej strzegłem, Sitt Hakim, przed drapieżnymi ptakami po drodze.

Tymczasem zapadł już zmrok. Fatima przyniosła lampy i została z nami, żeby także posłuchać.

Emerson odetchnął głośno.

– Doskonała opowieść, Daoudzie – rzekł. – I… dobra robota. Rozumiem, jak to się stało, i że nie twoja to… że starałeś się jak najlepiej. Na pewno też jesteś zmęczony, idź więc do domu i prześpij się.

Nefret dodała do tego swoje podziękowanie w formie serdecznego uścisku i Daoud odszedł z taką miną, jakby otrzymał medal.

– Zasnęła – powiedziała Nefret, nim zdążyłam zapytać. – Jest z nią David. Pomyślałam, że dobrze będzie, jeśli zobaczy po obudzeniu się znajomą twarz, bo może w pierwszej chwili nie pamiętać, gdzie się znajduje. Może wejdziemy do środka? Kolacja już chyba gotowa, ponieważ Mahmud zaczyna łomotać patelniami… jak zawsze, kiedy się spóźniamy.

Fatima syknęła z konsternacją i popędziła do kuchni. Nie miałam jej jednak za złe zaniedbania obowiązków – wszyscy zapomnieliśmy o całym bożym świecie, słuchając relacji Daouda.

– No i tak – podsumowałam, gdy zasiedliśmy wokół stołu. – Uważałam siebie za doskonałą znawczynię ludzkich charakterów, lecz wyznam, że Lia poważnie wstrząsnęła moją pewnością. Nie przypuszczałam, że stać ją na taką przebiegłość!

– I taką odwagę – dorzucił cicho Ramzes.

– To prawda. Kiedy pomyślę o tym kruchym stworzeniu wśród tłumów na stacji, a potem o tej długiej, męczącej podróży, o całej tej sytuacji, tak dla niej nowej i budzącej lęk… Czy coś ci powiedziała, Nefret?

– Niewiele. – Nefret oparła łokcie na stole. Przejęła ten nieelegancki zwyczaj od Emersona i nie mogłam go u niej wyplenić. – Była tak zmęczona, że zasnęła, kiedy ścieliłam jej łóżko. Powtarzała, żebyśmy nie winili Daouda, że to wszystko jej wina. Zostawiła rodzicom wiadomość i…

– Rany boskie! – krzyknęłam. – Jak mogłam o nich zapomnieć! Biedactwa, pewnie odchodzą od zmysłów.

– Podejrzewam, że są już w drodze do nas – rzekł Ramzes.

I tak w istocie było. Okazało się, że Mustafa przyniósł telegramy, ale widząc, że jesteśmy zajęci, położył je na stole w bawialni. Pierwszy Walter wysłał rano, kiedy odkryli zniknięcie Lii. W drugim powiadamiał nas już, że wsiadają razem z Selimem do następnego ekspresu, który przybędzie do Luksoru koło północy. Powstało wobec tego pytanie, kto po nich wyjedzie. Emerson rozstrzygnął to od razu, mówiąc stanowczym tonem:

– Ramzes z Davidem i ze mną. Nie, Peabody, w przeciwieństwie do ciebie uważam, że nie potrzeba nam twojej ochrony. Pamiętaj też, żebyś nie wychodziła z domu. Jeśli otrzymasz napisaną krwią wiadomość, że masz natychmiast przybyć mi na ratunek, możesz od razu przyjąć, że to nie ode mnie.

Przez jakiś czas trwało zamieszanie i zgiełk jak przed bitwą pod Waterloo. Lia niesamowicie zakłóciła nasz zwykły porządek działań, ale gdy spojrzałam na jej zmierzwione loki i drobną bladą twarzyczkę, nie potrafiłam się na nią gniewać. Spała w łóżku Nefret zwinięta w kłębek, a David siedział przy niej na krześle. Widząc jego ściągniętą niepokojem twarz, położyłam mu uspokajająco dłoń na ramieniu.

– Idź coś zjeść, Davidzie. Nie ma powodów do niepokoju, Lia jest bezpieczna, a Walter z Evelyn już tu jadą, razem z Selimem. Emerson chce, żebyś mu towarzyszył na stację.

– Oczywiście. Nie… zbesztasz jej, prawda, ciociu Amelio?

– Może troszeczkę – odparłam z uśmiechem. – Twoja braterska troska dobrze o tobie świadczy, ale nie martw się; zbyt wielką czuję ulgę, żeby się gniewać. Na pewno można podziwiać jej odwagę, chociaż nie rozsądek.

Przyjrzawszy się policzkom dziewczynki i posłuchawszy jej oddechu, uznałam, że nie dolega jej nic takiego, czego nie uleczyłby odpoczynek. Moje doświadczenie medyczne podpowiedziało mi, że będzie spała aż do rana, jeśli jej nic nie przeszkodzi. Nie gasząc nocnej lampki i zostawiając uchylone drzwi, poszłam poszukać innych. W salonie nie było nikogo poza Fatimą… i sir Edwardem, który słuchał jej z wyraźnym zainteresowaniem.

Kiedy mnie zobaczyła, zamilkła i wyszła pospiesznie, mamrocząc coś na temat ręczników i prześcieradeł.

– Opowiadała mi o państwa bratanicy – oznajmił sir Edward. – Bardzo chciałbym poznać pannę Emerson. Wygląda na równie niezależną i odważną jak pozostałe kobiety z rodziny.

– Jest nieco zbyt niezależna jak na siedemnastoletnią dziewczynę – odparłam. – Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy. Proszę wybaczyć, muszę sprawdzić, czy pokój gościnny jest przygotowany.

– A ja zabiorę swoje rzeczy z tego, który zająłem.

– Nie ma z tym pośpiechu. Dziś Lia śpi u Nefret, a jutro może się okazać, że Walter i Evelyn od razu wrócą z nią do Kairu.

– To chyba byłoby wskazane, pani Emerson.

Przerwał mu ryk wzywającego mnie męża.

– Rany boskie! – wykrzyknęłam. – Przecież obudzi dziecko!

Ktoś jeszcze pomyślał to samo – pod drzwiami pokoju Nefret spotkałam wychodzącego Davida.

– Nie obudziła się – oznajmił.

– To dobrze. Idź już, Emerson się wścieka. Pamiętaj, przekonaj Selima, żeby się za bardzo nie złościł na Daouda.

Emerson potrzebował mojej pomocy w odnalezieniu swego płaszcza, który wisiał na haku tuż przed jego nosem. Pomogłam mu go włożyć, wygładziłam klapy i napomniałam, żeby uważał. W istocie, poważne twarze całej trójki bardziej kojarzyły się z ekspedycją ratunkową niż z grupką dżentelmenów, idących spotkać przyjaciół. Zasugerowałam, żeby wzięli ze sobą sir Edwarda, ale Emerson pokręcił głową.

– Niech lepiej zostanie tutaj. I pamiętaj, Peabody, co ci mówiłem…

Przerwałam jego wykład i pożegnałam ich z wesołym uśmiechem. Pociąg mógł się spóźnić, jak to często bywało, lecz oni musieli być na peronie o czasie. Moja droga Evelyn na pewno umierała z niepokoju o córkę i powinna jak najszybciej usłyszeć, że Lia jest cała i zdrowa.

Tej nocy nie mieliśmy co liczyć na wyspanie się. Nefret poszła do Lii, ale ja jakoś nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Poprosiłam Fatimę o zrobienie kawy i poszłam z nią do kuchni.

– Widzę, że się zaprzyjaźniłaś z sir Edwardem – zagadnęłam ją.

– Jest bardzo uprzejmy – odparła, sięgając po tacę. – Czy powinnam przestać z nim rozmawiać, Sitt Hakim?

– Ależ skąd. A o czym rozmawiacie?

– O wielu rzeczach. – Kiedy mówiła, jej pracowite ręce ustawiały cukiernicę, filiżanki i spodki. – O mojej pracy, o tym, jakie życie miałam przedtem, a jakie mam teraz, o… och, o różnych drobiazgach, Sitt Hakim. Nie potrafię mądrze rozmawiać, ale on słucha mnie z uśmiechem. Jest bardzo uprzejmy.

– To prawda – odparłam w zamyśleniu. – Dziękuję, Fatimo. Jest już późno, może chcesz się położyć?

– Och nie, Sitt, nie mogłabym. – Popatrzyła na mnie. – Kiedy przyjadą, będą głodni i zmęczeni, ale na pewno będą bardzo uradowani, że ich dziecko jest bezpieczne. Chciałabym też nacieszyć się ich szczęściem. Czy bardzo będą gniewać się na Daouda, Sitt Hakim? On nie chciał źle, to dobry człowiek.

– Wiem, Fatimo. – Poklepałam ją po ramieniu. – Myślę, że zdołam ich o tym przekonać. Oboje bardzo lubią Daouda.

Pytania, jakie zadawałam na temat sir Edwarda, nie wypływały z podejrzliwości. Nawet tak bujna wyobraźnia jak moja nie potrafiła podsunąć mi żadnego złowrogiego powodu jego zainteresowania Fatimą. Było nie do pomyślenia, żeby jej lojalnością mogła zachwiać łapówka czy groźba, poza tym nie wiedziała niczego, co można by wykorzystać przeciwko nam. Uprzejme zainteresowanie sir Edwarda ujawniło nowy rys jego charakteru; być może, myślałam, kontakt z nami uczynił go bardziej otwartym i łagodnym.

Poszłam z tacą do pokoju Nefret. Siedziała przy łóżku, czytając. Powiedziała, że nie chce kawy i że zostanie z Lią. Wyraźnie czułam, że woli zostać sama, choć nie wiedziałam dlaczego. Moje niespokojne nogi zaniosły mnie na dziedziniec, gdzie przez gałęzie sączyło się światło księżyca, a nocny wiatr chłodził moją twarz. Dostrzegłam nieruchomą postać strażnika, blady kształt w mroku. Zastanawiałam się, czy nie zapadł w drzemkę, a gdy po chwili po prawej stronie coś poruszyło się pod ścianą, zadrżałam. Ale cichy głos sir Edwarda szybko mnie uspokoił.

– Proszę się nie obawiać, pani Emerson, to tylko ja.

Podeszłam do ławki, na której siedział.

– Myślałam, że pan już śpi, sir Edwardzie.

– Jeden z waszych dzielnych strażników przysnął – odrzekł, wstając i biorąc tacę z moich rąk. – A ja i tak nie mogłem zasnąć. Z przyjemnością napiję się kawy. Nalać pani filiżankę?

Przytaknęłam i przyglądałam się, jak jego wypielęgnowane dłonie uwijają się zręcznie pomiędzy naczyniami.

– Czy nie mógł pan zasnąć z jakiegoś szczególnego powodu? – zapytałam.

Sir Edward milczał przez chwilę.

– Zastanawiałem się, czy powinienem panią o tym poinformować – mruknął w końcu. – Nie chciałbym dokładać pani trosk, jednak…

– Wolę nawet nieprzyjemne fakty od niewiedzy – zapewniłam go, przyjmując filiżankę.

– Tak właśnie sądziłem. Więc dobrze… Nie ujawniłem wszystkich moich planów na dzisiejszy wieczór. W istocie byłem na kolacji w Winter Palace, ale później udałem się do pewnego przybytku, o którym już pani wie. Oczywiście wyłącznie w związku z naszym dochodzeniem.

W to nie wątpiłam. Mężczyzny o tak wybrednych gustach z pewnością nie skusiłyby „atrakcje”, oferowane przez ów przybytek.

– Oszczędzę pani szczegółów – ciągnął sir Edward. – Wystarczy powiedzieć, że dość mocno rzucałem się w tym miejscu w oczy i natychmiast wzbudziłem podejrzenia. Wyszedłem stamtąd, nie uzyskawszy żadnych odpowiedzi, wyczułem jednak, że odmowa ich udzielenia wynikała bardziej ze strachu niż z niewiedzy.

– A co z tą dziewczyną, o której mówiła Nefret?

Jego usta ściągnęły się w grymasie niesmaku.

– Jest tam kilka młodych kobiet, ale opis był zbyt ogólny, bym mógł rozpoznać właśnie tę. Reasumując, wizyta okazała się nie tylko nieprzyjemna, lecz i zupełnie bezowocna. Nawet bym o niej nie wspomniał, gdybym nie uznał za konieczne ostrzeżenie pani. Znam panią już dość dobrze i znam pannę Forth. Pod żadnym pozorem nie powinna tam już chodzić. Nigdy!

Taka gwałtowna wypowiedź z ust tak opanowanego człowieka zabrzmiała dziwnie niepokojąco.

– Zgadzam się z panem – odparłam z namysłem. – Wygląda jednak na to, że poza ogólną niewłaściwością takiego działania ma pan na uwadze jakiś szczególny powód, jakieś szczególne zagrożenie. Bardzo proszę, niech pan mi je wyjawi.

– Nie rozumie pani? – Odstawił filiżankę i spojrzał mi prosto w oczy. – Za pierwszym razem przyjście panny Forth ich zaskoczyło… nikt by się nie spodziewał czegoś takiego.

– Ramzesa i Davida także z pewnością nie oczekiwali.

– To prawda, ale to zachowanie panny Forth, jej szczery i pełen współczucia apel do tych nieszczęsnych kobiet mógł komuś podpowiedzieć, że dałoby się zwabić ją w pułapkę. Ja od początku nie wierzyłem w autentyczność tego liściku. Gdyby jej pani nie przeszkodziła, czy nie poszłaby na to spotkanie sama? Czy nie zareagowałaby na kolejne takie wezwanie, czy ulękłaby się niebezpieczeństw tego miejsca, gdyby uznała, że autorce liściku coś grozi? Musi ją pani przekonać, że taki czyn byłby szaleństwem!

Jego głos drżał z emocji. Czyżby aż tak bardzo mu na niej zależało? Może osądziłam go niewłaściwie?

– Czy aż tak bardzo panu na niej zależy, sir Edwardzie? – zapytałam.

Odpowiedział mi dopiero po wydaniu kilku dziwnych odgłosów, przypominających duszenie się.

– Powinienem był już przywyknąć do pani bezpośredniego stylu, pani Emerson. Ostrzegła mnie pani już kiedyś, że nigdy nie uda mi się zdobyć jej względów.

– I miałam rację?

– Tak – odparł cichym jak westchnienie głosem. – Wówczas nie chciałem pani wierzyć, ale teraz już wiem, że nigdy nie będzie moja.

Nie odpowiedział na moje pierwsze pytanie, ale nie zamierzałam go powtarzać. Znałam odpowiedź.

Pociąg się oczywiście spóźnił. Dopiero około trzeciej nad ranem długo wyczekiwany turkot kół kazał mi wybiec na werandę. Emerson wynajął dla podróżników i ich bagaży powóz (wciąż mu powtarzam, że powinniśmy sprawić sobie własny, ale bez skutku) i wreszcie mogłam uściskać Evelyn i Waltera. Byli półżywi ze zmęczenia, lecz żadne nie chciało odpocząć, dopóki nie ujrzą córki na własne oczy.

Nefret usnęła na materacu, który rozłożyliśmy przy łóżku. W świetle lampki nocnej, padającym na zaróżowione snem twarze i rozrzucone loki, dziewczęta stanowiły uroczy widok. Nefret od razu się zbudziła i natychmiast przyłożyła palec do ust, toteż wycofaliśmy się po cichu z sypialni, a ona z nami.

Walter i Evelyn, choć tak bardzo zmęczeni, byli zbyt podekscytowani, żeby zaraz pójść spać. Rozsiedliśmy się więc w salonie, wokół wniesionej przez Fatimę góry jedzenia. Rozpierających nas głębokich emocji i radości nie dało się powściągnąć i znów zaczęliśmy wymieniać serdeczne uściski, popłynęły łzy, posypały się zapewnienia o wzajemnym oddaniu i protesty.

Jako pierwszy wygłosił w miarę spójną kwestię Walter:

– Sam nie wiem, czy powinienem stłuc Daouda na kwaśne jabłko, czy podziękować mu z całego serca.

– To drugie – poradził mu Emerson. – Jest od ciebie dwa razy większy.

– Ale i tak stałby spokojnie i pozwolił się bić – stwierdził Ramzes. – To nie była jego wina, stryju Walterze.

– Wszyscy mi to powtarzają. – Walter przesunął dłonią po oczach. – No, w każdym razie jesteśmy tutaj i wspaniale jest was znowu zobaczyć. Dobrze wyglądasz, Amelio… wyjątkowo dobrze w tych okolicznościach.

– Ona się żywi takimi rzeczami – mruknął Emerson.

Evelyn usadziła chłopców obok siebie i przyglądała im się z, czułą matczyną troską.

– Wy dwaj też wyglądacie o wiele lepiej, niż oczekiwałam – powiedziała. – Twoja ręka, Ramzesie…

– Ma się już dużo lepiej – zapewnił ją. – Mama i Nefret robią wiele hałasu o nic.

Evelyn obdarzyła go uśmiechem i obróciwszy się do Davida, musnęła pieszczotliwie dłonią jego policzek.

– O ciebie także się martwiliśmy, mój drogi. Gdyby nie wzgląd na Lię, przyjechalibyśmy tu bez wahania.

David, zbyt poruszony, by coś powiedzieć, pochylił głowę i uniósł dłoń Evelyn ku swym ustom.

Emerson zaczął się nerwowo kręcić. Nie przepada za nadmiernym okazywaniem czułości – w każdym razie nie publicznie.

– Wy dwoje za to wyglądacie jak upiory – oświadczył. – Idźcie do łóżka, jutro porozmawiamy. A wy, chłopcy, powiedzcie dobranoc i idziemy.

– Idziemy? – zdziwiłam się. – Dokąd, o tej godzinie?

– Do Doliny oczywiście. Davis zacznie demolować grobowiec z samego rana i chcę tam być przed nim.

– Nie możesz tego robić, Emersonie!

– Nie mogę udzielić mu paru pożytecznych rad i w taktowny sposób wytłumaczyć, że powinien przestrzegać podstawowych zasad naukowo prowadzonych wykopalisk? A cóż w tym złego?

– To grobowiec Davisa, nie twój. Nie powinieneś…

– Grobowiec – zaczął Emerson górnolotnym tonem, jakim wygłaszał mowy – nie jest własnością Davisa, Amelio. Należy do narodu egipskiego i do świata.

Biła z tych słów taka obłuda, że wybuchnęłabym śmiechem, gdyby nie ogarnęła mnie zgroza. Ale Walter się roześmiał, i to tak gwałtownie, że musiał obetrzeć sobie oczy, a jeśli nawet w jego śmiechu pobrzmiewała odrobina histerii, trudno go było za to winić.

– Nie przejmuj się, kochana Amelio – wysapał w końcu. – Radcliffe opowiedział nam wszystko po drodze. Ani ty go nie powstrzymasz, ani ja. Nie powstrzymają go nawet zastępy niebieskie. Radcliffe, chłopie drogi, jak to dobrze być znowu z wami!

Emerson nie zgodził się zabrać mnie z sobą, oznajmiając, że jestem niezbędna w domu, żeby wszystkiego dopilnować. Nie przejęłabym się tym wcale, gdyby nie to, że jednocześnie uległ naleganiom Nefret.

– Hmm, właściwie czemu nie – stwierdził. – Możesz się nam przydać. Potrafisz podejść Davisa jak nikt inny. Nie zapomnij aparatu.

Przepełniona niepokojem, odciągnęłam Ramzesa na stronę.

– Nie pozwól mu nikogo uderzyć, synu, a szczególnie pana Weigalla. Ani pana Davisa. Ani…

– Zrobię, co się da, mamo.

– I uważaj na Nefret. Nie pozwól jej…

– Nigdzie odchodzić samej? Nie ma obawy. – W jego ciemnych oczach błysnęło jakby rozbawienie. – Będzie zbyt zajęta flirtowaniem z panem Davisem.

– O rany – mruknęłam.

– Wszystko będzie dobrze, mamo. Jak nieprzyjaciel mógłby zastawić na nas pułapkę, skoro nawet my sami nie wiemy, jakie diabelstwo ojciec wymyśli za chwilę?

Wyprawiłam ich w drogę i wróciłam do swoich zajęć. Fatima wyposażyła gościnny pokój we wszystko, co niezbędne, łącznie z płatkami róż w wodzie do mycia; kiedy jednak zajrzałam do sypialni Nefret, by sprawdzić, jak się miewa Lia, ujrzałam jej matkę leżącą na materacu przy łóżku. Obie spały. Otarłam łezkę z oka i podeszłam do drzwi pokoju Waltera. Odgłos chrapania upewnił mnie, że i on się poddał. Drzwi sir Edwarda były uchylone i padało stamtąd światło; mimo że nie wziął udziału w radosnym spotkaniu, najwyraźniej nie spał i czuwał.

Kazałam Fatimie iść spać i sama się położyłam, by złapać choć parę godzin odpoczynku. Odpoczęłam w istocie, lecz natłok wrażeń i pytań w mojej głowie nie pozwolił mi zasnąć zbyt głębokim snem. To, co powiedział sir Edward, uczciwie przyznam, nie przyszło mi samej do głowy. Znając jednak Nefret tak, jak ją znałam, mogłam się obawiać, że miał rację. Należało też rozważyć niesłychany postępek Lii. Myśląc o jej udręczonych rodzicach, znowu poczułam na nią złość. Jak nierozważni i egoistyczni potrafią być młodzi ludzie! Nie wątpiłam w uczucia Lii wobec nas, ale swoim rodzicom winna była ich więcej. Wiedziałam, że przynajmniej w części powodowało nią egoistyczne pragnienie postawienia na swoim.

Moje myśli zajmował jednak przede wszystkim, jak zawsze, Emerson. Czy martwiłam się o jego bezpieczeństwo? Nie za bardzo. Była ich czwórka, wszyscy na koniach i wyczuleni na zagrożenie. Dla pokonania ich konieczny byłby frontalny atak, poza tym nikt nie mógł przypuszczać, że o tej godzinie będą już w drodze. Bardziej niepokoiłam się niepohamowanym temperamentem Emersona. Już miał na pieńku z Departamentem Starożytności, nie wspominając o Davisie. Co on tam teraz robił, w grobowcu Davisa? Co się działo w ciemnościach nocy w Dolinie? I co u diabła mogło się znajdować w tym grobowcu? Sama również nie całkiem byłam odporna na archeologiczną gorączkę.

Z manuskryptu H

Ramzes widział, jak bardzo podekscytowany jest jego ojciec, i był świadom, że nic, poza fizyczną przemocą, nie utrzyma go z dala od grobowca Davisa. Przez chwilę zastanawiał się, czy ojciec przerwałby jakieś ciekawe wykopaliska, widząc, że jego syna ktoś napadł. Zaraz jednak zbeształ się za takie myśli. Emerson oczywiście schwytałby napastnika, znokautował go, zapytał: „Czy nic ci nie jest, synu?” – i powrócił do pracy.

Z Nefret było oczywiście inaczej. Ojciec kiedyś oświadczył, że zabije każdego, kto ośmieli się ją tknąć, i Ramzes nie wątpił, że spełniłby swoją groźbę. Ale on sam zrobiłby dokładnie to samo.

Dotarli do wylotu Doliny na godzinę przed świtem. W oślim parku nie było nikogo poza jednym z gafirów, śpiącym na kupie szmat. Odpowiedzieli na pytania Araba kilkoma monetami i zostawili pod jego opieką konie.

Księżyc zaszedł, ale świeciły gwiazdy. Włosy Nefret połyskiwały w ich blasku.

Robotnicy pozostawieni na straży przy nowym grobowcu spali, lecz jednego z nich zbudził chrzęst kamieni pod butami przybyszy i usiadł, przecierając oczy.

– Ach, to Ojciec Przekleństw – wymamrotał w odpowiedzi na ciche powitanie Emersona – i Brat Demonów, i…

– I inni – dokończył Emerson. – Śpij sobie dalej, Husseinie. Wybacz, że cię obudziliśmy.

– Co zamierzasz robić, Ojcze Przekleństw?

– Posiedzieć sobie na tej skale – padła spokojna odpowiedź.

Mężczyzna zwinął się z powrotem w kłębek. Egipcjanie dawno już stwierdzili, że postępowanie Ojca Przekleństw trudno jest zrozumieć. Opinię tę podzielało także wielu nie-Egipcjan.

Emerson wydobył fajkę, a pozostali usiedli przy nim.

– Nie zamierzasz zajrzeć do grobowca, profesorze? – zapytała Nefret.

– W tych ciemnościach? Nic byśmy nie zobaczyli, moja droga.

– To co będziemy robić?

– Czekać.

Na dno Doliny wschód słońca docierał powoli, lecz światła w końcu przybyło na tyle, że strażnicy pobudzili się i rozpalili ogień, żeby zrobić kawę. Nefret otworzyła kosz z jedzeniem, który wcisnęła jej Fatima, i zaczęła rozdzielać pomiędzy robotników chleb, jajka i pomarańcze, a oni podzielili się z przybyszami swoją kawą. Gdy jedli, zjawił się Abdullah z robotnikami. Wszyscy wesoło gawędzili, aż w pewnym momencie posłyszeli czyjeś kroki.

Był to Ned Ayrton, który przyszedł z resztą swoich ludzi. Ujrzawszy zgromadzonych, stanął jak wryty.

– Zajrzeliśmy na wypadek, gdybyśmy mogli w czymś pomóc – rzucił lekko Emerson. – Ma pan ochotę na jajko na twardo?

– Ee… nie, bardzo dziękuję, ale nie mam czasu. Za parę godzin przyjdzie pan Davis i będzie chciał…

– Wiem, wiem. Jesteśmy do pańskiej dyspozycji, młodzieńcze. Proszę powiedzieć, co mamy robić.

Ned najbardziej pragnął, żeby odeszli i zostawili go w spokoju, dobre wychowanie nie pozwoliło mu jednak tego powiedzieć i wy bąkał tylko:

– Myślałem… ee… żeby oczyścić porządnie schody. Uprzątnąć gruz. Nie chciałbym, żeby ktoś się potknął i…

– Jasne, jasne – odparł Emerson.

Wstał i można by powiedzieć, że się uśmiechnął (gdyby nie obnażył przy tym aż tylu zębów), a potem ruszył ku schodom.

– Co on chce zrobić? – zapytał Ayrton Ramzesa z udręką w oczach.

– Jeden Bóg to wie. Kiedy spodziewasz się Davisa?

– Nie przed dziewiątą. Powiedział, że będzie wcześnie, ale to właśnie jest wcześnie dla niego. Wszystko musi być gotowe na jego przyjście. Będzie chciał…

– Wiem.

– Ramzesie, co zamierza profesor?!

– Czy miałbyś coś przeciwko zrobieniu kilku zdjęć?

– Nie uda wam się. Kąt jest nieodpowiedni, wejście jest w cieniu i… No cóż, chyba możecie je zrobić, tylko żeby pan Davis tego nie zobaczył.

Odszedł pospiesznie, a Ramzes odwrócił się do Nefret, słuchającej tego z sarkastycznym uśmieszkiem.

– Biedny Ned – pokręciła głową. – Ma zbyt miękki kręgosłup. Przecież to on tu rządzi.

– Nie. Rządzi Weigall – odparł Ramzes. – A Ned jest tylko najemnym pracownikiem, któremu płaci Davis. Dwieście pięćdziesiąt funtów rocznie tobie może wydawać się niczym, ale on ma tylko to.

Mówił dość ostrym tonem, lecz dziewczyna, zamiast coś odpysknąć, uśmiechnęła się do niego.

– Touché, mój chłopcze. Kto to nadchodzi?

– Weigall. Nocował z kilkoma ludźmi w Dolinie.

Nikt nie potrafił oprzeć się urokowi Nefret. Ramzes zdawał sobie sprawę, że on sam jest zakochany po uszy, ale nawet Weigall, który miał pełne prawo nie ufać całej rodzinie Emersonów, odtajał na widok jej uśmiechu i dołeczka w brodzie.

– Będziemy na śniadaniu u pana Davisa na jego łodzi – oznajmił. – A potem tu z nim wrócimy. Mhm… co pan robi, profesorze?

Emerson odrzucił na bok kamień, który właśnie podniósł, i zaczął mu wyjaśniać swoje czynności. Ramzes, przyglądając się temu z rosnącym rozbawieniem, doszedł do wniosku, że nie docenił swego ojca. Nawet najsurowszy krytyk nie mógłby się sprzeciwić temu, co robił: Davis chciał wejść do grobowca i Emerson starał się mu to umożliwić.

– Kiedy wrócicie, wszystko będzie porządnie oczyszczone – oświadczył, odsłaniając zęby w wilczym uśmiechu. – Nie chciałbym, żeby pan Davis połamał swoje stare kości na gruzie, który zalega na stopniach. Ayrton będzie miał na nas oko, nieprawdaż, Ayrton? Może pan spokojnie iść na swoje śniadanko, Weigall.

Pożegnał inspektora serdecznym klepnięciem po plecach, a kiedy ten zniknął z widoku, natychmiast jak tygrys przyskoczył do Davida.

– Właź tam i zacznij kopiować inskrypcje z tej płyty! – polecił.

– Ależ profesorze… – zaczął młodzieniec, który wprawdzie czegoś takiego się spodziewał, nie był tym jednak zachwycony.

– Rób, co powiedziałem. A ty, Ramzesie, stań na drodze i trzymaj straż. Daj nam znak, jeśli zobaczysz kogoś, z kim wolelibyśmy się nie spotkać.

Nefret wybuchnęła śmiechem.

– Niech pan się tak nie martwi, Ayrton – parsknęła. – Nikt nie będzie pana obwiniał, bo wszyscy doskonale znają sztuczki profesora. Poza tym nikt się o tym nie dowie, jeżeli pan sam tego nie zdradzi.

Ned przyjrzał się słuchającemu z zaciekawieniem tej wymiany zdań tłumkowi gapiów, który składał się z jego ekipy i robotników Emersona. Po chwili wyraz szoku na jego twarzy ustąpił nieśmiałemu uśmiechowi.

– Coście z nimi zrobili, przekupiliście ich? – zapytał.

– Przekupiliśmy i zastraszyli – odparła wesoło Nefret. – Oni uważają, że Ramzes jest blisko spokrewniony ze wszystkimi demonami Egiptu. Może pomarańczę?

Wypełniając polecenie ojca, Ramzes usadowił się w miejscu, z którego mógł widzieć drogę aż do oślego parku. Emerson łamał w tej chwili wszystkie zasady etyki archeologicznej, nie wspominając już o jego własnych. Ramzes, który także nigdy nie pozwalał, by zasady stawały mu na drodze do celu, ochoczo w tym uczestniczył. Płatki złota na płycie ledwie się trzymały i każde poruszenie na mostku, każdy oddech mogły naruszyć kolejne. Po kilku dniach relief mógł całkowicie zniknąć. Ojciec zaproponował Davisowi pomoc sir Edwarda jako fotografa i Davida jako rysownika, ale ten odrzucił ofertę. Chciał mieć pełną kontrolę nad „swoim” odkryciem.

Ramzes rozprostował zesztywniałe palce, przeklinając w duchu sam siebie za głupotę, która mu teraz nie pozwoliła na udział w całej zabawie. Gdyby nie dał się ponieść własnemu wyobrażeniu siebie jako romantycznego wybawiciela, byłby zastosował kilka nieeleganckich, lecz skutecznych ciosów, których się nauczył w podejrzanych dzielnicach Londynu i Kairu. Uderzył jednak bandziora w szczękę w stylu przyjętym w szkolnym boksie i właśnie zbierał tego owoce. Pewne czynności mógł wykonywać lewą ręką, ale kopiowanie hieroglifów wymagało delikatności i precyzji, niemożliwych teraz do uzyskania.

Wzdrygnął się, usłyszawszy, że ktoś nadchodzi. Był to jednak tylko Abdullah. Miał posępną minę.

– Muszę cię o czymś powiadomić, mój synu – powiedział.

– Czy chodzi o Daouda, mój ojcze? Nie kłopocz się tym, nikt się na niego nie złości. W każdym razie nie tak bardzo.

– Nie, to nie o to chodzi. Postaraj się, żeby Nur Misur się o tym nie dowiedziała, jeśli to możliwe. Z Nilu wyłowiono dziś następne zwłoki, zmasakrowane tak samo jak poprzednie. Tym razem to kobieta.

11

Nie sądziłam, by takie drobiazgi jak przyjazd rodziny czy niebezpieczeństwo wiszące nad nami wszystkimi i pilna konieczność zastanowienia się nad dalszymi posunięciami mogły odciągnąć Emersona od pracy, postanowiłam więc jak najszybciej do niego dołączyć. Przyznam, że kierowała mną również ciekawość, lecz głównym moim celem było nakłonienie Emersona do wcześniejszego powrotu do domu.

Wyjście bez słowa i pozostawienie naszych gości samym sobie byłoby jednak niegrzeczne i być może ryzykowne, musiałam więc zaczekać, aż utrudzeni podróżnicy się wyśpią. Pierwsza obudziła się Lia. Jej okrzyk zaskoczenia zbudził Evelyn, a kiedy tam weszłam, zastałam obie w czułym uścisku.

Podczas późnego śniadania odkryłam bez zdziwienia, że zatroskanie Waltera losem córki teraz, gdy była już bezpieczna, zmieniło się w skrajną irytację. To normalna rodzicielska reakcja w takich przypadkach. Reakcja Lii też była właściwa dla osoby w jej wieku. Dobrze przespana noc przywróciła jej pełnię sił i chociaż wyraziła żal, że musieli się o nią martwić, nie sądziłam, by rzeczywiście go czuła. Jej twarz była zarumieniona z podniecenia i szczęścia, natomiast jej rodzice wyglądali na postarzałych o dziesięć lat.

Przybycie sir Edwarda zmusiło Waltera do przerwania pedagogicznej pogadanki. Oboje z Evelyn doskonale znali młodego człowieka i wyrazili radość z ponownego spotkania. Bez oporów dał się namówić do wypicia z nami kawy.

– Zastanawiałem się, pani Emerson, czy poczyniła już pani plany na dzisiejszy dzień – oznajmił. – Czy zleci mi pani coś do zrobienia?

Ta uwaga, choć taktowna, otrzeźwiła mnie. Wyjaśniłam, że chcę zaczekać na powrót Emersona i reszty, żeby przedyskutować nasze plany nie tylko na dzisiaj, lecz w ogóle na najbliższą przyszłość.

– Dlatego na razie przejdę się do Doliny – rzuciłam mimochodem. – A wy zostańcie tutaj.

Moja rozsądna propozycja spotkała się jednak z gwałtownym sprzeciwem, który u każdego ze zgromadzonych przy stole biesiadników przybrał inną formę – od wydętych warg i urażonego spojrzenia Lii po głośno wyrażone oburzenie Waltera.

– Na pewno nie pójdziesz nigdzie sama, Amelio! – oświadczył.

Nie podobało się to również Evelyn i sir Edwardowi, wobec czego zostało postanowione, że pójdziemy wszyscy. Fatima zaopatrzyła nas w gigantyczny zapas jedzenia i wyruszyliśmy w drogę w świetnych humorach. Tajemnica szczęścia polega na umiejętności cieszenia się chwilą i niedopuszczaniu do tego, by nieprzyjemne wspomnienia lub lęk przed przyszłością przysłoniły blask teraźniejszości. Dzień był piękny, słońce promienne, powietrze czyste – poza tym udawaliśmy się do jednego z najbardziej romantycznych zakątków na Ziemi, gdzie czekali na nas bliscy i wspaniałe widoki. Lia była tak podekscytowana, że wciąż popędzała swego osła. Walterowi myśl o nowo odkrytym grobowcu również kazała zapomnieć o troskach. Był nie tylko czułym ojcem, lecz także naukowcem i sam przez wiele lat brał udział w wykopaliskach w Egipcie.

Sir Edward jechał na koniu; mieliśmy ich jednak za mało, więc ja dosiadłam osiołka, dzięki czemu mogłam gawędzić wygodnie z Evelyn – oczywiście na tyle wygodnie, na ile pozwalał krok zwierząt. Moja szwagierka cieszy się reputacją profesjonalistki jako świetna malarka scen egipskich, ale tego dnia troska o córkę i o nas wszystkich przysłoniła jej zainteresowanie archeologią.

– Doprawdy nie wiem, co ja mam z tobą począć, Amelio! – powiedziała. – Dlaczego ty i Emerson nie możecie przeżyć choć jednego sezonu bez wplątywania się w afery z udziałem jakichś kryminalistów?

– No, trochę przesadzasz, droga Evelyn. Przecież w sezonie tysiąc dziewięćset pierwszego i drugiego roku… nie, wtedy było to oszustwo w Muzeum Kairskim. A może to było rok później, wtedy Ramzes miał… Zresztą nieważne.

– Z roku na rok jest coraz gorzej, Amelio.

– Nie wydaje mi się, moja droga. Właściwie wszystkie te historie są do siebie podobne. Jedyna różnica polega na tym, że dzieci zaczęły brać w tym aktywniejszy udział.

Nie byłam pewna, jak wiele Evelyn wie czy podejrzewa na temat moich kontaktów z Sethosem. Nie było jednak sensu ukrywać przed nią faktów, które znały nawet dzieci, opowiedziałam jej więc całą historię. Przez lata naszej znajomości zdążyłam nabrać szacunku dla wnikliwości jej osądu. Była zaskoczona – a kiedy opowiedziałam jej o uwodzicielskim stroju, o którego włożenie Sethos kiedyś mnie poprosił, omal nie spadla z osła – ale gdy skończyłam, jej konkluzja była rzeczowa i obiektywna:

– Wydaje mi się, Amelio, że wyciągasz przedwczesne wnioski, zakładając, że to właśnie ten osobnik winien jest twoich obecnych kłopotów. Nie masz na to żadnych dowodów.

– W gruncie rzeczy sama w to nie wierzę – odparłam. – To Emerson widzi wszędzie czającego się Sethosa. Sądzę… Ale jesteśmy już prawie na miejscu; pogadamy później, dobrze?

Wycieczkowicze opuszczali już Dolinę. Cały ośli park wypełniała krzątanina i porykiwania zwierząt. Zostawiliśmy wierzchowce i przeszliśmy pieszo krótki odcinek do naszego stanowiska.

Powitał nas Selim i wyjaśnił, że Emerson z dziećmi są u efendi Davisa. Tego się właśnie obawiałam. Walter nie mógł się doczekać zobaczenia grobowca, ja zaś chciałam jak najszybciej sprawdzić, co tam znów nawyczyniał Emerson, zabawiliśmy więc tylko tyle, żeby przywitać się z Abdullahem i robotnikami. Daouda nigdzie nie było widać; widocznie ktoś – najpewniej Selim – wytłumaczył mu, że będzie lepiej na razie nie pokazywać się rodzicom Lii. W końcu jednak wynurzył się z wykopu, wyglądając jak wielkie, wystraszone dziecko. Ale gdy Walter uścisnął mu dłoń, Evelyn podziękowała za opiekę nad córką, a Lia uściskała serdecznie, od razu się rozchmurzył. Załatwiwszy tę sprawę, kazałam Selimowi zanieść jedzenie do naszego „grobowca śniadaniowego” i ruszyliśmy do stanowiska Davisa.

Zastaliśmy tam resztę naszej rodziny, a także, sądząc na oko, połowę mieszkańców Luksoru. Davis jak zwykle przyprowadził swoją świtę. Pomachałam do pani Andrews, która siedziała w cieniu na dywaniku, wachlując się tak zawzięcie, że aż powiewały pióra na jej kapeluszu. Potem podeszłam do Emersona. Jego wygląd wcale mi się nie podobał.

– Witaj, Peabody – wymamrotał ponuro.

– Co się dzieje? – zapytałam.

– Zniszczenie i zagłada. Katastrofa. Byłaby jeszcze i śmierć – dodał – gdyby Nefret nie odciągnęła mnie od Weigalla. Nie uwierzyłabyś, Peabody…

– Nie powinieneś tu przebywać, Emersonie, skoro tak bardzo cię to denerwuje. Nic dobrego z tego nie wyniknie.

– Może jednak – odparł. – Oni wszyscy znają moje poglądy w kwestii etyki wykopalisk, a Weigall udaje nawet, że je podziela. Może sama moja obecność trochę ich otrzeźwi.

W tym momencie z grobowca wypadł Davis z kilkoma ludźmi. Wcale nie wyglądał na otrzeźwionego obecnością Emersona, a jego twarz pod wpływem uniesienia i ekscytacji przybrała niebezpiecznie czerwony odcień.

– To ona! – wrzasnął. – Witam, pani Emerson. Czy mąż już pani powiedział? To królowa Tei! Co za odkrycie!

– Królowa Tei?! – wykrzyknęłam.

– Tak jest! Żona Amenhotepa Trzeciego, matka Chuenatena i córka Jui i Tui, których grobowiec odkryłem w zeszłym roku, no i…

– Wiem, kim ona była, panie Davis. Jest pan pewien?

– Nie ma wątpliwości. Jej imię jest na płycie sarkofagu, który kazał wykonać dla niej jej syn Chuenaten. A ona leży w trumnie, w komorze grobowej!

– Wszedł pan do komory? – zapytałam, zerkając mimowolnie na Emersona. – Przeczołgał się pan po tej wąskiej desce?

– Oczywiście. – Davis cały promieniał. – Nic mnie nie mogło powstrzymać. W tym starcu wciąż kipi życie, pani Emerson.

Miałam wrażenie, że nie będzie kipiało zbyt długo, jeśli nie zwolni tempa. Jeżeli nie zatłucze go Emerson, dostanie zawału; był tak podniecony, że aż podskakiwał, sapiąc niczym wieloryb. Nakłoniłam go, żeby usiadł i ochłonął. Davis, wyraźnie poruszony moją troską, zapewnił mnie, że wybiera się właśnie na lunch.

– Może pani też chciałaby to obejrzeć? – zaproponował łaskawie. – I profesor także? Później, dobrze?

Emerson milczał, nieruchomy jak skała. Powiedzieć, że był oburzony, to mało; po prostu zapadł z obrzydzenia w rodzaj letargu. Szturchnęłam go lekko parasolką.

– Chodź na lunch, mój drogi. Walter z Evelyn i Lią już na nas czekają.

– Kto taki?

Widząc, że nie doczekam się na razie od mego męża rozsądnej reakcji, zawołałam dzieci i razem zaprowadziliśmy go do naszego grobowca wypoczynkowego. Wiadomość, że nowy grób należał do matki Achenatona (którego Davis nazywał po dawnemu Chuenatenem), bardzo zaintrygowała Evelyn i Waltera, poznali się bowiem w Amarnie, rodzinnym mieście heretyckiego faraona.

– Coś podobnego! – zawołał Walter. – Bardzo bym chciał to zobaczyć. Jak myślicie, czy pan Davis pozwoli mi zajrzeć do komory grobowej?

Te słowa przebudziły wreszcie Emersona z letargu.

– Czemu nie? – odparł. – Wpuścił już tam kilkanaście osób, a większością z nich kierowała jedynie pusta ciekawość. Nawet nie chcę myśleć, jakich zniszczeń narobili.

– A ty jeszcze tego nie oglądałeś? – zapytałam, odganiając muchę z mojej kanapki z ogórkiem.

– Nie. Myślałem jak głupiec, że moja powściągliwość zawstydzi innych i pójdą za moim przykładem. Ale posłałem tam Ramzesa.

Uświadomiłam sobie, że Ramzes jest wyjątkowo milczący. Siedział oparty o ścianę, z podciągniętymi kolanami – bo gdy wyprostuje swoje długie nogi, wszyscy się o nie potykają – i wpatrywał się w nietkniętą kanapkę. Szturchnęłam go lekko.

– Opowiedz nam, co widziałeś, Ramzesie.

– Co? Ach, przepraszam, mamo. Co byście chcieli wiedzieć?

– Opisz wszystko jak najdokładniej – poprosiła Nefret. – Mnie jeszcze tam nie wpuścili. Damy – trudno opisać pogardę, z jaką wypowiedziała to słowo – muszą zaczekać, aż dżentelmeni odbędą swoją kolejkę.

– Jest tylko jedno pomieszczenie – zaczął posłusznie Ramzes. – Drugie, niedokończone, tworzy sporą niszę, w której stoją cztery kanopy z pięknymi głowami portretowymi. Ściany są otynkowane, ale bez dekoracji. Pod ścianami i na ziemi leżą pozostałe części sarkofagu. Podłogę zalega gruba warstwa rumoszu: część wypełnienia z korytarza, tynk odkruszony ze ścian i pozostałości wyposażenia z pochówku – rozbite szkatułki, paciorki z naszyjników, fragmenty dzbanów i inne tego rodzaju rzeczy. Pod jedną ze ścian stoi antropoidalna trumna nieznanego mi typu. Jej wieko pokrywa wzór piórowy, inkrustowany szkłem i kamieniem w złocie. Ze złotej maski pozostała tylko góra, inkrustowane oczy i brwi. Na czole ma ureus, widoczna jest też broda, przyczepiona do podbródka. Ręce są skrzyżowane na piersi. Można chyba przyjąć, że były w nich kiedyś berła królewskie, bo zostały trzy rzemienie z bicza, chociaż rękojeść i drugie berło nie…

– Ureus, broda i berła – powtórzył Emerson w zamyśleniu.

– Tak, ojcze.

– Hmh – mruknął Emerson.

– Tak, ojcze – powtórzył Ramzes i po dłuższej chwili dodał: – Wieko trumny z pewnością zostało zmienione.

– No tak… – powiedział Emerson.

– Czy w trumnie jest mumia? – zapytałam, znużona już tą wymianą tajemniczych uwag.

– Jest – przytaknął Ramzes. – Trumnę uszkodziły spadające z sufitu odłamki skały i wilgoć, a także zapadnięcie się łoża pogrzebowego, na którym stała. Wieko uniosło się i rozpękło wzdłuż, ale nadal zakrywa większą część mumii, poza głową, która oddzieliła się od ciała i leży na ziemi.

Lia zadrżała, zachwycona własnym przerażeniem.

– Czy wygląda bardzo obrzydliwie? – zapytała z nadzieją.

– To nieważne – uciszył ją jej ojciec. – Brak malowideł ściennych, powiadasz? Szkoda. Ale skoro to wszystko wygląda tak, jak to opisałeś, Davisowi starczy zajęcia na kilka tygodni.

Ramzes nie odpowiedział i wrócił do wgapiania się w swoją kanapkę. Emerson wypluł z siebie kilka nieprzyzwoitych słów, a Nefret stwierdziła uspokajającym tonem:

– Dobrze chociaż, że zgodzili się już niczego nie ruszać, dopóki nie przyjedzie ten ich fotograf.

– Czy zaoferowaliście Davisowi swoje usługi albo sir Edwarda? – zapytał Walter. – W grobowcu Tetiszeri, w równie trudnych warunkach, wykonał znakomitą robotę.

Sir Edward uśmiechnął się na to wspomnienie.

– Nie zapomnę tego codziennego wczołgiwania się po pochylni na wierzch sarkofagu, z aparatem, statywem i płytami przytroczonymi na plecach. Profesor groził, że mnie zamorduje, jeśli spadnę na jego gruzowisko.

– I zrobiłbym to – burknął Emerson.

– Byłem tego w pełni świadom, sir, i dzięki temu czułem się jeszcze bardziej niepewnie.

Emerson wykrzywił się w przyjaznym uśmiechu.

– Wykonał pan świetną pracę – przyznał. – Davis nie przyjął propozycji sir Edwarda, Walterze. Niech mnie diabli, jeśli wiem dlaczego. Nie znosi dzielić z kimkolwiek zasług. -Nagle wstał. – Ale teraz nie zabroni nam rzucić okiem. Najwyżej dołożymy się trochę do tego bałaganu, którego narobili inni. Kto idzie ze mną?

Evelyn stwierdziła, że nie chce się dokładać do bałaganu i woli oprowadzić Lię po ważniejszych grobach. Rozumiałam ją. Jeśli zdecydowaliby się wracać do Anglii, dziewczynka przynajmniej poznałaby najsławniejsze miejsca Doliny. David zaofiarował się jako eskorta, a ja dodałam im jeszcze Daouda.

Reszta naszej ekipy zwiedziła kolejno komorę pochówkową nowego grobowca, ale dopiero wtedy, gdy tam i z powrotem przeczołgali się wszyscy mężczyźni i trzy czy cztery kobiety z grupy Davisa. Widok był zadziwiający i przygnębiający zarazem. Pęknięta, naruszona trumna, rozrzucone po ziemi przedmioty i wielka złota płyta oparta o ścianę. Ze ścian poodpadały albo zwisały, grożąc odpadnięciem, wielkie kawały tynku. Sącząca się woda i inne czynniki spowodowały już zniszczenia w przeszłości, ale teraz każdy podmuch powietrza, każdy ruch groził dalszymi uszkodzeniami delikatnych obiektów. Na moich oczach, gdy klęczałam na czworakach w wejściu, od płyty pod ścianą oderwał się skrawek pozłoconej gipsowej zaprawy i spadł na stosik podobnych skrawków, leżących już na podłodze.

Moje archeologiczne sumienie nie pozwoliło mi zapuścić się głębiej, wycofałam się więc po kładce, zatrzymując się tylko na chwilę, by popatrzeć na złoconą płytę, leżącą niebezpiecznie blisko pod spodem. Wyobrażono na niej królową, ofiarowującą kwiaty Atonowi, jedynemu bogu jej syna. Druga z postaci, stojąca przed nią, została wycięta, lecz był to z pewnością Achenaton. Wrogowie faraona-heretyka, powodowani pragnieniem zniszczenia jego duszy i pamięci o nim, zdołali dotrzeć nawet do tego zapomnianego miejsca pochówku.

Gdy zbieraliśmy się do powrotu do domu, wciąż jeszcze byłam oszołomiona tym, co zobaczyłam. Na stronicach tego osobistego dziennika mogę wyznać, że pełna byłam najgorszych przewidywań. Zawartość grobowca była tak cenna i jednocześnie taka delikatna! Pochodziła z jednego z najciekawszych okresów w historii Egiptu, ale teraz zapewne można było się jedynie domyślać, ile światła to odkrycie mogłoby rzucić na wiele niewyjaśnionych kwestii z epoki rządów heretyckiego faraona. Z wszystkimi tymi obiektami powinno się obchodzić z, najwyższą ostrożnością, a obawiałam się, że tak w tym wypadku nie będzie.

Ramzes przez resztę popołudnia trzymał się na uboczu i dołączył do nas dopiero w drodze powrotnej, zamykając naszą małą karawanę. Zatrzymałam się i zaczekałam na niego.

– Fascynujący dzień, prawda, synu? – zapytałam, biorąc go pod rękę.

– Bardzo – odparł Ramzes.

– No dobrze, dość już tego. Powiedz mi wreszcie, co cię gryzie. Na pewno nie grobowiec.

Doszliśmy do oślego parku. Wszyscy zgromadzili się przy pięknych arabach chłopców, a Lia poprosiła, aby jej pozwolono pojechać na Riszy. Wyglądali na całkiem pogodnych; nawet Emerson przyglądał się z uśmiechem Walterowi, który usiłował wybić córce z głowy jej pomysł, śmiejącej się z nich obojga Nefret i Davidowi, który podsadzał Evelyn na swoją klacz. Tylko mój syn miał posępną minę.

– Nic się przed tobą nie ukryje, co, mamo? – rzucił. – Nie wiem, dlaczego to mnie nazywają Bratem Demonów.

– Jeśli się nad tym zastanowić, to ten twój przydomek jest właściwie potwarzą wobec mnie – odparłam. – No więc?

– Muszę wieczorem jechać do Luksoru. Czy mogłabyś zająć czymś Nefret, żeby nie przyszło jej do głowy mi towarzyszyć?

– Ale dlaczego?

Powiedział mi o zamordowanej kobiecie.

– Abdullah mówi, że Nefret nie może się o tym dowiedzieć. To oczywiście niemożliwe, ale nie chcę, żeby znów badała zwłoki. Te poprzednie były już wystarczająco okropne. Drugi raz tego nie wytrzyma.

– Dla ciebie to też nie będzie zbyt przyjemne – stwierdziłam, próbując nie pokazać po sobie niepokoju, jaki mnie ogarnął. – Mój ty Boże, nic dziwnego, że taki byłeś nieswój przez cały dzień. Czy sądzisz, że to może być… ta kobieta? Layla?

– Niewykluczone. Ktoś musi to sprawdzić.

– Pojadę z tobą.

– Po co? Żeby mnie trzymać za rączkę? – Napięte mięśnie w kącikach jego ust nagle się rozluźniły i dodał cichym głosem: – Przepraszam, mamo. Doceniam twoją troskę, ale poradzę sobie z tym bez asysty. Ty się tylko postaraj, żeby Nefret i pozostali się nie dowiedzieli, dopóki nie uzyskamy pewności.

– Dobrze. Coś wymyślę.

– Na pewno. Dziękuję ci.

Odpowiedni plan przyszedł mi do głowy, jeszcze zanim dojechaliśmy do domu. Wcale nie zamierzałam pozwolić, żeby Razmes znalazł się w Luksorze sam czy nawet z Davidem. Bezpieczeństwo polega na liczebnej przewadze. Kiedy obwieściłam moją propozycję, wszyscy zgodzili się, że kolacja w hotelu Winter Palace będzie miłą odmianą. Sir Edward powiedział, że przeprawi się przez rzekę razem z nami, ale ma już umówione spotkanie. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie znalazł sobie przypadkiem nowego towarzystwa – oczywiście mając na myśli płeć nadobną. Może naprawdę porzucił już nadzieję zdobycia serca Nefret? W każdym razie nie zauważyłam, żeby go w jakikolwiek sposób zachęcała – a wyćwiczone oko, takie jak moje, bez trudu wyłapuje drobne oznaki, świadczące o zainteresowaniu romantycznej natury. Sir Edward nie należał do mężczyzn tracących energie dla przegranej sprawy, zwłaszcza że było tyle innych dam, które mógł oczarować swoimi nienagannymi manierami i eleganckim wyglądem. A jeśli tak było w istocie, należała mu się wdzięczność za bezinteresowną pomoc.

Wszyscy poszli się myć i przebierać, a ja zostałam przez chwilę na werandzie, by nacieszyć oko moimi kwiatami i podumać nad straszliwym losem nieznanej kobiety. Cóż za dziwny świat! Splatały się w nim ściśle piękno i szczęście, tragedia i przerażenie, tworząc materię życia. Moja oferta wobec Ramzesa była szczera, ale zrezygnowałam z tej nieprzyjemnej misji bez żalu. Wolałabym i jemu tego oszczędzić, ktoś jednak musiał wykonać to zadanie, a jego osoba była tu najlogiczniejszym wyborem.

Kiedy oznajmiłam, że towarzyszyć nam będą Daoud i jego kuzyn Mahmud, nikt nie zaprotestował, ale Walter spojrzał na mnie podejrzliwie. Nie wątpiłam, jaka byłaby jego i Evelyn reakcja na wieść o kolejnej śmierci. Nie było sensu ukrywać tego przed nimi, uznałam jednak, że warto sprawę odłożyć na później, by nie psuć wszystkim wieczoru.

Udawało mi się odwracać ich uwagę przez cały obiad, w czym wydatnie pomagała mi Lia. Cały czas mówiła tylko o tym, jak wspaniale jest z nami przebywać, o atrakcyjnej wycieczce do Doliny Królów i o swoim podziwie dla Moonlight. Trajkotała jak najęta, roześmiana i z błyskiem w oczach. Nefret z właściwą sobie żywością przyłączyła się do niej, pozostali jednak byli niezbyt pomocni. Twarze rodziców dziewczynki wydłużały się coraz bardziej; wiedzieli, że im większy jest jej zachwyt, tym trudniej będzie nalegać na wyjazd. Ramzes nie jadł prawie wcale, a David, który miał mu towarzyszyć, jeszcze mniej.

Wymknęli się zaraz po kolacji, na moje nalegania zabierając ze sobą Daouda i Mahmuda. Uwagę reszty odwróciłam, oprowadzając ich po hotelu, lecz kiedy wróciliśmy do salonu na kawę, zaczęły się pytania. Moje kiepskie wytłumaczenie, że chłopcy pewnie poszli odwiedzić jakiegoś handlarza starożytności, spotkało się z zasłużonym sceptycyzmem.

– Do diabła! – wybuchnął Emerson. – Jeżeli poszli sami, a ty o tym wiedziałaś, Peabody, i nie powiedziałaś mi…

Oburzenie odebrało mu mowę. Aż się skrzywiłam, widząc furię w jego błękitnych oczach.

Twarze pozostałych także nie wyrażały zrozumienia. Spojrzenie Nefret pałało, a oczy Lii rozszerzyły się z niepokoju. Nawet Evelyn patrzyła na mnie srogo.

– Nic im nie grozi – pospieszyłam z zapewnieniem. – Wzięli ze sobą Daouda i Mahmuda, poszli niedaleko i nie na długo. Wkrótce wrócą i wtedy omówimy…

– Mniejsza z tym, Amelio – przerwał mi Walter, a spokojna pewność w jego głosie ostudziła nawet jego rozsierdzonego brata. – My z Evelyn już omówiliśmy co trzeba i raczej nie zmienimy zdania. Przed wyjazdem z Kairu zdążyłem jeszcze dowiedzieć się o rezerwacje. Są miejsca na parowcu odpływającym z Port Saidu w przyszły wtorek. Pojedziemy do Kairu, wsadzę Evelyn z Lią na statek i wrócę tutaj.

Jeżeli sądził, że to załatwi sprawę, nie znał swojej rodziny. Każde z nas miało własną opinię na ten temat i nie omieszkało jej wyrazić. Lia podniosła głos do tak przeraźliwego pisku, że musiałam ją złapać za ramiona i lekko potrząsnąć.

– Na miłość boską, dziecko, nie rób scen – rzekłam surowo. – Nie publicznie w każdym razie.

– Oczywiście – wycedziła Nefret. – My, Emersonowie, nigdy nie ujawniamy publicznie swoich uczuć, co? Jak mogłaś, ciociu Amelio?

– Miałem nadzieję, że uda się to odłożyć na później – powiedział Walter, nieco stropiony. – No ale… Lia, dziecko kochane, nie płacz już!

– Nie publicznie w każdym razie – wycedziła Nefret przez zęby.

Wyglądała, jakby miała chęć mnie z kolei wziąć za ramiona i potrząsnąć. Emerson zresztą też. Od dalszych napaści uratowało mnie przybycie Ramzesa.

Dyskusja była tak ożywiona, że nikt nie zauważył jego wejścia – poza Nefret. Zerwała się z miejsca i byłaby pobiegła mu na spotkanie, gdybym nie przytrzymała jej za rękę.

– Nie publicznie – powiedziałam na poły kpiąco, za co zostałam obdarzona przez nią nieprzychylnym spojrzeniem. Usiadła jednak, złożywszy złączone dłonie na podołku.

Ramzes stanął przy Nefret z uniesionymi wysoko brwiami.

– Słychać was aż na ulicy – oznajmił. – Jaki znowu macie problem?

Jego udawana nonszalancja mogła zwieść innych, ale serce matki zawsze wyczuje oznaki wzburzenia. Gdy spojrzenie Ramzesa napotkało moje, pokręcił nieznacznie głową.

Nie potrafiłam powstrzymać okrzyku ulgi.

– Dzięki Ci, Boże!

– Ty obrzydliwy, podstępny zdrajco – syknęła Nefret. – Gdzie ten drugi gagatek?

– Idzie… – Ramzes wskazał drzwi, w których stał już David. Nie posiadał on takiej umiejętności maskowania się jak mój syn i pewnie zwlekał z wejściem, by zdążyć zapanować nad swoją szczerą, otwartą twarzą. Pomimo że zamordowaną kobietą nie była Layla, dla tak wrażliwego młodzieńca jak on musiał to być straszny widok. Przyjrzałam się baczniej Ramzesowi i zadzwoniłam na kelnera.

– Siedź spokojnie, Nefret – napomniałam ją. – Ramzes chciał ci oszczędzić tego koszmarnego zadania i powinnaś być mu za to wdzięczna. Whisky, synu?

– Tak, proszę – odparł i opadł ciężko na krzesło.

– Czuję, że się do ciebie przyłączę – rzekł Emerson.

Zanim opowieść Ramzesa dobiegła końca, to samo uczynił Walter, a ja zamówiłam szklaneczkę dla Davida, który nie pija mocnych alkoholi, ale tym razem uległ moim namowom. Ramzes pokiwał z aprobatą głową.

– Miał mdłości – oznajmił, patrząc z ukosa na Nefret. – I ja także.

Ujęła jego dłoń tak charakterystycznym dla siebie, impulsywnym i czułym gestem.

– Już dobrze, mój chłopcze; tym razem ci wybaczam. Chyba nie złamałeś naszej zasady, skoro powiedziałeś o tym cioci Amelii. Więc to nie była Layla?

– Nie.

Ciekawa byłam, skąd ta jego pewność. Nie zagłębiał się w szczegóły, lecz pamiętając, jak strasznie był zmasakrowany Yussuf Mahmud, domyślałam się, że twarz ofiary musiała być nierozpoznawalna. Uznałam jednak, że lepiej będzie się nie dopytywać, szczególnie w obecności Lii.

Powinnam była się domyślić, że Nefret i tak to zrobi. Usłyszawszy jej pytanie, Ramzes stracił na moment swój kamienny wyraz twarzy.

– Była… młodsza – odpowiedział. – O wiele młodsza.

Zostało postanowione – cokolwiek poniewczasie moim zdaniem – że natychmiast wracamy do domu. Zgroza ogarnęła nawet tych z nas, których ominęło wysłuchanie opisu pierwszego ze zmasakrowanych ciał. Walter nie przestawał czynić wymówek Ramzesowi za omawianie tych spraw przy Lii. Ja jednak uważałam, że to do ojca należało chronienie córki, którą – tak na marginesie – wszystko to dotknęło o wiele mniej niż dorosłych. Nie była jeszcze nigdy, dzięki Bogu, świadkiem gwałtownej śmierci i nawet nie potrafiła sobie tego wyobrazić.

Ruszyliśmy do przystani – na przedzie Walter z Evelyn, rozmawiający przyciszonymi głosami; za nimi David i Lia, potem Emerson ze mną, a na końcu Nefret i Ramzes. Mój mąż prawie się nie odzywał (pewnie zostawiał sobie przemowę na później), mogłam więc jednym uchem podsłuchiwać rozmowę dzieci za nami.

– Kiedy się dowiedziałeś? – zapytała Nefret.

– Rano. Abdullah mi powiedział.

– I przez cały dzień żyłeś w lęku, że to może być Layla! Och, Ramzesie!

Nic nie odpowiedział, a Nefret po chwili dodała:

– Cieszę się ze względu na ciebie, że to nie ona.

– Ze względu na mnie? Zapewniam cię, moja droga, że śmierć Layli nie poruszyłaby mnie bardziej niż…

– Wiem, że tak, Ramzesie, nie udawaj… – głos dziewczyny zadrżał. – Gdyby zginęła, to przecież przez to, że ci pomogła. Czułbyś się winny, tak jak ja teraz.

– Nefret!

– Ta młoda kobieta to prostytutka, prawda? Do tej pory ktoś już na pewno ją zidentyfikował albo przynajmniej ustalił, że… że żadna dziewczyna o przyzwoitej reputacji nie zaginęła w Luksorze. Musiała coś wiedzieć, zwróciła się do nas o pomoc i zabili ją. To ja jestem winna śmierci tej nieszczęsnej.

Emerson też usłyszał te słowa, a potem cichy szloch i nieartykułowany pomruk Ramzesa. Nie zatrzymał się ani nie odwrócił, ale jego dłoń zacisnęła się na mojej tak mocno, że prawie zgruchotał mi palce.

Zanim dotarliśmy do domu, Nefret zdołała się pozbierać, przynajmniej na zewnątrz. Po zmroku staraliśmy się nie wychodzić na werandę, zasiedliśmy więc w bawialni. Pomimo głośnych protestów Lii, Evelyn zapędziła ją do łóżka. Nawet Nefret nie broniła prawa dziewczynki do pozostania z nami. Mieliśmy jeszcze sporo do omówienia, a ponieważ opinia Lii była wszystkim znana, nie było sensu dopuszczać do dyskusji jeszcze jednej łatwo ekscytującej się osoby.

Emerson obszedł dom, sprawdzając bramę, drzwi i okna. Po powrocie oznajmił, że Daoud postanowił pozostać na straży.

– Przedtem nie był do tego taki skory – zauważył. – Najwyraźniej wziął Lię pod swoje skrzydła.

– I to bardzo rozłożyste skrzydła – zażartowałam. – Z nikim nie byłaby bezpieczniejsza.

Mój drobny żarcik nie poprawił zbytnio atmosfery. Nie dokonały tego również półmiski z przekąskami, które uparła się podać Fatima. Sir Edward także wrócił już ze swojego wypadu i dołączył do naszej narady wojennej. Wiedział o zamordowanej dziewczynie i był tym wyraźnie poruszony.

– Nawet Daoud nie jest nieśmiertelny – rzekł, kręcąc głową. – Mam nadzieje, że uznają to państwo za przyjacielską radę, jeśli powiem, że rodzice panny Lii powinni jak najszybciej zawieźć ją do domu.

Wyraz niezdecydowania na twarzy Waltera byłby nawet zabawny, gdyby nie był żałosny. Mój szwagier jest zapalonym egiptologiem, a nie miał okazji uczestniczyć w pracach wykopaliskowych już od dość dawna. Dzień spędzony w Dolinie Królów odświeżył jego zainteresowanie, ale jak każdy prawdziwy Brytyjczyk, nie potrafiłby zostawić swoich bliskich w obliczu niebezpieczeństwa.

– Czy nie uważacie, że znaleźliśmy się w ślepej uliczce? – zapytał. – Moim zdaniem wplątaliście się w rozgrywkę z jakimś egipskim gangiem złodziei, może trochę lepiej zorganizowanych i bardziej bezwzględnych od innych, nie aż tak groźnych jednak, jak wielu złoczyńców, z którymi mieliście do czynienia w przeszłości. Obydwie ofiary to Egipcjanie…

– Czy przez to ich śmierć ma mniejsze znaczenie? – wtrącił cicho Emerson.

– Nie wypaczaj moich intencji, Radcliffe – zmarszczył brwi Walter. – Dobrze wiesz, co mam na myśli. Chociaż to hańba, faktem jest, że o wiele łatwiej można bezkarnie zamordować w Egipcie Egipcjanina niż Europejczyka czy Anglika. Władze niewiele się przejmują swoimi rodakami. Znamienny jest też okrutny sposób, w jaki oboje zostali uśmierceni.

– Masz absolutną rację, Walterze – poparłam go. – Już dawno to mówiłam, ale nikt mi nie chciał wierzyć. To może być sekta! Okrutna sekta w rodzaju wyznawców bogini Kali!

Emerson skwitował moje słowa niecierpliwym prychnięciem.

– A czemu nie? – zaoponował Walter. – Indyjscy Dusiciele twierdzą, że składają ofiary swojej bogini, ale nie gardzą także obrabowywaniem tych nieszczęśników. Taką tajną organizację, mającą cechy sekty – rytualne mordy, przysięgi potwierdzane krwią i całą resztę – o wiele łatwiej kontrolować od zwyczajnej złodziejskiej bandy.

– Być może rzeczywiście warto rozważyć tę możliwość, stryju Walterze – przyznał uprzejmie Ramzes. – Religijny fanatyzm był już przyczyną niejednej ohydnej zbrodni.

Walter wyglądał na ucieszonego. Nieczęsto się zdarzało, żeby jego poglądy przyjmowano z taką aprobatą. Zachęcony tym, kontynuował ze wzmożonym entuzjazmem:

– Przywódcy takiej grupy wcale nie muszą być – i najczęściej nie są – prawdziwymi wyznawcami. Są cyniczni i podli, jedynym motywem ich działania jest zysk, a swoich podwładnych kontrolują za pomocą zabobonnego strachu. Pamiętajcie, że wszystko zaczęło się, gdy nasza młodzież miała odejść z papirusem. Czy jest on aż tak wartościowy, by skłonić kogoś do zbrodni?

– Ach, prawda, nie widziałeś go, stryju – zreflektował się Ramzes. – Przyniosę zwój, dobrze, ojcze?

– Tak, oczywiście – odparł Emerson, żując z posępną miną ustnik fajki.

Walter obejrzał z podziwem nie tylko papirus, lecz także skrzynkę zaprojektowaną przez Davida. Chłopak aż pokraśniał, słysząc jego pochwały.

– Obchodzimy się z nim bardzo ostrożnie, proszę pana – wyjaśnił. – Ale uważamy, że warto by na wszelki wypadek zrobić kopie.

– Całkiem słusznie – zgodził się z nim Walter i poprawiwszy okulary, pochylił się nad zwojem. Ja też postanowiłam się mu bliżej przyjrzeć, bo odsłoniętej akurat winiety przedtem nie widziałam. Przedstawiała cztery małe niebieskie małpy z łapkami złożonymi na okrągłych brzuszkach, siedzące wokół stawu.

– Duchy jutrzenki – mruknął Walter, przyglądając się rzędowi hieroglifów pod malunkiem. – Zadowalają bogów płomieniami ze swych ust…

– Wystarczy – przerwał mu Emerson. – Jeżeli masz ochotę przetłumaczyć to cholerstwo, Walterze, zrobisz to później. Na razie obejrzyj fotografie.

– Chyba zostawię to Ramzesowi. Wątpię, żeby tekst wnosił coś nowego. Wspaniały egzemplarz, ale z pewnością nie jest to żaden unikat. Czy dla tej domniemanej sekty mógłby mieć jakieś szczególne znaczenie?

Do pokoju weszła Evelyn i stanęła przy nas.

– To ten słynny papirus? – zapytała. – Urocze te małe pawianki.

– Wyglądasz mi na bardzo zmęczoną, moja droga – stwierdziłam. – Usiądź, naleję ci herbaty.

– To wyczerpanie nie tyle fizyczne, co psychiczne – odparła. – Miałam dość długą rozmowę z Lią. Jeszcze nigdy nie zachowywała się tak nierozsądnie! A wiesz przecież, Amelio, że matce, nawet bardzo poirytowanej, niełatwo przychodzi odmówienie dziecku czegoś, czego ono tak bardzo pragnie.

Emerson przestał ssać ustnik fajki i nagle się ożywił.

– Chciałbym zaproponować pewien kompromis – oznajmił.

Słowo „kompromis” w jego ustach brzmiało tak niezwykle, że wszyscy wybałuszyli na niego oczy. Emerson uznał to za objaw głębokiego zainteresowania i wyłuszczył swój pomysł.

– Tak czy inaczej, wyjeżdżacie dopiero za kilka dni. Może więc zorganizowalibyśmy dziewczynce wycieczkę… do Medinet Habu, Deir el Bahari i tak dalej. Będziemy zwiedzać, chodzić na przyjęcia i zabawiać ją, aż się zmęczy, a wtedy odeślemy ją do domu jeśli nie zachwyconą, to w każdym razie mniej rozczarowaną.

Czułam, że wcale nie poszłoby to tak łatwo. Skłonność do kompromisu jest nieznana młodym ludziom prawie w tym samym stopniu, co Emersonowi. Jednak jego propozycja mogła przynieść przynajmniej ten skutek, że Lii nie wypadałoby już tak bardzo narzekać na swój los.

– I przerwałbyś prace na całe dwa dni? – zdumiał się Walter. – Radcliffe! Cóż za poświęcenie!

– Tylko bez sarkazmu, bardzo cię proszę, Walterze – burknął Emerson z urazą. – Oczywiście, że nie puszczę was samych. Będziemy podróżowali w dużej grupie, niczym jakaś cholerna banda od Cooka, otoczeni przez…

– Przez Daouda – zaśmiałam się. – To wspaniały kompromis, Emersonie. Musimy też koniecznie pójść na kolację do Vandergeltów… – dodałam i zwróciłam się do Evelyn i Waltera: – Byliby bardzo rozczarowani, nie zobaczywszy się z wami. Pokażemy Lii Zamek i „Amelię”, i…

– I dom Abdullaha – wtrącił Ramzes. – Obrazi się, jeśli nie wstąpimy do niego. Wiem od Daouda, że Kadija już wczoraj zaczęła przygotowywać jedzenie.

Z manuskryptu H

– …i sprowadziłam śmierć na tę biedaczkę! – łkała Nefret.

Ramzes objął ją i dziewczyna skryła twarz na jego ramieniu, lecz nie potrafiłby jej teraz ukoić, nawet biorąc sporą część winy na siebie. Jego także gnębiła ta sprawa, odkąd ujrzał okaleczone zwłoki i dowiedział się, kim była ofiara.

– Wcale niekoniecznie twój apel musiał stać się przyczyną jej śmierci – przekonywał Nefret. – To mogła być równie dobrze kara za coś albo nawet osobista zemsta.

– Na pewno nie to drugie. To wszystko za bardzo do siebie pasuje i… jest zbyt straszne. Jak ci ludzie mogą tacy być, Ramzesie?

Otarła oczy dłonią. Ramzes zaczął grzebać po kieszeniach, co spowodowało, że mimo przygnębienia Nefret roześmiała się.

– Daj sobie spokój, mój chłopcze, przecież ty nigdy nie masz chusteczki. Gdzie moja torebka?

Był to idiotyczny przedmiocik uszyty z jakiejś błyszczącej tkaniny i wiszący u jej przegubu na złotej tasiemce. Dziewczyna odsunęła się i Ramzes opuścił ramię. W każdym razie będzie mógł potem wspominać tę chwilę i czułość w jej głosie, gdy powiedziała:

– Mnie nie zwiedziesz, kochany Ramzesie. Nie jesteś aż tak twardy, na jakiego pozujesz. Przyjdź jeszcze ze mną porozmawiać, zanim się położysz.

Kiedy wrócili do domu, sir Edward już tam był, jak zwykle dobrodusznie uśmiechnięty. Odbyła się typowa rodzinna dyskusja, obfitująca w okrzyki i wybuchy furii (przeważnie głowy rodziny), lecz mimo to bardzo produktywna. Dwa dni zwiedzania i rozrywek powinny załatwić sprawę, a jeśli Lii i to nie zadowoli (było niemal pewne, że nie), będzie musiała pogodzić się z losem.

Ramzes wiedział, dlaczego ojciec zdecydował się poświęcić na to swój czas. Chciał przez te dwa dni zająć czymś wszystkich, podczas gdy on będzie szukał morderców. Śmierć dziewczyny była dla Emersona kroplą, która przepełniła czarę. Ramzes widywał już u niego ten wyraz twarzy i wiedział dobrze, co zapowiada.

Kiedy doszli wreszcie do porozumienia, matka od razu zapędziła wszystkich do łóżek. Ramzes pakował właśnie papirus do skrzynki, sądząc, że został w pokoju sam, ale po chwili ujrzał stojącego w drzwiach Emersona.

– Tak, ojcze? – zapytał, zastanawiając się, czy kiedyś dorośnie na tyle, że będzie mógł zrezygnować z tej oficjalnej formy.

– Pomyślałem, że może potrzebujesz pomocy. Jak twoja ręka?

– Dobrze, ojcze. Najchętniej zdjąłbym już ten przeklęty bandaż, ale Nefret mi nie pozwala.

– Bardzo się troszczy o ciebie i o Davida. A wy o nią.

– Usiłujemy, chociaż to diabelnie trudne. Wiesz, jaka ona jest.

– Mam wieloletnie doświadczenie w obchodzeniu się z upartymi kobietami – mruknął Emerson z lekkim uśmieszkiem. – Ale gdyby takie nie były, nie… ee, nie staralibyśmy się tak bardzo, co?

„Nie kochalibyśmy ich tak bardzo”, chciał powiedzieć. Czemu unika tego słowa, zastanawiał się Ramzes. Może mówił je tylko żonie.

– To prawda – przyznał.

– Hm… udało ci się dzisiaj uchronić ją przed naprawdę okropnym widokiem. Dla ciebie i dla Davida też musiał być nieprzyjemny. Należy się wam pochwała.

– Dziękuję, ojcze.

– Dobranoc, mój chłopcze.

– Dobranoc, ojcze.

David nie zgodził się zaczekać na zewnątrz małego, brudnego pomieszczenia, w którym leżały zwłoki. Stał przy Ramzesie, gdy ściągano z ciała podniszczony całun, i czując podchodzącą do gardła kulę, czekał, aż jego przyjaciel skończy oględziny.

Ale gdy Ramzes podszedł tego wieczoru do drzwi Nefret i usłyszał zza nich przyciszony, pełen napięcia głos Davida, oddalił się, nawet nie zapukawszy. Tej nocy znowu go zabił, wbijając palce głęboko w krtań i waląc głową przyjaciela o podłogę. Leżał potem, nie mogąc zasnąć, aż do świtu, z twarzą zakrytą dłońmi – dłońmi mordercy.

Atmosfera podczas śniadania nie była zbyt przyjemna, pomimo moich wysiłków, by ją rozładować. Walter wciąż zerkał przepraszająco na córkę, Ramzes wyglądał upiornie, a David miał minę człowieka, który ma na sumieniu jakiś brudny sekret – choć trudno mi to sobie wyobrazić, bo nie znam osoby bardziej nieszkodliwej od tego biednego chłopaka. Przez przystojną twarz Emersona raz po raz przebiegał skurcz wściekłości. Wiedziałam, że wyobraża sobie niekończącą się procesję znajomych Davisa, tratujących komorę grobową nowo odkrytego grobowca. Nasz plan miał więc i tę dobrą stronę, że przez dwa dni mój mąż będzie musiał się trzymać z dala od Doliny.

Rodzice Lii poinformowali dziewczynkę o naszym pomyśle w zaciszu swojego pokoju. Według relacji Evelyn – sprawiającej wrażenie dość przygnębionej i znużonej – ich córka przyjęła to spokojniej, niż oczekiwali. Nękały mnie jednak złe przeczucia. Lia zupełnie nie przypominała swego stryja, lecz tego ranka ich podbródki miały dziwnie podobny, zacięty zarys.

Sir Edward był jak zwykle czarujący i wspólnym wysiłkiem zdołaliśmy w końcu nieco ożywić atmosferę. Zamierzaliśmy spędzić cały dzień poza domem, rozpoczynając zwiedzanie od świątyń Ramesseum i Medinet Habu, skąd mieliśmy wracać przez Gurna, by zjeść lunch w domu Abdullaha.

Nie będę zanudzała Czytelnika opisami widoków Luksoru, można je bowiem znaleźć nie tylko w poprzednich moich książkach, lecz także w bedekerze. Nie można powiedzieć, żebyśmy sami byli już nimi znudzeni, bo mnie zabytki Luksoru nigdy nie nużą – jednak tym razem przyjemność sprawiał nam przede wszystkim zachwyt Lii. Obawy co do przyszłości zastąpiła radość obecnej chwili; twarz dziewczynki pokraśniała, loki podskakiwały i chłonęła wszystko z entuzjazmem pilnej studentki. Nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele czasu poświęciła studiom przez miniony rok. Evelyn powiedziała mi, że zeszłego lata David zgodził się ją uczyć, a był doskonałym nauczycielem. Lia znała już nazwy i skomplikowaną historię wszystkich odwiedzanych miejsc. Blask w jej oczach, gdy z rewerencją muskała palcami kartusz Ramzesa II i odczytywała hieroglify, sprawił, że jeszcze bardziej żałowałam niefortunnych okoliczności, które kazały nam ją odesłać do Anglii.

Wizyta u Abdullaha także okazała się bardzo przyjemna. Dom udekorowany był kwiatami i liśćmi palmowymi zupełnie jak na wesele, a Kadija nagotowała jedzenia chyba dla dwudziestu osób. Lia próbowała wszystkich dań i wzorem Nefret usiłowała siedzieć po turecku, a jej wysiłki, by mówić po arabsku, wywoływały uśmiech nawet na dostojnym obliczu Abdullaha. Odnosiła się do drogiego nam starca z lękliwym szacunkiem, który ujmował wszystkich za serce. Nie przejmowała się złą wymową i koślawą gramatyką i udawało jej się być rozumianą.

Udało jej się także z Daoudem, pomyślałam, patrząc na jego rozpromienioną twarz. Chłopak miał serce wielkie jak on sam, a teraz przybyła mu jeszcze jedna osoba do kochania.

Po jedzeniu mężczyźni wyszli na dwór zapalić, mogłyśmy więc porozmawiać trochę z Kadiją. Mówiła niewiele – najwyraźniej wolała opowiadać swoje dowcipy samej tylko Nefret – ale widać było, że i jej nasza wizyta sprawiła radość.

Po drodze do domu zatrzymaliśmy się jeszcze przy kilku grobowcach. Lia mogłaby je oglądać w nieskończoność, widziałam jednak, że Evelyn jest już zmęczona, i przypomniałam wszystkim, że wieczorem czeka nas kolacja u Cyrusa i Katherine.

– Dzień pełen wrażeń – stwierdził Emerson, odciągając mnie na stronę.

– I pełnych brzuchów – dodałam i poklepałam się po swoim. – Wątpię, czy zdołamy jeszcze dzisiaj cokolwiek zjeść. Ale mała świetnie się bawi. Jaka szkoda, że musi wyjechać. Czy to naprawdę konieczne, Emersonie?

– Lepiej być mądrym przed szkodą, Peabody – odparł z uśmiechem. – Jak widzisz, ja też potrafię przytaczać aforyzmy.

– Co ci powiedział Abdullah?

– Niech to szlag, Peabody! Nienawidzę, kiedy czytasz mi w myślach.

– Raczej w twojej twarzy, mój drogi. Znam każdy jej rys. A twoje oblicze nie należy do takich, które potrafią coś ukryć.

– Hmh – mruknął Emerson. – I tak zamierzałem ci powiedzieć. Dzięki naleganiom Ramzesa ciało zostało oficjalnie zidentyfikowane, a policja przepytała właścicielkę tego… ee… domu. Nie zajęliby się sprawą, gdyby nie jego naciski, a ona oczywiście sama by się nie zgłosiła.

– Czy to była ta dziewczyna, o której mówiła Nefret?

– Tego się nie da ustalić, Peabody. Takich młodych kobiet było w tym… domu kilka. – Jego koń parsknął i spostrzegłam, że dłonie Emersona zbyt mocno ściągnęły cugle. – Przepraszam – rzekł do konia, a do mnie powiedział: – Żeby to sprawdzić, Nefret musiałaby ponownie obejrzeć te dziewczyny.

– Nie ma mowy, Emersonie!

– W pełni się z tobą zgadzam, moja droga. W każdym razie mamy prawo podejrzewać, że to była ona. Nie wiemy tylko, czy zabito ją, bo chciała uciec z tej piekielnej nory, czy może wiedziała za dużo o Layli, czy też jeszcze z innego, nieznanego nam powodu.

– Dowiemy się tego, Emersonie.

– Tak, moja droga Peabody, dowiemy się.

Była to przysięga i wiedziałam, że Emerson jej dotrzyma. Wiedziałam także, że będę musiała bacznie go obserwować, gdy tylko młodsi Emersonowie wyjadą. Kiedy mojego kochanego męża coś poruszy, bywa lekkomyślny.

Vandergeltowie zamierzali wydać na cześć naszych gości wielkie przyjęcie, ale z powodu krótkości ich pobytu ograniczyli się do kolacji z udziałem – poza nami – jedynie sir Edwarda i Howarda Cartera. Wszyscy słyszeli już o ostatnim morderstwie, ponieważ złe wieści zawsze szybko się rozchodzą. Unikaliśmy jednak tego tematu ze względu na młodzieńczą niewinność Lii. (Dawniej Howard rozszerzyłby ten wzgląd także na Nefret, nauczył się już jednak, że lepiej tego nie robić).

Tematem rozmowy stał się wobec tego grobowiec Davisa. To nieczęsta przyjemność przebywać w towarzystwie osób, które znają temat i są nim równie zainteresowane, jak i my sami. Lia nie znała go wprawdzie tak dobrze, lecz jej żywe pytania inspirowały panów do tłumaczenia i wyjaśniania, co jest jednym z ich ulubionych zajęć.

Nasz opis trumny bardzo zaintrygował Howarda, który jeszcze nie widział grobowca.

– Któż inny mógłby to być, jeśli nie sam Achenaton? – zastanawiał się. – Wiem, że jego grób jest w Amarnie, nie było w nim jednak mumii. Możliwe, że gdy miasto zostało opuszczone, królewskich nieboszczyków przeniesiono dla bezpieczeństwa do Teb.

– Możliwe – zgodził się Emerson. – Ale brakuje kilku faraonów z tego okresu. Jak to się stało, że nie zaproszono cię do wzięcia udziału w tak zwanym oczyszczaniu, Carter? Pracowałeś już przecież dla Davisa. Stanowczo powinien poprosić cię o wykonanie rysunków czy akwarel z niektórych obiektów in situ.

– Wiele bym dał, żeby tak się stało – przyznał Howard. – Ale cóż, pan Smith też jest zdolnym artystą i bliskim przyjacielem Davisa, więc pewnie on to będzie robił.

– On nie ma takiej ręki jak pan – stwierdziła Nefret.

– Być może w ogóle nikt nie będzie tego robił – mruknął ponuro Emerson. – Jak na razie Davis nie uczynił kompletnie nic, żeby cokolwiek zabezpieczyć czy skopiować. Nadzór też jest byle jaki. Miej oko na handlarzy, Carter… wcale bym się nie zdziwił, gdyby przedmioty z tego grobowca zaczęły wypływać na rynku w Luksorze.

– Ani ja – przytaknął Howard. – Rozmawiałem niedawno z Mohassibem… – przerwał, żeby wyjaśnić Lii, o kim mówi: – To jeden z najbardziej szanowanych handlarzy starożytnościami w Luksorze, panienko. Zajmuje się tym już od ponad trzydziestu lat. Pytał, czy pani go jeszcze pamięta, pani Emerson. Ostatnio sporo chorował i myślę, że bardzo by się ucieszył z pani odwiedzin.

Howard starannie ukrywał rozgoryczenie pod maską dobrego wychowania, wiedziałam jednak, że czuje się urażony zatrudnieniem przez Davisa innego artysty, nie tak doświadczonego i nie będącego w takiej potrzebie. Udało mi się później powiedzieć mu na osobności kilka słów pocieszenia:

– Nie zniechęcaj się, Howardzie. Staraj się patrzeć w przyszłość z odwagą i nadzieją.

– Ma pani rację – westchnął. – Staram się tak robić. Czasem ogarnia mnie zniechęcenie, ale mając takich przyjaciół jak pani i profesor, nie powinienem się uskarżać. Wie pani, jak bardzo podziwiam profesora, prawda?

– Ee… oczywiście – odparłam.

Emerson to najwspanialszy z ludzi, lecz z niektórymi cechami jego charakteru lepiej nie mieć do czynienia. A upór Howarda podczas tej historii z pijanymi Francuzami bardzo mi się kojarzył z zachowaniem mojego męża w podobnych sytuacjach.

– To przecież nie koniec twojej kariery, Howardzie – powiedziałam i poklepałam go po dłoni – tylko chwilowe jej zawieszenie. Możesz mi zaufać, coś się na pewno wkrótce pojawi!

Sir Edward z właściwym sobie taktem wymówił się od kolacji, gdy wróciliśmy do domu. Ziewając w dość nieprzekonujący sposób, oświadczył, że jest bardzo zmęczony i idzie się położyć. Niektórzy z nas także moim zdaniem potrzebowali odpoczynku, jednak Lia do nich nie należała. Oznajmiła, że nie ma zamiaru marnować na spanie ostatnich cennych godzin w Egipcie.

– Powinnaś się trochę przespać – powiedziałam z uśmiechem, ale stanowczo. – Jutro czeka nas kolejny wyczerpujący dzień.

– Chodź ze mną, porozmawiamy sobie – zaproponowała Nefret, biorąc dziewczynkę pod rękę. – Nie pokazałam ci jeszcze tej nowej sukni, którą kupiłam w Kairze.

Mając w bliskiej perspektywie rozstanie z moją drogą Evelyn, nie chciałam jej teraz opuszczać, a Emerson czuł chyba to samo wobec brata. Byli do siebie bardzo przywiązani, chociaż brytyjska powściągliwość kazała im to ukrywać. Mój mąż na prośbę Waltera wyciągnął znowu papirus i rozpoczęli żywy, lecz przyjacielski spór o znaczenie różnych sformułowań. Spostrzegłam, że Ramzes nie włączył się do dyskusji, co wystarczyło, by obudzić moją czujność. Podeszłam do niego, zauważając przy okazji, że David już się wymknął.

– Nie wyglądasz za dobrze – stwierdziłam. – Czy dłoń ci jeszcze dokucza?

– Nie, mamo – odparł i wyciągnął rękę, żebym ją mogła obejrzeć. Zdjął już bandaż. Dłoń wciąż była opuchnięta i przebarwiona, nie krzywił się jednak, kiedy zginałam mu kolejno palce.

– Może chcesz coś na sen? – zapytałam. – Doświadczyłeś dzisiaj dość nieprzyjemnych wrażeń.

– Nieprzyjemnych? – powtórzył. – Masz wyjątkowy talent do pomniejszania znaczenia niektórych zdarzeń, mamo. Dziękuję za troskę, ale niepotrzebne mi twoje laudanum. Może rzeczywiście pójdę się położyć. Powiedz ode mnie dobranoc reszcie, nie będę im już przeszkadzał.

Kiedy wróciłam do Evelyn, jej złotowłosa głowa spoczywała na poduszce, a oczy były zamknięte. Przykryłam ją wełnianym szalem i wyszłam na palcach z pokoju. Czemu na palcach, nie wiem, bo Walter z Emersonem rozmawiali podniesionymi głosami.

Fatima siedziała przy kuchennym stole z brodą opartą na rękach i wpatrywała się intensywnie w coś przed sobą. Była tak skupiona, że kiedy uświadomiła sobie moją obecność, aż podskoczyła z okrzykiem przestrachu. Okazało się, że studiuje książkę, egzemplarz Koranu otrzymany od Nefret.

– Nie czytaj przy świecy, Fatimo. – Położyłam dłoń na jej ramieniu. – Popsujesz sobie oczy. Wstyd mi, że nie pomagam ci w nauce tyle, ile powinnam.

– Wszyscy mi pomagają, Sitt Hakim – odparła. – Są tacy dobrzy. Czy zechciałabyś posłuchać, jak mi idzie czytanie?

Nie mogłam jej odmówić. Potknęła się raz czy drugi i musiałam podpowiedzieć jej słowo, po czym ją pochwaliłam i kazałam iść spać.

Zajrzałam jeszcze do bawialni. Mężczyźni dalej dyskutowali, a Evelyn spała słodko. Postanowiłam sprawdzić moich pozostałych podopiecznych i wyszłam na dziedziniec. W domowych pantoflach szłam bardzo cicho po pylistej ziemi. Przyłożyłam ucho do drzwi Ramzesa, zachwycając się jednocześnie ciszą i pięknem otoczenia, skąpanego w srebrzystym świetle księżyca. Dzięki staraniom Fatimy mój ogródek rozkwitał. Hibiskus w kącie podwórza, obsypany bujnym listowiem, niemal już dorównywał mi wzrostem.

Nagle zdałam sobie sprawę, że nie tylko ja zachwycam się księżycem. Liście hibiskusa rozchylił wiatr i zobaczyłam, że za drzewkiem ktoś stoi. I to nie jeden człowiek, lecz dwoje ludzi, tak blisko siebie, że wyglądali jak jedna postać. Widziałam zarys długiej białej sukni kobiety i jej smukłe ręce, oplatające szyję towarzysza. Mężczyzna stał do mnie plecami, ale kiedy wiatr zawiał silniej, ujrzałam w blasku księżyca ciemną głowę pochyloną ku głowie dziewczyny i naprężoną na plecach koszulę. Był wysokiego wzrostu. Nefret miała suknię ze szmaragdowej satyny, toteż uznałam, że dziewczyną musi być Lia – w czułych objęciach mojego syna!

Przypuszczam, że nawet gdybym krzyknęła, nie usłyszeliby mnie. Nie byłam jednak w stanie tego uczynić, bo tak dalece nie spodziewałam się czegoś takiego, że mnie kompletnie zamurowało. Ale widocznie wydałam jakiś odgłos albo oparłam się o drzwi, ponieważ nagle się otworzyły i gdyby mnie nie podtrzymały męskie ręce, byłabym upadła.

Ręce należały do Ramzesa. Nie było co do tego wątpliwości, bo cała reszta też należała do niego. Stał za moimi plecami – a nie z Lią w kącie podwórza.

On również spostrzegł tych dwoje. Usłyszałam jego głośny oddech i poczułam dłonie, zaciskające się boleśnie na moich żebrach. Wreszcie odzyskałam głos.

– O mój Boże! – krzyknęłam.

Winowajcy odsunęli się od siebie. Mężczyzna chciał się odsunąć jeszcze dalej, lecz Lia chwyciła go za ramię obiema rękami i mocno przytrzymała. Otworzyły się drzwi pokoju Nefret. Mój okrzyk nie był zbyt głośny, musiała więc nie spać. Przez chwilę spoglądała to na mnie, to na parę niegodziwców.

– A niech to! – jęknęła.

– Co to wszystko ma znaczyć? – spytałam ostrym tonem.

– Tylko się nie denerwuj, ciociu Amelio, proszę – powiedziała Nefret. – Wszystko ci wytłumaczę.

– Ty o tym wiedziałaś, prawda? Od jak dawna?

– Nie gniewaj się na nią. – David wyzwolił się łagodnie z uścisku Lii i podszedł do mnie. – To moja wina.

– Nie, to moja wina! – wykrzyknęła Lia. Podbiegła do Davida i usiłowała go objąć. – Ja… ja go uwiodłam!

– O mój Boże… – jęknął Ramzes. W jego głosie zabrzmiała tak dziwna nuta, że aż się na niego obejrzałam – i po raz pierwszy w życiu zobaczyłam na nieodgadnionym zwykle obliczu mojego syna wyraz tak żywych emocji.

– Wiedziałeś? – zapytałam.

– Nie.

– Rodzice Lii, jak mniemam, nawet nie podejrzewają, że dzieje się… coś takiego – powiedziałam, zwracając się do Davida.

– Zamierzam im właśnie wszystko wyznać – odparł cichym głosem. – Nie, Lio, nie powstrzymuj mnie. Byłoby lepiej, gdybym to zrobił już dawno temu.

– Pójdę z tobą – oznajmił Ramzes. Podniósł mnie, jakbym była lalką, i usunął z przejścia.

– Nie, mój bracie – sprzeciwił się David. – Pozwól mi chociaż raz wykazać się odwagą bez twojej pomocy.

Wszedł do domu. Lia ruszyła za nim.

– No i sprawa załatwiona – westchnęła Nefret. – Przyłączmy się do nich, Ramzesie. Kłótnie rodzinne to w tym domu ulubiony rodzaj rozrywki, a ta zapowiada się na wyjątkowo burzliwą.

12

I rzeczywiście była burzliwa. Wstyd mi było za Waltera. Zachował się jak wściekły tatuńcio z kiepskiego melodramatu i brakowało tylko, żeby wyciągnął oskarżycielsko palec w stronę Davida i zawołał: „Nie waż się więcej przekraczać progu mojego domu!”.

David był zbyt zdenerwowany, żeby wyłuszczyć sprawę subtelnie, lecz to i tak chyba nie miałoby znaczenia.

– Lia i ja się kochamy – oświadczył. – Wiem, że nie mam prawa jej kochać i że powinienem był powiedzieć wam to od razu. Powinienem był wyjechać. Powinienem…

Nie dane mu było powiedzieć więcej. Walter pochwycił swoją córkę, która przylgnęła do Davida, oderwał ją od niego i wyprowadził z pokoju. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek podniósł w gniewie rękę na nią czy inne ze swoich dzieci. Lia była tak zaskoczona, że poszła za nim, nie stawiając oporu. My wszyscy staliśmy jak słupy soli, dopóki nie powrócił, oznajmiając, że zamknął ją w jej pokoju.

– Pójdę do niej – powiedziała Evelyn.

Były to jej pierwsze słowa od chwili wygłoszenia przez Davida jego wyznania. Jej blada, pełna wyrzutu twarz i milczenie bolały go chyba bardziej niż gniewne słowa Waltera. Zwiesił głowę, a Ramzes, który przyglądał mu się z bardzo dziwną miną, podszedł i położył mu dłoń na ramieniu.

– Nawet się do niej nie zbliżaj! – ofuknął Walter żonę. – Spakuj wszystko, wyjeżdżamy porannym pociągiem. Co do ciebie zaś, Davidzie…

– Wystarczy, Walterze – powiedział Emerson. Podczas przemowy Davida fajka wypadła mu z ust. Teraz ją podniósł i obejrzał z bliska. – Złamana. Taka świetna fajka… Cóż, takie są skutki urządzania melodramatycznych przedstawień. To naturalne, że młodzi ludzie popadają czasem w nadmierną ekscytację, zaskoczyło mnie jednak, Walterze, że dorosły człowiek może do tego stopnia stracić panowanie nad sobą.

– To u was rodzinne – mruknęła Nefret, podchodząc do Davida i ujmując go pod ramię. – Drogi profesorze, nie pozwolisz chyba stryjowi Walterowi…

– Nie pozwolę żadnemu z członków mojej rodziny zachowywać się w sposób urągający jego czy jej godności.

Zważywszy na źródło tej wypowiedzi, należało ją uznać za kuriozalną, lecz Emerson oczywiście nie raczył być tego świadom i mówił dalej:

– Davidzie, idź do swojego pokoju. Siedź tam spokojnie i nie rób żadnych głupstw. Jeśli się dowiem, że spałaszowałeś całe laudanum ciotki Amelii albo się powiesiłeś na prześcieradle, będę naprawdę zły. Najlepiej idź z nim, Ramzesie.

– To niepotrzebne, ojcze – odparł cicho Ramzes. – On niczego takiego nie zrobi.

– Ja też nie pójdę – oświadczyła Nefret.

– Czyżbyście uważali, że będzie potrzebował adwokatów dla zapewnienia sobie fair play? – zdziwił się Emerson.

– Tak! – wykrzyknęła z emfazą Nefret.

– Tak – zawtórował jej Ramzes.

Nefret odchyliła do tyłu swoje smukłe ramiona; jej oczy pałały. Ramzes miał oczy przysłonięte rzęsami, a minę nie bardziej nieprzeniknioną niż zwykle, lecz równie buntowniczą jak ona. Oboje byli bardzo przystojni, bardzo młodzi i bardzo wzruszający. Miałam ochotę ich uściskać.

– Dziękuję wam, przyjaciele – rzekł cicho David i zdecydowanym krokiem, nie oglądając się za siebie, wyszedł z pokoju.

Siedziałam przy Evelyn, głaszcząc ją po dłoni.

– No więc tak… – zaczął Emerson. Nic więcej nie powiedział, bo Nefret naskoczyła na mnie:

– Nie masz zamiaru nic powiedzieć, ciociu Amelio? Nie staniesz w ich obronie?

– To nie wchodzi w grę, moja droga. Przykro mi.

– Dlaczego?

– Ona ma dopiero siedemnaście lat, Nefret.

– On poczeka.

– On poczeka?! – wybuchnął Walter. – Co za tupet! Przyjąłem tego chłopaka do własnego domu, traktowałem jak syna, a on wykorzystał dziecko, które…

– Nieprawda! – krzyknęła Nefret. Jej głos zabrzmiał jak róg myśliwski. Odwróciła się ku Walterowi; policzki miała zaróżowione, jej włosy lśniły niczym mosiężny hełm. Wyglądała jak młoda Walkiria. – To Lia pierwsza rozpoczęła zaloty! Czy sądzicie, że David z jego nieśmiałością i skromnością odważyłby się na coś takiego? Chciał o wszystkim powiedzieć, ale nie pozwoliła mu. Dlaczego w ogóle uważacie, że zrobił coś hańbiącego? Kocha ją całym sercem i chce się z nią ożenić… oczywiście nie teraz, lecz kiedy ona dorośnie, a on się jakoś ustabilizuje.

– Nie mogą się pobrać – oświadczył Walter. – Ani teraz, ani nigdy. – Przesunął dłonią po oczach. – Mówiłem przedtem w gniewie i żałuję tego. Powiem to Davidowi, gdyż wcale nie uważam, że zrobił coś hańbiącego. Ale małżeństwo…

Ramzes, który zamykał drzwi za Davidem, stanął pod ścianą z rękami w kieszeniach.

– Jest Egipcjaninem. Tubylcem. To dlatego, tak? – zapytał.

Walter nie odpowiedział. Ramzes nie patrzył jednak na niego, a na mnie.

– Oczywiście, że nie dlatego – odparłam. – Znasz moje podejście do tych kwestii, Ramzesie, i obrażasz mnie, sądząc, że kieruję się uprzedzeniami.

– Co w takim razie uważasz za przeszkodę? – naciskał.

– Jego rodzinę. Ojciec był alkoholikiem, a matka…

– Była córką Abdullaha. Czy to Abdullah ci się nie podoba? A może Daoud albo Selim?

– Dość już, Ramzesie – wtrącił się Emerson. – Nie pozwolę, żebyś się zwracał do matki takim oskarżycielskim tonem.

– Bardzo cię przepraszam, mamo – powiedział Ramzes, choć wcale tak nie myślał.

– Sprawa jest zbyt poważna i nie rozstrzygniemy jej podczas jednego wieczoru, obrzucając się oskarżeniami – oświadczył Emerson. – Możesz zabrać stąd swoją rodzinę, Walterze, skoro się przy tym upierasz. Ale niech mnie diabli, jeżeli myślisz, że zarwę kolejną noc, żeby cię odstawić do Luksoru na poranny pociąg. Nie, Nefret, ciebie też już nie chcę słuchać. Nie dzisiaj.

– Chciałam tylko zapytać, co ty sam o tym myślisz, profesorze.

– Ja? – Emerson wystukał popiół z fajki i wstał. – Mój Boże, czy mnie się w ogóle pyta o zdanie? No cóż, szczerze mówiąc, nie rozumiem, o co ten cały szum. David to utalentowany, inteligentny, ambitny młody człowiek. A Lia to ładne i ujmujące stworzenie, choć trochę rozpuszczone. Będą musieli oczywiście poczekać, ale jeżeli za trzy czy cztery lata nie zmienią zdania, to mogła wybrać gorzej. A teraz wszyscy do łóżek.

Nefret podbiegła do niego i zarzuciła ramiona na szyję.

– Hmm – mruknął Emerson z zadowoloną miną. – Marsz do łóżka, młoda damo.

Rozeszliśmy się w milczeniu. Walter wyglądał na dość zawstydzonego. Był dobrym i łagodnym człowiekiem i z pewnością żałował swojego wybuchu, nie sądziłam jednak, by chciał zmienić zdanie. Sprawy przybrały niefortunny obrót. Walter traktował Davida nie tylko jak utalentowanego ucznia, ale niemal jak własnego syna i wyjawiona dopiero co tajemnica musiała zmienić ich wzajemne relacje na zawsze. Jeszcze trudniejsze było to dla Evelyn, która szczerze pokochała chłopaka.

Pocałowała mnie na dobranoc z twarzą tak smutną, że serce mi się krajało, i podeszła do Waltera. Mąż objął ją ramieniem i razem opuścili pokój. Nefret wzięła za rękę Ramzesa.

– Chodźmy do Davida – zaproponowała i wyszli, nie patrząc na mnie.

– No i tak, Peabody – powiedział mój mąż. – Mamy kolejną parkę zakochanych młodych, co?

Wierzę, że humor pomaga rozładowywać trudne sytuacje, lecz tym razem nie potrafiłam się uśmiechnąć.

– Pogodzą się z tym, Emersonie – stwierdziłam. – Serca się nie łamią, tylko bolą i tęsknią za… Zapomniałam, jak to dalej było.

– No i dzięki Bogu – odparł mój mąż. Wodził za mną oczami, gdy obchodziłam pokój, gasząc lampy. – Wiesz, że teraz wszystko zależy od ciebie?

– Jak to?

– Evelyn ufa twojemu osądowi, a Waltera masz pod pantoflem, zresztą tak jak nas wszystkich. Jeżeli wstawisz się za młodymi…

– To niemożliwe, Emersonie.

– Naprawdę? Ty chyba sama nie wiesz, Amelio, dlaczego jesteś taka nieprzejednana.

Zgasiłam już wszystkie lampy oprócz jednej. Pokój zaległy cienie. Podeszłam do Emersona. Wziął mnie w objęcia i przytuliłam znękaną głowę do jego piersi. To nie był przyjemny wieczór.

– Prędzej czy później będziesz musiała się z tym zmierzyć, moja droga – dodał łagodnie mój mąż. – A ja tym razem nie mogę ci pomóc. Niech to szlag, życie i bez tego jest już dosyć skomplikowane! Gdzieś tam grasuje maniakalny morderca, Davis dewastuje grobowiec, a teraz jeszcze i to. Można mieć dość.

Z manuskryptu H

Nefret poprowadziła Ramzesa do pokoju Davida, trzymając go mocno za rękę. Ramzes wciąż jeszcze nie doszedł do siebie. Pomyślał, że gdyby nie był tak zajęty własnymi uczuciami, być może wcześniej zauważyłby to i owo: jak Lia przylgnęła do Davida przy powitaniu; jak zmieniła się jego twarz, gdy ją obejmował; starania Nefret, by oboje młodzi mogli pobyć choć trochę sami; względy, okazywane przez Lię Abdullahowi – zachowywała się jak przyszła panna młoda wobec swojego teścia. Nic dziwnego, że bez wahania zaufała Daoudowi! Ramzes zrozumiał, że nie docenił tej młodziutkiej dziewczyny. Nie miała w sobie cienia fałszywej dumy i poczuł do niej za to szacunek.

Matka także niczego nie spostrzegła, co go lekko rozbawiło. Tak się szczyciła swoim wyczuciem w romansowych kwestiach! No cóż, nie był to pierwszy raz, że czegoś nie zauważyła.

Na ich widok posępna twarz Davida się rozjaśniła.

– I co się tam działo? – zapytał.

– Mniej więcej to, czego mógłbyś się spodziewać – odparła Nefret. – Cholera, mogłam przynieść whisky.

– Nie potrzebuję alkoholu, moja kochana Nefret – odparł David, uśmiechając się do niej z czułością.

– Ale ja potrzebuję. – Opadła na łóżko i zrzuciła buty. – Daj chociaż papierosa, Ramzesie, muszę uspokoić nerwy. Jestem po prostu wściekła na nich. Dlaczego tak się zachowują?

– Nie rozumiesz? – powiedział z goryczą David. – Można przygarnąć bezpańskiego psa, nauczyć go siadać i aportować, a potem chwalić się, jak dobrze jest wytresowany. Ale to jednak tylko pies. – Ukrył twarz w dłoniach. – Przepraszam… nie powinienem tak mówić.

– To ty nie rozumiesz – mruknął Ramzes. Sam nie wiedział, dlaczego staje w obronie matki, skoro sam ją krytykował, i to prosto w oczy. Matka się myliła, a Nefret miała rację, ale jednak… – Myślę, że matka czuje się w tej chwili fatalnie – ciągnął. – Odkryła w sobie uprzedzenia, o których istnieniu nie miała pojęcia, tak głęboko były ukryte. Dotyczy to również ciotki Evelyn i stryja Waltera. To ich poczucie wyższości nie jest czymś nabytym, lecz oczywistym dla nich od zawsze. Trzeba by trzęsienia ziemi, żeby pozbyli się odczuć, które stanowią fundament ich klasy i narodowej tożsamości. Nie jest im łatwo.

– Davidowi jest jeszcze trudniej – rzuciła ostro Nefret.

– On ma przynajmniej tę satysfakcję, że racja jest po jego stronie, a nie po ich – odparł Ramzes. – Nie bądź taka obłudna, Nefret. Zapomniałaś już, jak w twojej nubijskiej oazie traktowano klasę służących, nazywając ich „szczurami” i odmawiając im prawa do zaspokojenia podstawowych potrzeb? Takie czy inne uprzedzenia są słabością całego rodzaju ludzkiego. Niewiele osób, łącznie z tymi, które uważają się za otwarte głowy, potrafi się od nich całkowicie uwolnić.

– Profesor taki nie jest.

– Istotnie. Niechęć ojca do ludzi jest całkowicie bezstronna.

Nawet David uśmiechnął się, słysząc te słowa, pokręcił jednak głową.

– On jest inny, Ramzesie, wiesz o tym. Ty zresztą także.

– Mam nadzieję. W czym cię kiedykolwiek zawiodłem, przyjacielu, że mi o tym nie powiedziałeś?

– Nie zawiodłeś mnie nigdy, mój bracie – zapewnił go David. – Próbowałem… chciałem, ale…

– Ale się obawiałeś, że uznam, iż nie jesteś wart mojej kuzynki? Na miłość boską, Davidzie, myślałem, że lepiej mnie znasz.

– To nie tak! Ja… Niech to diabli, Ramzesie, nie każ mi czuć się jeszcze podlej, niż się czuję. Pamiętasz, co mówiłeś kiedyś o wywieraniu nacisku na dziewczynę… gdy ktoś oczekuje, że dotrzyma obietnicy, nawet jeżeli nie jest już nim zainteresowana?

– Zapal sobie – burknął Ramzes.

– Och… Dziękuję.

– Prowadzicie bardzo ciekawe rozmowy, kiedy mnie nie ma w pobliżu – zauważyła Nefret. – O którym ze swoich licznych podbojów mówiłeś wtedy, Ramzesie?

– Nie twoja sprawa.

Parsknęła śmiechem, tak jak się spodziewał. Przypalając Davidowi papierosa, odwrócił się z obawy, że zdradzi go wyraz twarzy. Czuł, że nie powinien czuć się taki szczęśliwy, gdy jego przyjaciel cierpi, ale nie mógł nic na to poradzić.

– Nie miej do niego żalu, że ci nie powiedział – usprawiedliwiała Davida Nefret. – Mnie także nie zaufał, to Lia sama mi się przyznała. Biedactwo, tak bardzo potrzebowała komuś się zwierzyć. Bardzo trudno jest być zakochanym do szaleństwa i nie móc nikomu o tym powiedzieć.

– Naprawdę? – wycedził Ramzes.

– Tak mi mówiono. – Nefret usiadła po turecku i wygładziła suknię. – Teraz już wiesz, dlaczego tak bardzo chciała przyjechać do Luksoru. Nie z egoizmu – zamartwiała się o niego.

– A ja się martwię o nią – westchnął David. – Mogą jutro wyjechać. Jeśli jej już nigdy więcej nie ujrzę, to…

– Nie popadaj w zwątpienie, Davidzie, przekonamy ich, zobaczysz – uspokajała go dziewczyna. – Boże, cóż to był za dzień! – Ziewnęła jak senna kotka. – Idę spać. Ty też idź, Ramzesie, masz pod oczami cienie wielkości filiżanek.

– Za chwilę.

– Nie gniewasz się już na mnie, co? – zapytał David, kiedy Nefret wyszła, pozostawiając przekornie uchylone drzwi.

– Nie. Ale jak sobie pomyślę, ile razy zamęczałem cię, mówiąc o…

– Teraz możemy się zamienić – oświadczył David niemal ze swoim dawnym uśmiechem. – Pamiętasz, jak pewnej nocy – jak to się wydaje dawno temu! – wtedy, kiedy mi pierwszy raz powiedziałeś, co czujesz do Nefret, stwierdziłem…

– Że robię tyle szumu z powodu tak prostej sprawy.

– Coś w tym rodzaju. Dziwne, że mi wtedy nie dałeś w zęby. Jeżeli to cię może pocieszyć, wiedz, że drogo zapłaciłem za tę kołtuńską uwagę.

Ramzes zgasił papierosa i wstał.

– Trzymasz się jakoś, prawda? – zapytał, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela i przyglądając mu się badawczo.

– Nie. – David uśmiechnął się słabo. – Ale nie zamierzam się zachowywać jak jakiś bajroniczny idiota. Tak czy inaczej, mam za co być wdzięcznym. I nie porzucam nadziei. Wiem, że nie jestem jej wart, ale nikt o nią nie zadba tak, jak ja. Jeżeli uda mi się przekonać stryja Waltera i ciotkę Evelyn…

– Nimi się nie przejmuj. Liczy się tylko matka.

Starożytni Egipcjanie nie znali słowa „sumienie”. Za człowiekiem lub przeciwko niemu, gdy stawał w Sali Sądu, świadczyło jego serce – w ich przekonaniu była to także siedziba inteligencji. Tej nocy wejrzałam w moje, posiłkując się frazami ze „Spowiedzi negatywnej”, którą niedawno przetłumaczyłam. Nie odpędziłam świętego zwierzęcia ani nie odejmowałam mleka od ust niemowląt. Nie odbierałam życia ludziom (chyba że oni chcieli mi odebrać moje) ani nie powtarzałam kłamstw (chyba że było to absolutnie niezbędne). „O ty, który zsyłasz dobry los na śmiertelnych – wyszeptałam. – Nie przeklinałam bogów. O ty o pięknych ramionach. Nie przepełnia mnie duma…”.

A może to nieprawda? Może właśnie fałszywa duma i bigoteria kazały mi się nie zgadzać na małżeństwo tych dwojga? Czy kiedy jeszcze myślałam, że Lię trzyma w ramionach Ramzes, moje oburzenie było równie mocne jak później, gdy już wiedziałam, że obejmuje ją David?

Tak. Nie. Ale to było co innego.

Przewróciłam się na bok i przysunęłam do Emersona. Nie obudził się ani nie objął mnie ramieniem; spał głęboko. Nie miał niczego na sumieniu. Ja zresztą też, powiedziałam sobie w duchu. Ale upłynęło sporo czasu, zanim udało mi się pójść w jego ślady.

Rano wstał przede mną, co nie zdarzało się często. Ubrałam się szybko i pospieszyłam na werandę, gdzie zastałam Emersona na pogawędce z sir Edwardem. Krzątała się przy nich Fatima, serwując kawę, herbatę i ciasteczka, żeby nie umarli z głodu przed śniadaniem.

Nie wątpiłam, że wie o ostatnich wydarzeniach. Służba zawsze wie takie rzeczy, a żaden z uczestników wczorajszej dyskusji nie kłopotał się ściszaniem głosu. Fatima w obecności mężczyzn nosiła czador, lecz widziałam w jej ciemnych oczach zatroskanie.

– Wyglądasz, jakby ci się przydało coś na rozbudzenie, Peabody – stwierdził mój mąż, robiąc mi miejsce na sofie. – Siądź sobie, napij się kawy i zostaw dzieci w spokoju. Rozmawiałem już z każdym po kolei i obiecali mi… Gdzie pan idzie, sir Edwardzie? Niechże pan siada.

– Sądziłem, że wolicie państwo poruszać sprawy rodzinne…

– W tym domu nie ma takich spraw – rzekł cierpko Emerson. – Już pan uczestniczy w tym wszystkim, więc może pan sobie darować te grzeczności. Niemniej jednak w tej konkretnej kwestii nie oczekuję pańskiej opinii.

Bruzdy wokół ust sir Edwarda pogłębiły się.

– Nigdy bym nie ośmielił się jej wyrazić, profesorze – powiedział.

W świetnie skrojonym tweedzie, śnieżnobiałej koszuli i wypucowanych butach wyglądał jak zwykle nieskazitelnie. Wrócił na swoje krzesło, a Fatima dolała mu herbaty.

– Co się zaś tyczy innych kwestii… – zaczął.

– …to omówimy je później – uciął Emerson. – Kiedy już wyprawimy stąd mojego brata z rodziną. Cholerne przeszkody! A więc, Peabody, dzieci zgodziły się nie poruszać tematu na nowo, toteż bądź tak dobra i również powściągnij język. Spędzimy przyjemny dzień na zwiedzaniu, a wieczorem wsadzimy ich do pociągu.

– Przyjemny? – powtórzyłam z przekąsem. – Jakżeby mógł być taki, gdy wszyscy są skwaszeni, źli albo zakłopotani. Liczę w każdym razie na to, że nie rozbudziłeś w młodych płonnych nadziei, mój drogi. To byłoby okrucieństwo.

– Pozwólmy im żywić nadzieję, Peabody. Kto wie, może się zdarzy coś, co zmieni sytuację.

I zdarzyło się.

Zachowaniu moich towarzyszy wycieczki nie można było nic zarzucić. Wszyscy byli dla siebie wyjątkowo uprzejmi i nikt nie nawiązywał do kłopotliwego tematu. A jednak atmosfera była tak gęsta od emocji, że nie czuliśmy się swobodnie. Były chwile nagłego milczenia i opuszczania wzroku, były spojrzenia kątem oka i pochmurne miny. Żałowałam, że nie wyekspediowaliśmy młodszych Emersonów rano – teraz byłoby już po wszystkim.

Lia sprawowała się lepiej, niż śmiałam oczekiwać. Nie okazywała niechęci rodzicom ani słowami, ani zachowaniem, choć zbyt wylewna także nie była. Oboje z Davidem nie rozmawiali ze sobą wcale. Nie musieli jednak, bo ich oczy mówiły wszystko.

Dobrze mi znane atrakcje świątyni w Karnaku nie zdołały zwrócić moich myśli ku przyjemniejszym sprawom, szukałam więc dla nich zajęcia, rozważając kroki, jakie powinniśmy podjąć dla rozwiązania drugiego z naszych problemów.

Znajdowaliśmy się właśnie w Sali Hipostylowej. Oprócz nas było tu kilka grup turystów, skupionych wokół swoich przewodników. Nas oprowadzał Ramzes. Stałam w pewnym oddaleniu, pogrążona w rozmyślaniach, gdy nagle usłyszałam wołający mnie kobiecy głos. Odwróciwszy się, ujrzałam krępą damę o rumianej twarzy. Wydawała mi się znajoma, lecz nie mogłam sobie przypomnieć skąd. Przypomniała mi sama.

– Pani Emerson, prawda? – powiedziała. – Spotkałyśmy się na przyjęciu u Vandergeltów.

Była to owa niewychowana mamusia, która tak obcesowo odciągnęła swoją córkę od Davida. Miała na sobie kostium z zielonego lnu i sprytny kapelusik w formie czepka, który zasłaniał zbyt wiele, żebym mogła ją teraz od razu rozpoznać. Uznawszy, jak to wielu ludzi ma w zwyczaju, że pamiętam jej nazwisko – a nie pamiętałam – wygłosiła przydługi monolog na temat piękna Egiptu i swego nim zachwytu, po czym zaprosiła nas na kolację w Winter Palace jeszcze tego wieczoru.

Na nieszczęście zyskaliśmy z Emersonem niejaką popularność, a są ludzie, którzy – przykro mi to stwierdzić – polują na spotkania ze znanymi osobami, żeby móc się potem chełpić znajomością z nimi. Podejrzewałam, że owa dama, której nazwiska nadal nie mogłam sobie przypomnieć, kieruje się właśnie tymi niezbyt ciekawymi i mało dla mnie zrozumiałymi pobudkami.

Odpowiedziałam jej, że mamy inne zobowiązania, i uprzejmie przeprosiłam. Nie zrozumiała, że to oznacza odmowę, i oznajmiła, że pozostanie w Luksorze przez jakiś czas, wobec czego możemy się spotkać innego wieczoru. Taka nachalność w moim przekonaniu wymaga stanowczej odpowiedzi. Kiedy już miałam jej udzielić, dama nagle wzięła mnie pod ramię.

– Włóczy się za mną jakiś tubylec, żebrząc o pieniądze – oznajmiła wzburzona. – Przejdźmy tam, gdzie nas nie zobaczy, droga pani Emerson.

Poprowadziła mnie, ściskając moje ramię niemal do bólu, ku wejściu do części południowej, obecnie nieczynnemu.

Tknęło mnie przejmujące dreszczem przeczucie. Czyżby to była kolejna próba uprowadzenia? W tak zatłoczonym miejscu było to mało prawdopodobne, lecz wejście, do którego zmierzałyśmy, znajdowało się w odległym kącie świątyni i przesłaniało je rusztowanie.

– A gdzież ty się znów wybierasz, Peabody, u diabła ciężkiego? – usłyszałam nagle i zza pobliskiego filaru wyłonił się Emerson.

– O, pani mąż – zaszczebiotała dama, puszczając moją rękę. – Miło mi pana znów spotkać, profesorze. Właśnie pytałam panią Emerson, czy zrobicie mi państwo tę przyjemność i zjecie ze mną któregoś wieczoru kolację.

– To raczej mało prawdopodobne – odparł Emerson, mierząc ją wzrokiem. – Ale proszę mi dać wizytówkę, zobaczymy, co się da zrobić.

Pogrzebała w przepastnej torebce i wręczyła mu bilecik, po czym, osiągnąwszy – jak jej się wydawało – cel, wróciła do swojej grupy.

– Hmm – mruknął Emerson, obracając w palcach wizytówkę.

– Gdzie reszta? – zapytałam w nikłej nadziei uniknięcia wykładu.

– Tam – pokazał ręką. – Niech to diabli, Peabody, jeżeli nadal będziesz robić takie rzeczy, zamknę cię w domu.

– A co mi tutaj mogło grozić, przy takich tłumach? To tylko nieszkodliwa nudziara.

– Z pewnością. – Emerson zerknął na bilecik. – Pani Louisa Ferncliffe. Heatherby Hall, Bastington on Stoke.

– Nowobogacka – stwierdziłam z lekkim prychnięciem. – Akcent ma bardzo pospolity. Spotkaliśmy ją na przyjęciu u Vandergeltów.

– Ja nie.

Wzięłam go pod ramię, żeby zaprowadził mnie do pozostałych.

– Ostatnio jest tak spokojnie, że aż nudno, Emersonie.

– Jeżeli będziemy się trzymać razem, tak jak przez ostatnie dni, nie powinno się wydarzyć nic złego.

Stalowe spojrzenie jego niebieskich oczu sprawiło, że te słowa zabrzmiały jak groźba. Stanowiły one jednak również stwierdzenie faktu. Ale jakże mieliśmy odnaleźć naszych śmiertelnych wrogów, nie prowokując ich do działania?

Zjedliśmy lunch w hotelu Karnak. Ponurej atmosfery nie rozładował ani piękny widok na rzekę i doskonałe jedzenie, ani wysiłki niektórych z nas, próbujących poprowadzić wesołą pogawędkę. Mijały godziny, czas się kurczył. Nasi goście nie zamierzali już wracać na Zachodni Brzeg, lecz chcieli udać się wprost na stację, by wsiąść do wieczornego ekspresu do Kairu. Służba miała spakować ich bagaże i dostarczyć do pociągu. Oczy Lii napełniały się raz po raz łzami. Odwracała wówczas głowę, udając, że podziwia widok, i ocierała je ukradkiem. Chciała pojechać jeszcze do Gurna, pożegnać się z Abdullahem i Daoudem, uznałam jednak, że to zły pomysł.

Kiedy posiłek dobiegał końca, było już dobrze po południu. Sir Edward był bardzo miły wobec Evelyn i starał się ją zabawić wspomnieniami z cudownych dni w grobowcu Tetiszeri. Reminiscencje te jednak wcale nie były takie kojące. To właśnie podczas tego sezonu w naszym życiu pojawił się David. Wiedziałam, że Evelyn myśli o zaniedbanym, spragnionym miłości chłopcu, który podbił wówczas jej serce i którego serce miało być teraz złamane – z jej pomocą.

Wszyscy chyba odczuliśmy ulgę, kiedy nadszedł czas wyjścia. Przeszliśmy się jeszcze po sklepach i Walter zasypał córkę prezentami – kupił jej haftowaną suknię, złoty naszyjnik i całą masę pamiątek i świecidełek. Przyjmowała je z wdzięcznością, ale bez entuzjazmu. Zachowywała się jednak w sposób godny podziwu i załamała się dopiero na stacji, gdy zobaczyła, kto na nas czeka.

Abdullah wyglądał imponująco w swej najlepszej szacie z białego jedwabiu obszytego złotem i śnieżnobiałym turbanie. Jego okolona białą brodą twarz emanowała dostojeństwem faraona. Daoud także się wystroił, miał na sobie długi kaftan z pasiastego jedwabiu, przepasany barwnym kaszmirskim szalem. Twarzy jednak nie miał dostojnej.

– Oby Bóg miał ciebie i twoich bliskich w swej opiece, efendi – powiedział Abdullah i wyciągnął dłoń do Waltera. – Oby ci się wiodło aż do naszego następnego spotkania.

Walter ujął dłoń starego i potrząsał nią długo. Nie był zdolny wykrztusić słowa.

Abdullah wygłosił słowa formalnego pożegnania do Evelyn i Lii, a potem nadeszła kolej Daouda. Zamiast ująć wyciągniętą dłoń Lii, położył na niej małą złotą kasetkę z wygrawerowanym dekoracyjnym kufickim napisem. Było to istne cacko, bardzo stare i cenne, zawierające cytaty z Koranu.

– To potężny talizman, mała Sitt – oświadczył Daoud. – Będzie cię strzegł, dopóki do nas nie powrócisz.

Trudno było ją winić, że tego już nie zdzierżyła. Sama miałam łzy w oczach. Lia rzuciła się w ramiona Daouda z głośnym płaczem.

– Musimy poszukać naszych miejsc, kochanie – rzekł Walter, odciągając ją łagodnie.

Wolałabym nie pamiętać tego rozstania. Najgorsze były ostatnie chwile, gdy Lia stanęła przed Davidem i wyciągnęła do niego drobną, drżącą dłoń. Złożyła obietnicę i zamierzała jej dotrzymać, nawet gdyby miała z tego powodu umrzeć. W tym momencie zresztą z pewnością czuła się tak, jakby to rzeczywiście miało nastąpić.

– Pocałuj go, na miłość boską! – zawołał nagle Ramzes. – Tego ci przecież nie mogą zabronić.

Staliśmy na peronie, dopóki pociąg nie zniknął nam z oczu, a dym nie rozwiał się w wieczornej bryzie. Abdullah z Daoudem wycofali się na dyskretną odległość, lecz przypuszczałam, że wrócą z nami na Zachodni Brzeg; byłoby grubiaństwem nie zaoferować im miejsca na naszej łodzi. Uświadomiłam sobie, że unikam wzroku Abdullaha, chociaż nie było ku temu powodu (jak przekonywałam się w duchu). Jego poczucie godności i wrodzone dobre maniery nie pozwoliłyby mu na czynienie mi wyrzutów nawet spojrzeniem.

Wzroku dzieci też zbytnio nie szukałam. Nefret przez cały dzień rzucała mi niechętne spojrzenia, a Ramzes… kto by się spodziewał akurat po nim tak romantycznego gestu? Właściwie popchnął tych oboje sobie nawzajem w objęcia i nikt, nawet Walter, nie miał serca im tego zabronić.

Jak przypuszczałam, Emerson zaproponował Daoudowi i Abdullahowi, by wracali razem z nami. Natomiast sir Edward, który podał mi ramię, oznajmił, że zostaje w Luksorze, jest bowiem umówiony na kolację.

– Mając przy sobie Abdullaha i Daouda, nie będziecie mnie potrzebować – dodał.

– Jest pan bardzo troskliwy i uprzejmy, sir Edwardzie – odparłam. – Przypuszczam, że powoduje panem brytyjskie poczucie noblesse oblige, bo przecież nic pan nam nie jest winien.

– Wystarczającą nagrodą za moje nędzne usługi jest dla mnie przyjemność przebywania z panią i zaszczyt cieszenia się państwa przyjaźnią – odparł.

Zabrzmiało to sztucznie, niczym kwestia z książki lub któraś z dętych mów Ramzesa. Sir Edward zauważył to, gdyż z uśmiechem dodał lżejszym tonem:

– Jak dotąd nie na wiele się przydałem, pani Emerson. To bardzo zagadkowa i trudna sprawa. Czy profesor postanowił już, co będzie jutro robić?

– O ile znam mojego męża, to jutro od samego rana będzie siedział w Dolinie. Stracił dwa dni robocze i zżera go ciekawość, co tam porabia Davis.

– No tak – roześmiał się sir Edward. – Dziś wieczorem będę wszystko wiedział, pani Emerson. Osoba, z którą jem kolację, to pan Paul, fotograf z Kairu. Pracował przy tym grobowcu przez cały dzień, jak sądzę.

– Naprawdę? Rzeczywiście, ktoś wspominał, że miał dzisiaj przyjechać. Zna go pan?

– Mamy wspólnych znajomych i oczywiście wspólne zainteresowania fotografią archeologiczną.

Na przystani sir Edward pożegnał się i zawrócił do Winter Palace, który z rozjarzonymi oknami wyglądał niemal jak królewska siedziba. Idąc do hotelu, pogwizdywał, a jego wydłużony krok świadczył, że cieszy się na ten wieczór. Ludzie, których łączą wspólne pasje, zawsze mają sobie mnóstwo do powiedzenia.

Ja natomiast czułam się tak, jakbym straciła jedynego stronnika, a w każdym razie kogoś neutralnego. Musiałam wciąż samą siebie przekonywać, że działałam w najlepszej wierze, jak zawsze, i że nie powinnam mieć sobie nic do wyrzucenia. Chciałam wcześniej zaproponować, żebyśmy zjedli kolację w Luksorze, ale scena na dworcu przekonała mnie, że reszta rodziny wcale nie widzi powodów do świętowania.

Milczeć bez skrępowania można tylko w towarzystwie dobrych przyjaciół. Zawsze tak było z Abdullahem, lecz teraz złapałam się na tym, że próbuję wymyślić temat do rozmowy. Jego też coś wyraźnie nurtowało. Wschodzący księżyc srebrzył zmarszczki na wodzie. Abdullah odezwał się dopiero wtedy, gdy dopływaliśmy do brzegu.

– Szukam żony dla Davida – oznajmił.

– Co takiego? On jest jeszcze za młody, Abdullahu.

– Ja w jego wieku miałem już dwie żony i czworo dzieci. Mustafa Karim ma córkę. Jest młoda, zdrowa, w sam raz dla niego. Umie nawet czytać i pisać – dodał ponurym tonem.

Nie ośmieliłam się roześmiać. Dla Abdullaha edukacja kobiet była najbardziej szkodliwym z nowomodnych wymysłów. To, że chciał dla wnuka żony niebędącej analfabetką, było wielkim ustępstwem z jego strony.

– Czy wspomniałeś o tym Davidowi? – spytałam.

– Czy wspomniałem? Nie, Sitt. W dawnych czasach nie „wspomniałbym”, tylko powiadomił go, że już to załatwiłem. Ale teraz pewnie będzie chciał ją najpierw poznać.

Westchnął ciężko. Poklepałam go współczująco po dłoni. Biedaczysko, spodziewał się przeprawy z Davidem, obawiałam się jednak, że nie doceniał wagi problemu.

Nie wątpiłam, że wie o tej historii z Lią. Dziwne, wcześniej zupełnie nie przyszło mi do głowy, że on także może być przeciwny temu związkowi. Uświadomiłam sobie też jeszcze jedną dziwną rzecz – poirytowało mnie to.

Selim czekał na nas z końmi. Po tej zmianie warty, bo tak to trzeba nazwać, Abdullah z Daoudem udali się pieszo do Gurna. Selim nie usiadł z nami do stołu; stwierdził, że już jadł, i poszedł do kuchni porozmawiać z Fatimą.

– Chce zostać na noc – powiedział Ramzes. – Tłumaczyłem mu, że nie musi, ale się uparł.

– To dobrzy przyjaciele i honorowi ludzie. – Nefret zerknęła na Davida, lecz chłopak milczał. Nieszczęście spowijało go tak dokładnie, że można je było niemal dostrzec – było jak czarny opar. Nie zjadł ani kęsa.

– To bardzo zacnie z jego strony – stwierdził Emerson. – Szczególnie że ma w domu dwie młode, ładne… ee, mhm…

Ta niewinna uwaga, która mu się wypsnęła, przełamała lodowy mur między nami a córką i synem. Twarz Nefret rozjaśnił uśmiech.

– Pewnie musi im poświęcać wiele czasu – zauważyła.

– Nie słyszałem, żeby się z tego powodu skarżył – odparł Ramzes.

Nefret zaśmiała się ponownie. Nie było to na miejscu, ale tak mnie cieszył widok jej uśmiechu, że przymknęłam oko na ten nietakt.

– A jednak wielożeństwo jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe – pokręciła głową Nefret. – Nie potrafiłabym dzielić się mężczyzną, którego kocham. Zżerałaby mnie zazdrość o każdą kobietę, na którą mój mąż choćby tylko spojrzał.

– Zazdrość jest okrutniejsza od śmierci – oświadczyłam. – Jest… co powiedziałeś, Ramzesie?

– Nic. – Odsunął talerz i wstał. – Za pozwoleniem, pójdę pogadać z Selimem.

Nefret i David poszli razem z nim. Resztę wieczoru spędziłam, przeglądając wykonane przez nich fotografie papirusu pogrzebowego, postanowiłam bowiem spróbować sił w tłumaczeniu go. Bardzo zaniedbałam moją działalność pisarską; poza tym dobrze było choć na trochę pozbyć się dzieci.

Kiedy nazajutrz przybyliśmy do Doliny, okazało się, że Emersonowi udało się poprowadzić przewód z generatora do naszego grobowca. Selim od razu zabrał się do instalowania światła, a Abdullah obserwował go, zagryzając wargi. Nie akceptował nowoczesnych wynalazków i nie chciał niczego się o nich dowiadywać. Selim wierzył niegdyś, że Emerson i ja jesteśmy czarownikami, którzy potrafią czytać w myślach innych i panować nad złymi mocami. Widząc, jak taktownie stara się ignorować cenne porady Emersona, zrozumiałam, że te młodzieńcze złudzenia dawno już się rozwiały. Był przedstawicielem nowego pokolenia; mógł być wnukiem Abdullaha, a nie jego synem. Z obawą myślałam o dniu, w którym będzie musiał zastąpić ojca jako nasz rais, nie wątpiłam jednak, że będzie równie sprawny i oddany nam jak on.

Gdy już mieliśmy światło, Ramzes z Davidem zabrali się do kopiowania reliefów. Pozostały z nich tylko fragmenty, ale były wysokiej klasy, o delikatnym rysunku i ze śladami koloru. Emerson przyglądał się chłopcom przez chwilę, po czym wyszedł na zewnątrz. Nie mógł na razie robić niczego w środku, bo wzniecałby pył i przeszkadzał artystom.

Sir Edward wrócił poprzedniego wieczoru, kiedy wszyscy już spali, i spóźnił się na śniadanie. Wyglądał na zmęczonego i zamyślonego, i zastanawiałam się, czy to rzeczywiście fotograf z Kairu, czy może ktoś bardziej interesujący zajmował go tak długo w noc. Kiedy wyszliśmy z Emersonem z piątki, zastaliśmy go na rozmowie z Nefret.

– Jeżeli mnie na razie nie potrzebujesz, profesorze, to przejdę się zobaczyć, co porabia pan Ayrton – powiedziała Nefret.

Emerson usiłował wyglądać, jakby w ogóle o tym nie pomyślał aż do tej chwili, lecz nie udało mu się to.

– Hmm, właściwie czemu nie? Może moglibyśmy mu w czymś pomóc.

– Właśnie miałem pana o to zapytać, profesorze – wtrącił sir Edward. – Jak panu wiadomo, jadłem wczoraj kolację z panem Paulem…

– Nie wiadomo mi – uciął Emerson.

– Ach, tak? Sądziłem, że pani Emerson wspomniała panu o tym.

– Nie wspomniała.

– Ehm… A więc, profesorze, pan Paul zaproponował, żebym mu dzisiaj asystował. Zdjęcia, które wykonał wczoraj, nie wyszły za dobrze…

– Pomagał pan je wywoływać? – zapytałam, wstydząc się moich wcześniejszych podejrzeń wobec niego. Wywoływanie płyt jest czasochłonne i wymaga dużej staranności.

– Pomagać to za wielkie słowo. To znakomity fachowiec. Jednak, jak sam stwierdził, wśród delikatnych obiektów zgromadzonych w tak ciasnej przestrzeni pracuje się lepiej z asystentem, który trzyma sprzęt i ustawia światła.

– Z dwójką asystentów byłoby jeszcze lepiej – ożywiła się Nefret.

– To chyba byłoby już zbyt trudne do przełknięcia dla pana Ayrtona – odparł z uśmiechem sir Edward.

– W istocie, im mniej osób będzie się kręcić po komorze grobowej, tym lepiej – stwierdził Emerson.

– Więc nie ma pan nic przeciwko temu? – zapytał sir Edward.

– Nie należy pan do mojej ekipy i nie musi mnie pytać o pozwolenie – odparł Emerson. – Proszę iść, oczywiście. Ja też tam zajrzę na chwilę, zobaczę, jak się wiedzie Ayrtonowi.

– Jaki jest ten pan Paul? – zapytałam, gdy ruszyliśmy ścieżką.

– To zabawny mały człowieczek – zaśmiał się sir Edward. – Całkowicie oddany swojej pracy. Nie udało mi się z nim porozmawiać o niczym poza fotografią.

Przy grobowcu nie było Davisa z jego trupą, Ned był sam. Powitał nas z wyraźnym zadowoleniem.

– Już myślałem, że stracił pan zainteresowanie, profesorze, bo nie zaglądał pan tutaj od kilku dni. A gdzie Ramzes?

Emerson wyjaśnił, że podejmowaliśmy gości, natomiast Ramzes z Davidem pracują w numerze piątym. Sir Edward napomknął o swoim zamiarze asystowania Paulowi. Ned pokiwał głową.

– A tak, wspominał mi o tym – rzekł. – On tu decyduje, ja się za bardzo nie znam na fotografii. Bardzo proszę, sir Edwardzie. Z pewnością nie muszę panu przypominać o ostrożności.

– Czy pan Paul już jest? – zapytałam.

– Tak, pojawił się o pierwszym brzasku – odparł poetycko Ned. – Jest bardzo zaangażowany w pracę.

Sir Edward zszedł po schodkach i zniknął w grobowcu.

– Pan Davis dzisiaj nie przyjdzie – oznajmił Ned. – Dopóki pan Paul nie porobi zdjęć i tak niewiele możemy zdziałać.

– Całkiem słusznie – mruknął Emerson. – A teraz lepiej już wracajmy do roboty. Chce pan rzucić okiem, Ayrton?

Ned odparł, że z przyjemnością, i spędziliśmy całkiem miły, spokojny poranek – oczywiście z wyjątkiem Ramzesa i Davida. Kiedy ich zawołałam na przedpołudniową herbatę, byli mokrzy i Ramzes stwierdził, że i tak mieli przerwać, bo pot zaczął im kapać na rysunki. Wdali się z Nedem w ożywioną dyskusję na temat metod kopiowania.

– David zgadza się z panem Carterem – powiedział Ramzes – że ręczne kopiowanie pozwala najlepiej uchwycić ducha oryginału.

– To zależy także od ducha kopisty – stwierdził nieco ironicznie Ned. – David jest w tym znakomity, przyznaję. Próbowałem przekonać… ale mniejsza z tym.

Kiedy Emerson ogłosił koniec pracy, przeszłam się do nowego grobowca, zapytać sir Edwarda, czy wraca z nami. Ned też już chyba skończył, bo na miejscu zastałam tylko stróżujących. W grobowcu paliło się światło, ale moje zawodowe sumienie kazało mi opanować pokusę zejścia na dół. Skoro fotografowie pracowali z takim zapałem, nie byłoby w porządku im przeszkadzać. Sir Edward wróci, kiedy skończy, uznałam.

Podczas naszej wieczornej herbatki na werandzie przyjemna zazwyczaj atmosfera gdzieś się ulotniła. Emerson zrzędził na bezeceństwa Weigalla i Davisa, a David rozmyślał o swoim złamanym sercu i chociaż było to raczej niemożliwe, wyglądał jeszcze marniej niż ubiegłego wieczoru. Zastanawiałam się, czy Abdullah poruszył z nim temat córki Mustafy Karima, lecz postanowiłam o to nie pytać.

– Kim była ta kobieta, mamo, z którą rozmawiałaś wczoraj w Karnaku?

Pytanie to zadał Ramzes. Było niespodziewane, ale padło w odpowiednim momencie. Najzręczniej nam było rozmawiać na temat tajemniczych morderstw i różnych podejrzanych wydarzeń.

– Starała się uchodzić za zwyczajną turystkę – odparłam – jednak zachowywała się bardzo podejrzanie. Gdyby nie zjawił się twój ojciec…

– Zwabiłaby cię za filar, uśpiła chloroformem i wynieśliby cię jej pomagierzy, czy tak? – wtrącił Emerson. – Doprowadzasz mnie czasami do rozpaczy, wiesz, Peabody?

– Znałaś ją wcześniej? – zapytał Ramzes.

– Widziałam ją na przyjęciu u Vandergeltów, ale nie rozmawiałam z nią. Ty ją poznałeś, Davidzie.

– Jak to? – żachnął się. – Kiedy?

– Rozmawiałeś z jej córką, na taką w każdym razie wyglądała. Rudowłosa, dość pulchna dziewczyna, pamiętasz? Pani Ferncliffe podeszła do was i odciągnęła ją.

– Ach, tak. – David zupełnie nie był tym zainteresowany, lecz starał się być uprzejmy. – Nie wiedziałem, że to jej matka. W ogóle się do mnie nie odezwała.

Ramzes usadowił się na parapecie w swojej ulubionej pozie, oplatając rękami kolana.

– Myślałem o czymś, co powiedziałaś, mamo – rzekł. – Ty i stryj Walter. Może ten pomysł z morderczą sektą nie jest aż taki bezsensowny, jak się zdawało. Jej istnienie jest raczej mało prawdopodobne, ale te straszliwie okaleczone trupy rzuciły na miejscowych coś w rodzaju zaklęcia. Ludzie są przerażeni i w ogóle nie chcą z nami rozmawiać. A może nasi przeciwnicy usiłują wszystkich zastraszyć, bo nie mają nad nami przewagi fizycznej? Ilu ich właściwie może być?

– Dobrze myślisz – włączyła się Nefret.

– Nie do końca – odparł Ramzes. – Możliwe, że mieliśmy do czynienia z kilkoma członkami większej organizacji. Nigdy nie było ich więcej niż trzech czy czterech, zgadza się? W domu Layli było tylko trzech. Twierdziła, że inni też się pojawią, ale to nie znaczy, że byłoby ich wielu.

– W Kairze było czterech – powiedziała w zamyśleniu Nefret. – Dwóch weszło przez okno, a dwóch czekało w domu naprzeciwko.

– Nie, nie, tam było trzech. – David mimowolnie dotknął szyi. – No i kobieta.

Te trzy słowa, choć wypowiedziane bez nacisku i nie mające ukrytego znaczenia, wywarły piorunujące wrażenie na Nefret. Aż się zachłysnęła powietrzem.

– Kobieta – powtórzyła. – Niesamowite, co? Zupełnie zapomnieliśmy o kobietach w tej sprawie, a przecież kilka odegrało w niej kluczowe role. Najpierw ta cała pani Markham, która wkręciła się do Unii Kobiet i pomagała Sethosowi okraść pana Romera ze starożytności. Potem w Kairze to właśnie kobieta chciała poderżnąć gardło Davidowi. Kolejna z nich, Layla, również była znaczącą postacią w grupie. Niektóre mieszkanki tego ohydnego domu w Luksorze – a może i wszystkie – także są w to wmieszane.

– Nefret – powiedziałam z niepokojem – do czego ty zmierzasz?

Zbyła mnie niecierpliwym machnięciem ręki. Jej oczy iskrzyły się z ekscytacji.

– Prawda zaczęła do mnie docierać kilka dni temu, gdy próbowałam wypytać cię o Sethosa, ciociu, a ty nie chciałaś o tym rozmawiać. Powiedziałaś przedtem, że próba uprowadzenia cię w Londynie nie była w stylu Sethosa. I miałaś rację. On na pewno nie zaplanowałby tak ordynarnego napadu i nie pozwoliłby swoim ludziom potraktować cię tak brutalnie. Jednak poszlak prowadzących do Sethosa nie da się zlekceważyć, szczególnie tej maszyny do pisania. Skoro to nie on sam wysłał tę wiadomość, musiał to być ktoś blisko z nim związany. Ktoś, kto ma dostęp do jego prywatnej kolekcji skarbów, kto jest obeznany z nielegalnym handlem starożytnościami i światkiem przestępczym, a poza tym nienawidzi cioci Amelii i chciałby ją skrzywdzić. Uważam, że jest to kobieta i że ty, ciociu, ją znasz!

Emerson zrobił wielkie oczy.

– Do diabła ciężkiego! Niemożliwe, żeby to była… A jednak tak! To Bertha!

13

Zanim zdołałam sklecić jakąś odpowiedź, musiałam kilkakrotnie odchrząknąć.

– To niedorzeczne – powiedziałam w końcu.

– Wcale nie – zaoponował Emerson. – Ona pasuje do opisu Nefret w każdym calu.

– Nie w każdym, Emersonie. Nie była przecież… o rany boskie! Myślisz, że była?

Oczy Nefret rozświetliły się jak najpiękniejsze kaszmirskie szafiry.

– Mam nadzieję, że nie uznasz tego za brak manier, ciociu Amelio, jeśli cię poproszę, żebyś nam jednak wytłumaczyła, o czym u diabla mówicie. Pamiętam, że Bertha to kobieta, która była związana ze sprawą Vinceya… w tym sezonie, kiedy byliście w Egipcie bez nas. Ale co ona ma wspólnego z Sethosem?

– Sethos także był zamieszany w tę aferę – odparł Emerson. – Za późno to jednak zrozumieliśmy i znów udało mu się nam wywinąć.

– I Bercie także – dodałam głucho. – Zresztą natknęliśmy się na nią rok później… Była już wówczas bardzo zaangażowana w obrót nielegalnymi starożytnościami.

– A więc to ona porwała Nefret – włączył się Ramzes. – Kim w takim razie jest Matilda?

– To adiutantka i straż przyboczna Berthy. Pomogła wynieść wtedy Nefret i… Skąd ty, u diabła, znasz jej imię?

Tym razem Ramzes nie miał gotowej odpowiedzi. Jego ciemne oczy unikały moich, za to spotkały się z oczami Nefret, która wyprostowała się i oznajmiła zdecydowanym tonem:

– Znaleźliśmy twoją listę, ciociu Amelio. Cóż nam pozostało prócz podsłuchiwania i szpiegowania, skoro traktujesz nas jak dzieci? Ramzesie, zabraniam ci przepraszać.

– Nie miałem zamiaru – mruknął.

– Ale miałeś zamiar wymyślić jakieś zgrabne kłamstewko. Koniec z tym raz na zawsze! Żądamy prawdy, całej prawdy i tylko prawdy. Czekamy, ciociu Amelio.

– Macie do tego pełne prawo – wybąkałam, wciąż przetrawiając te nieoczekiwane rewelacje. – Bertha może się nawet okazać przeciwnikiem groźniejszym od Sethosa. To bardzo inteligentna i przebiegła osoba, w dodatku zupełnie bez skrupułów. Przechwalała się, że kieruje przestępczą organizacją, złożoną wyłącznie z kobiet. Prawdopodobnie Layla była jedną z jej przybocznych. Fakt, że Bertha żywi do mnie osobistą, ee… niechęć, też może się okazać nie bez znaczenia.

– Ale z jakiego powodu? – dopytywała się Nefret.

– „Niechęć” to może zbyt łagodne określenie – powiedziałam. – Ona użyła słowa „nienawiść”. Powiedziała, że nie śpi po nocach, planując, jak mnie zabić. Niektóre z jej pomysłów rzeczywiście wymagały znacznej inwencji.

Nie sądziłam, że wspomnienie tamtej rozmowy tak mnie poruszy. Wiem, że głos ani twarz mnie nie zdradziły, ale nachmurzona twarz Nefret złagodniała, a Emerson położył mi dłoń na ramieniu.

– Skoro „niechęć” to za mało – odezwał się rzeczowo mój syn – co takiego właściwie jej zrobiłaś, mamo?

– Odnosiłam się do niej o wiele łagodniej, niż na to zasłużyła – odparłam. – Jej antypatia wzięła się z… Emersonie kochany, nie chcę cię wprawiać w zakłopotanie, ale…

Jego brwi złączyły się w grymasie zniecierpliwienia.

– Wciąż jeszcze hołubisz tę bujdę o przywiązaniu Berthy do mojej osoby, Peabody? Jej zainteresowanie było po pierwsze przelotne, a po drugie… hm, szczególnego rodzaju. Nie muszę chyba dodawać, że nieodwzajemnione. Po śmierci kochanka zaczęła szukać innego protektora, bo jak sama stwierdziłaś, moja droga, dyskryminacja płci powoduje, że kobiecie trudno jest bez opieki mężczyzny odnieść sukces w przestępczym procederze. Teraz możemy chyba uznać, że Bertha znalazła już sobie partnera.

– No jasne! – zawołała Nefret. – Przyłączyła się do Sethosa i zakochała w nim. Myślała, że zdobyła jego serce, tymczasem sam twój widok podczas demonstracji wystarczył, żeby Sethos zdradził się ze swoim niesłabnącym oddaniem dla ciebie, ciociu Amelio. Oszalała z zazdrości, posłała do ciebie liścik, który z pewnością by cię zwabił w jej mściwe łapy, gdyby w ostatniej chwili nie pojawili się dzielni wybawcy. Sethos dowiedział się o tym, wpadł w szał i powiedział, że nie chce jej więcej widzieć na oczy. Nienawidziła cię już przedtem, a teraz ma ku temu dodatkowe powody! Odepchnięta przez ukochanego…

– Boże mój! – westchnął Emerson. – Nie wiem, Nefret, czy bardziej mnie irytują twoje sentymentalne pomysły, czy język, jakim je prezentujesz. Bertha jest w ogóle niezdolna do uczuć, o których mówisz. Uprawiała przedtem… ee… tę samą profesję, co Layla, i dlatego szukała wspólniczek wśród kobiet tego pokroju. Jednak reszta twojej melodramatycznej opowieści ma pewien sens. To by tłumaczyło, jak nasz papirus znalazł się w Kairze. Po prostu zanim ta kobieta opuściła Sethosa, okradła go.

– Jest jeszcze coś – oświadczył Ramzes. – Layla powiedziała mi tak: „Twoja matka to wie. Zapytaj ją, czy kobieta może być równie niebezpieczna, jak mężczyzna”.

– Szkoda, że nie wspomniałeś o tym drobiazgu wcześniej! – zawołałam, zadowolona, że jeszcze komuś oprócz siebie mogę zarzucić niedbalstwo. – To bardzo znaczące słowa.

– Tylko w odpowiednim kontekście – wtrąciła Nefret, rzucając mi krytyczne spojrzenie.

– Później twierdziła, że chciała mnie ostrzec – dodał Ramzes i spojrzał na mnie z czułością, jakiej na jego twarzy jeszcze nie widziałam. Gdyby uniósł kąciki ust o milimetr wyżej, mogłabym nawet uznać, że się uśmiecha. – Cholernie zawoalowane ostrzeżenie, powiedziałbym. Nie przejmuj się, mamo, to już nieważne. Napijesz się odrobinę whisky?

– Bardzo proszę – odparłam potulnie.

Atmosfera wyraźnie zelżała. Ramzes podał mi szklaneczkę i mówił dalej:

– Ta teoria brzmi o wiele sensowniej niż nasze pierwotne założenie, że to Sethos znów stanął nam na drodze. Ale jeśli jest prawdziwa, strony równania się zmieniają, i to nie na naszą korzyść. Cokolwiek by mówić, Sethos przestrzega jednak pewnego kodeksu honorowego, natomiast Bertha nie ma żadnych skrupułów. Mogła dojść do wniosku, że najlepszą formą zemsty będzie skrzywdzenie nie matki, lecz najbliższych jej osób. Z takiej perspektywy ataki na nas nabierają sensu. Yussuf nie zakradł się tutaj po papirus, ale żeby porwać lub poturbować Nefret.

– Przecież próbował wykraść papirus – sprzeciwiła się. – To mnie właśnie obudziło, kiedy…

– …kiedy się potknął o pudło ze zwojem – dokończył Ramzes. – I to wyjaśnia kwestię, która mnie dotąd nękała: skąd on czy ktokolwiek z zewnątrz mógł wiedzieć, gdzie trzymamy zwój? Nie wiedział, ale po prostu przypadkowo na niego nastąpił.

– A niech to, czyżbyś sugerował, że nie zadbałam o schowanie pudła?

– Albo może oznacza to – dodał pospiesznie Ramzes – że Yussuf Mahmud szukał czegokolwiek wartego kradzieży. Ten człowiek był zwykłym złodziejem i tchórzem. Kiedy natknął się na zwój, postanowił go ukraść, a gdy zaczęłaś walczyć, uciekł. Osobnicy, którzy napadli mnie i Davida, też przecież mogli się nas pozbyć bez problemu. Ale niepewność co do naszego losu byłaby dla mamy straszliwą duchową udręką. Cóż może być gorszego od lęku o najbliższych, o których się wie, że są uwięzieni i czekają ich tortury albo okropną, powolną śmierć?

Dłoń Emersona zacisnęła się mocniej na moim ramieniu.

– Czy Layla ci powiedziała, że to właśnie miało czekać ciebie i Davida? – zapytał.

– Nie tak wprost – odparł. – Ale nawet gdyby niczego podobnego nie sugerowała, taki wniosek sam się nasuwał.

– Piekło i szatani! – wykrzyknęła Nefret. – Musimy znaleźć tę przeklętą kobietę! Gdzież ona się mogła ukryć? W Domu Gołębic? Sama ta nazwa przyprawia mnie o mdłości!

– Nie tam – stwierdził stanowczo Ramzes. – Osoba gustująca w drogim francuskim szampanie poszukałaby bardziej luksusowego schronienia.

– No właśnie, szampan! – zawołałam. – To jeszcze jeden dowód. Boże, to znaczy, że ona mieszkała w domu Layli!

– Przez jakiś czas – rzekł Ramzes. – Tej nocy jej nie było, pewnie poszła przygotować nasze, hm… przenosiny. To również by wskazywało, że nie ma zbyt wielu pomocników.

– Najlepiej, żeby ich w ogóle nie miała – mruknął ponuro Emerson. – Tylko że z tego wszystkiego nic nie wynika. Niech mnie diabli, jeżeli wiem, co teraz zrobić.

– Nikt z nas tego nie wie – pocieszyłam go. – Ale może znowu coś się wydarzy.

– Na przykład znajdę kobrę w łóżku – dorzuciła Nefret, powiedziała to jednak lekkim tonem, uśmiechając się do mnie niemal przyjaźnie.

Nagły trzask i szelest liści bluszczu obwieściły przybycie Horusa. Kot przysiadł na parapecie, wgapiając się w Ramzesa, który przezornie się odsunął.

– Oto twój obrońca przed wężami – powiedziałam. – Święty kot boga Re, który urywa głowę Wężowi Ciemności.

– Gdyby ten tutaj miał bronić Re, słońce już nigdy by nie wzeszło – stwierdził Ramzes.

Nefret podniosła i pogłaskała Horusa, a on zamruczał jak mały, milutki kotek.

– Mój kochany bohater – powiedziała.

– Obrzydliwy potwór – burknął Ramzes.

Trudno było się z nim nie zgodzić.

Ponieważ nie miałam się jak spotkać z panią Buchanan ze Szkoły Misyjnej, zaprosiłam ją wraz z jeszcze jedną panią z misji na kolację. Katherine i Cyrusa oczywiście także. Zamierzałam też zaprosić fotografa, pana Paula, był bowiem w Luksorze po raz pierwszy i nie znał tu nikogo. Sir Edward poinformował mnie jednak, że Paul nie uczestniczy w spotkaniach towarzyskich.

– Jest trochę dziwakiem – wyjaśnił – i źle się czuje w towarzystwie.

Sir Edwarda również zresztą z nami nie było. Te jego częste nieobecności zaczęły się robić podejrzane. Raczej nie sądziłam, żeby właśnie pan Paul tak go absorbował. Wyglądało to na znajomość z którąś spośród turystek. Ale nie zamierzałam wtrącać się do jego życia.

Panią Buchanan już znałam. Towarzyszyła jej niejaka panna Whiteside z Bostonu, też wykwalifikowana pielęgniarka. Ich ubiór nie stanowił raczej ostatniego krzyku mody; obie miały na sobie surowe ciemne suknie z białymi kołnierzykami i mankietami. Były to sympatyczne i interesujące osoby, choć zbyt często skłonne wplatać Boga do rozmowy. Emersonowi raczej nie przypadły do gustu, ale zachowywał się jak dżentelmen, wyrażając swoją dezaprobatę jedynie lekkim krzywieniem ust co jakiś czas. Głównym przedmiotem naszej konwersacji była oczywiście edukacja kobiet; sprawa, którą byłam żywo zainteresowana. Odkryłam jednak, że odbiegam myślami do innych tematów, co po najnowszych rewelacjach nie było niczym dziwnym.

Czy Bertha rzeczywiście powróciła, by mnie znowu dręczyć? Upłynęło już sporo lat od mojej ostatniej z nią styczności i żywiłam szczerą nadzieję, że porzuciła złą drogę.

Miałam nad nią pewną przewagę, której nie miałam nad Sethosem. Wiedziałam dobrze, jak wygląda, ponieważ przestawałam z nią codziennie przez kilka tygodni. Mogła się oczywiście nauczyć od niego co nieco sztuki kamuflażu, lecz brakowało jej naturalnego talentu Sethosa.

Ale z drugiej strony… Nikt, kto widział olśniewającą piękność w pełnej krasie jej wieczorowej toalety, a potem miał okazję oglądać ją rano z podkrążonymi oczami i ziemistą cerą, nie mógłby wątpić w zdolności kobiet w tej dziedzinie. Bertha była młoda i atrakcyjna. Czy rozpoznałabym ją, gdyby tak się ubrała i ucharakteryzowała, że wyglądałaby starzej i mniej urodziwie?

Przeniosłam spojrzenie z pani Buchanan na jej znacznie młodszą towarzyszkę. Obie gardziły kosmetykami i żadnej z nich nie nazwałabym atrakcyjną. Nie, pomyślałam, to niemożliwe. Bertha byłaby zupełną idiotką, gdyby pokazała się mnie lub Emersonowi, który znał ją równie dobrze jak ja (w żadnym razie nie lepiej). Raczej trzymałaby się w cieniu, wprowadzając swoje niecne plany w życie przy pomocy pośredników. Jeśli musiała się pokazać publicznie, najwygodniej by jej było włożyć czarną suknię z czarczafem, noszoną powszechnie przez kobiety z egipskiej klasy średniej. Z przyciemnioną cerą, ukazując przez szparę w zasłonie tylko oczy, mogłaby stać nierozpoznana nawet kilka kroków ode mnie.

Ocknęłam się z zamyślenia, usłyszawszy, że pani Buchanan zadała mi jakieś pytanie. Musiałam ją poprosić, żeby je powtórzyła. Później starałam się ze wszystkich sił pełnić rolę dobrej gospodyni, ale po kolacji ulitowałam się nad Emersonem i pozwoliłam mu pomówić o egiptologii.

Jeśli ktoś mieszka w Luksorze, nie może pozostać obojętny wobec tego tematu. Pani Buchanan słyszała o nowym grobowcu od swojej znajomej, pani Andrews. Kiedy się dowiedziała, że byliśmy w środku, poprosiła o jego opisanie.

– Czy królowa naprawdę ma złotą koronę? – dopytywała się.

Ramzes natychmiast zaczął wygłaszać niekończący się wykład, dzięki czemu zapobiegł wygłoszeniu przez Emersona niekończącej się tyrady skierowanej przeciwko wszystkim, którzy brali udział w tym odkryciu. Gdy jednak mój syn przystąpił do wyliczania i szczegółowego opisywania obiektów znalezionych w komorze grzebalnej, nawet Emerson, dotąd nabzdyczony, zaczął go słuchać z otwartymi ustami.

– Owa tak zwana korona jest w istocie naszyjnikiem lub napierśnikiem – mówił Ramzes. – Dlaczego była na głowie mumii, możemy tylko domniemywać. Ma kształt sępa, ściślej mówiąc bogini-sępa Nechbet, i wykonano ją z cienkiej złotej blachy, dzięki czemu łatwo ją było dopasować do kształtu czaszki. Aha, zapomniałem jeszcze o stosiku paciorków, jakieś czterdzieści sztuk, zapewne pochodziły z rozerwanego naszyjnika lub bransoletki.

Cyrus popatrzył na niego podejrzliwie.

– Słuchaj no, młody człowieku, przecież to niemożliwe, żebyś zapamiętał te wszystkie szczegóły. Ile razy zwiedziłeś tę komorę?

Odpowiedź mojego syna: „Raz, byłem tam przez jakieś dwadzieścia minut” – sprawiła, że w spojrzeniu Cyrusa pojawił się jeszcze większy sceptycyzm. Ja pamiętałam jednak, jak kiedyś Ramzes wyliczył wszystkie starożytności z pewnego sklepu z antykami, spędziwszy tam jeszcze mniej czasu. Zapomniałam o tej jego zdolności – naturalnej lub być może wyuczonej – i Emerson najwyraźniej także, bo przyglądał się synowi tak, jakby coś go nagle zaniepokoiło.

– Pozwolisz później na słówko, Ramzesie – rzekł.

– Oczywiście, ojcze.

Damy z misji pożegnały się wcześnie, pragnąc odizolować się od światowych pokus. Pani Buchanan ponownie zaprosiła mnie do odwiedzenia szkoły, co jej solennie obiecałam.

Vandergeltowie mieli zawieźć panie na przystań swoim powozem, przedtem jednak udało mi się odciągnąć Katherine na słówko na osobności.

– Będziemy chyba musiały się jakoś umówić – stwierdziłam. – Tak rzadko cię ostatnio widuję, a mam ci tyle do opowiedzenia.

– Ja tobie także – odparła. – Cyrus wybiera się jutro do Doliny. Przyjdę z nim i może uda nam się znaleźć chwilę na pogawędkę.

Stałam na werandzie, machając im, dopóki powóz nie zniknął w ciemnościach. Miałam nadzieję, że kiedy wrócę do bawialni, wszyscy już się rozejdą, lecz byli tam w komplecie. Przygotowałam się więc na kolejną porcję pytań i wymówek.

– Zastanawialiśmy się, mamo, czy nie dostałaś przypadkiem wiadomości od stryja Waltera.

Pytanie to zadał Ramzes, wiedziałam jednak, za czyim podszeptem. Odpowiedź skierowałam do wszystkich:

– Zapomniałam o tym, wybaczcie. Istotnie, Walter telegrafował po południu z Kairu i jakimś cudem dostarczono nam wiadomość bez opóźnienia. Dojechali szczęśliwie i wykupili kajutę na parowcu z Port Saidu, na przyszły wtorek.

– Wszyscy? – zdziwiła się Nefret. – Myślałam, że stryj Walter chciał wrócić do Luksoru.

– Przekonałem go, żeby tego nie robił – oznajmił Emerson.

Nikt nie zapytał, jak tego dopiął, mnie zresztą również to nie obchodziło. Nie wątpiłam w odwagę Waltera i jego oddanie dla nas, lecz jego obecność byłaby diabelnie niewygodna. Był bardziej naukowcem niż człowiekiem czynu, poza tym każde napomknienie o Lii stwarzałoby niezręczną sytuację.

– Dobra robota, Emersonie – pochwaliłam go.

Zrobił zadowoloną minę. David wstał, mruknął coś w rodzaju „dobranoc” i wyszedł z pokoju.

Emerson nie ma w zwyczaju zbyt długo nad czymś rozmyślać. Potrafi szczęśliwie skoncentrować się na tym, co jest akurat do zrobienia, i nie poświęcać uwagi temu, czego nie może zmienić. Nazajutrz rano tryskał energią, gotów powrócić do pracy.

Pracowaliśmy już od dobrych dwóch godzin, kiedy zjawili się Vandergeltowie. Cyrus obejrzał grób numer pięć bez większego entuzjazmu.

– Pozbycie się tego całego gruzu potrwa lata – stwierdził – a potem pewnie zawali się sklepienie.

– Taki pesymizm to do ciebie niepodobne – zauważyłam.

– Niech to kule biją, Amelio, jestem coraz bardziej zniechęcony. Tyle lat w Dolinie i nic, a teraz tak samo zaczyna się w Dra Abu’l Naga, tuż obok tego miejsca, gdzie znaleźliście Tetiszeri. Już sam nie wiem: czy ja coś źle robię, czy co?

– Mówiłem ci, żebyś zatrudnił Cartera – rzucił sucho Emerson.

– Nie mogę przecież zwolnić Amhersta. Robi, co może. Wiecie co, chodźmy rzucić okiem na grobowiec Davisa – dodał Cyrus pojednawczo. – Ten to ma szczęście!

Poszliśmy więc. Zastaliśmy tam tylko Neda, samotnie pilnującego grobu – tak w każdym razie sądziłam, bo nic poza tym się nie działo. Oznajmił nam, że pan Paul wciąż robi zdjęcia, więc nikogo nie wpuszcza.

– Czy sir Edward też z nim jest? – zapytałam, gdyż nie widziałam go rano. Wrócił późno i wyszedł wcześnie.

– Tak, pani Emerson, zjawił się tu już o samym brzasku – odparł Ned. – To miło z państwa strony, że go nam użyczyliście.

– Chętnie bym panu użyczył jeszcze kilku innych ludzi z, mojej ekipy – burknął Emerson. – Czy ten Smith w ogóle coś maluje? Naprawdę nie rozumiem, dlaczego Davis go wziął, skoro na miejscu są David i Carter.

Zrzędził dalej, a tymczasem Cyrus zszedł po schodkach i zajrzał do korytarza. Wrócił z rozjaśnioną twarzą. Był autentycznym entuzjastą, doskonale jak na amatora obeznanym z, materią wykopalisk. Naprawdę było mi przykro, że sam nigdy nie znalazł niczego wartościowego.

– Kiedy zamierzacie otworzyć trumnę? – zapytał podekscytowany. – Niech to kule biją, zapłaciłbym i tysiąc dolarów, żeby przy tym być!

Katherine spojrzała na mnie z rozbawieniem.

– Zapłaciłby, wiem o tym – potwierdziła. – Ale to na nic, Cyrusie, pan Ayrton jest nieprzekupny.

– Dajże spokój, Katherine, przecież pan Ayrton wie, że nie to miałem na myśli.

– Oczywiście, że nie, panie Vandergelt – odparł Ned. – To znaczy… oczywiście, że tak. Ale jutro przyjeżdża pan Maspero i jestem pewien, że zgodzi się na pańską obecność.

– Maspero? – jęknął Emerson. – Niech to wszyscy diabli, to koniec tego grobowca. Z pewnością będzie chciał wejść do środka i zaprosi tam stado swoich znajomych. Stratują wszystko i nikt się już nie połapie, co gdzie pierwotnie leżało. Jak długo jeszcze potrwa to fotografowanie?

– Nie wiem, profesorze – wzruszył ramionami Ned.

– Niewiele wie ten chłopak, co? – mruknął z przekąsem Emerson, dopiero jednak gdy wracaliśmy na nasze stanowisko.

Ramzes natychmiast stanął w obronie Ayrtona.

– Przecież wiesz, ojcze, że to nie Ned podejmuje tu decyzje. Kiedy Maspero się zjawi, oficjalnie on będzie rządził.

– Moglibyśmy wieczorem zapytać sir Edwarda o fotografie – zaproponowałam.

– Moglibyśmy – zgodził się Emerson. – Ten młody człowiek coś ostatnio dziwnie często znika. Muszę z nim porozmawiać.

Jako że minęło południe, Cyrus zaproponował, żebyśmy zjedli lunch w jego Zamku. Zgodziliśmy się z ochotą, był tylko problem z Horusem, którego przyniosła ze sobą Nefret. Tym razem dla odmiany nie opuszczał nas, choć zazwyczaj chadza własnymi drogami, polując na to i owo, i kiedy wracamy do domu, trzeba go szukać. Nefret spytała więc Cyrusa, czy zaproszenie obejmuje także kota.

– Ależ oczywiście, weź go – odparł.

– Czyżbyś zapomniał, kochanie – wtrąciła Katherine – że Sechmet jest w… ee, delikatnej kondycji?

Wiedziałam, że ich kocica nie jest brzemienna, – bo Cyrus wspomniałby o tym wcześniej. Uznałam więc, że Katherine ma na myśli kondycję, która często do takiego rezultatu prowadzi.

– Zamkniemy ją w jej pokoju, jak zawsze – odparł lekko Cyrus.

Widziałam ten pokój. Miał w oknach siatkowe firanki i był wyposażony w kocie łóżeczko, kocie naczynia i kocie zabawki. Wielu ludzi mieszka mniej wygodnie.

– Nie liczyłbym na to, że zamknięte drzwi powstrzymają tego kociego Casanovę – powiedział Ramzes, obrzucając kota wrogim spojrzeniem.

Horus odpłacił mu tym samym. Wszyscy potomkowie Basteta to bardzo inteligentne bestie.

Cyrus przyjrzał się kocurowi z zainteresowaniem. Horus siadł u stóp Nefret, złożywszy razem łapki i uniósłszy czujnie głowę, co upodobniło go do kotów przedstawianych na starożytnych malunkach. Z nastroszonymi uszami i lśniącą w słońcu sierścią wyglądał, jakby go wyjęto z ilustracji w papirusie, który ostatnio tłumaczyłam, wyobrażającej kota boga Re.

– Hmm – mruknął w zamyśleniu Cyrus, skubiąc swą kozią bródkę.

Kiedy po smakowitym lunchu wszyscy zaczęli się zbierać do wyjścia, Horusa nie było. Cyrus zapewnił Nefret, że odda go jej nazajutrz. Wątpiłam, żeby kocur w ogóle chciał być zwrócony właścicielce po zaznaniu w Zamku tylu kocich luksusów, ale nie miałam ochoty rozwijać tego tematu.

Zamierzałam zostać jeszcze u Vandergeltów i odbyć wreszcie długo oczekiwaną rozmowę z Katherine. Emerson z początku nie chciał o tym słyszeć, zgodził się jednak, kiedy mu przyrzekłam zaczekać, aż ktoś po mnie przyjdzie.

– A zatem wciąż grozi ci niebezpieczeństwo – zauważyła Katherine. – Opowiedz mi, co się od tamtej pory wydarzyło.

Cyrus też wrócił do Doliny, byłyśmy więc tylko we dwie. Siedziałyśmy w uroczej bawialni Katherine. Jej mąż, zapatrzony w nią jak w obraz, urządził pokój na nowo wedle jej gustu. Wnętrze stanowiło połączenie nowoczesnego zachodniego umeblowania z arcydziełami sztuki użytkowej Orientu w postaci przepięknych dywanów, brązów i rzeźbionych parawanów. Panowała tu zawsze przytulna atmosfera. Rozsiadłam się na grubo wyściełanym krześle i opowiedziałam Katherine wszystko po kolei.

W miarę jak mówiłam, ładna, pełna twarz przyjaciółki wydłużała się coraz bardziej.

– Chciałabym wam jakoś pomóc, Amelio – powiedziała. – Ale sytuacja rzeczywiście jest rozpaczliwa i nie za bardzo widzę z niej wyjście.

– Na pewno coś mi przyjdzie do głowy – zapewniłam ją. – Bywaliśmy już w gorszych opałach, Katherine. Nie oczekiwałam od ciebie żadnych pomysłów, tylko przyjacielskiej pociechy… i otrzymałam ją. Aha, Evelyn prosiła mnie o przekazanie wam od nich najszczerszych pozdrowień i przeprosin za to, że nie pożegnali się osobiście.

– Słyszeliśmy, że wyjechali – odparła Katherine. – Czy był jakiś ważny powód, czy może nie powinnam pytać?

Opowiedziałam jej więc również i tę historię. Jej reakcja ograniczyła się do lekkiego pokręcenia głową i mruknięcia: „Jaka szkoda. Tak mi przykro”.

Uświadomiłam sobie, że liczyłam na jakiś komentarz z jej strony, co mnie trochę zdziwiło, bo nie zwykłam polegać na radach innych.

– Wszystko dobrze się ułoży – stwierdziłam z przekonaniem. – „Nie ma złamanych serc, są tylko obolałe…

– …choć za miłości sprawą już nieraz umierałem” dokończyła z uśmiechem. – To „Mikado”, prawda?

– Oczywiście. Znasz Gilberta i Sullivana lepiej ode mnie. Powiedz mi teraz, jak postępuje realizacja twoich planów.

Katherine chętnie zmieniła temat i odbyłyśmy długą i bardzo interesującą rozmowę. Wciąż jeszcze zastanawiała się nad najlepszą lokalizacją dla szkoły i rozważała, czy lepiej będzie zbudować coś nowego, czy wyremontować już istniejący budynek. Wybór Luksoru wydawał się oczywisty, chciała jednak także przyciągnąć dziewczęta z wiosek na Zachodnim Brzegu, a w Luksorze, jak stwierdziła, były już dwie takie szkoły.

– Jedna to misyjna, a druga? – zapytałam.

– Ta, do której uczęszcza Fatima. Mówiła ci o niej.

– Ach, tak. Ale to właściwie nie jest szkoła, prawda?

– Może nie według naszych standardów, jest jednak doskonale położona, a Sayyida Amin prowadzi po kilka lekcji dziennie. Przyznała, że nie ma pieniędzy na więcej.

Przyjemnie było oderwać się od problemów, których na razie nie dało się rozwiązać, i zająć się takimi, którym mogły zaradzić pieniądze, czas i zaangażowanie. Katherine miała to wszystko. Kiedy zegar na kominku wybił kolejną godzinę, nagle zdałam sobie sprawę, jak bardzo się zasiedziałam.

– Muszę wracać – oznajmiłam, wstając.

– Nie wolno ci iść samej, Amelio – sprzeciwiła się Katherine. – Emerson kazał ci przecież czekać, aż ktoś po ciebie przyjdzie.

– Nie zamierzam tu siedzieć jak grzeczne dziecko czekające na tatusia. Jest biały dzień i mam dobrego konia.

Odprowadziła mnie na dół, nie ustając w protestach. Kiedy jednak wyszłyśmy na dziedziniec, ujrzałyśmy tam Ramzesa. Siedział po turecku na ziemi i gawędził z odźwiernym i jednym z ogrodników, który rzucił Katherine skruszone spojrzenie i szybko się oddalił.

– Dlaczego mnie nie powiadomiłeś, że już jesteś? – zdziwiłam się.

Ramzes jednym ruchem rozplatał nogi i wstał.

– Przyjechałem przed paroma minutami – wyjaśnił. – Ojciec jest jeszcze w Dolinie, ale powiedział, że już chce wracać. Mamy jechać prosto do domu. Dzień dobry, pani Vandergelt.

– Dzień dobry – odparła Katherine ze swym kocim uśmiechem. – Może filiżankę herbaty?

– Dziękuję, nie. Ojciec prosił, żebyśmy zaraz wracali.

Ramzes chciał, żebym pojechała na Riszy, a sam dosiadł mojej przemiłej, lecz niezbyt rączej klaczy.

– Co porabia ojciec? – zapytałam.

– Pewnie czeka, aż sir Edward z Paulem wyjdą na górę. Jutro ma przypłynąć Maspero i ojciec coraz bardziej się niepokoi o zawartość komory.

– Wiem. Chciałabym go jakoś przekonać, żeby się nie wtrącał. Maspero już i tak na niego krzywo patrzy.

Konie jechały stępa kamienistym wąwozem prowadzącym z Doliny. Nagle jakiś dziwny dźwięk – coś jakby beczenie – kazał mi się rozejrzeć. Jego źródło odkryłam dopiero po chwili, bo pokryta pyłem sierść kozy zlewała się ze skalnym tłem.

Zatrzymałam Riszę i zsiadłam. Ruszyłam ku zwierzęciu, którego noga ugrzęzła chyba między kamieniami.

– Do diabła, mamo! – krzyknął Ramzes. – Ostrożnie!

Wcale nie jestem taka głupia, jak się wydaje moim dzieciom, więc też od razu pomyślałam, że to może być podstęp. Nie zamierzałam jednak unikać konfrontacji, wprost przeciwnie, spodziewałam się jej i chciałam, by do niej doszło. Dlatego właśnie trzymałam rękę w kieszeni, kiedy zza głazu wyszedł nieznajomy mężczyzna. Miał nóż, toteż bez większych oporów wyciągnęłam pistolet i nacisnęłam spust. W tym samym momencie Ramzes rzucił się na napastnika i obalił go na ziemię.

– Ramzesie, co ty robisz, na miłość… Ramzesie, odezwij się! Jesteś ranny? – krzyknęłam.

Mój syn przetoczył się na plecy i usiadł. Jego oczy zwęziły się w szparki, brwi miał ściągnięte. Tak groźne spojrzenie widywałam rzadko nawet u jego ojca. Odetchnął głęboko.

– Nie, nic nie mów – rzuciłam szybko. – Dojdź najpierw do siebie. Mój Boże, chyba zabiłam tego typa!

Na przedzie szaty mężczyzny istotnie wykwitła krwawa plama, a jego szeroko otwarte oczy patrzyły nieruchomym spojrzeniem trupa. Resztę twarzy zasłaniał ciasno zawiązany szal.

Usta Ramzesa poruszyły się. Nie wiedziałam, czy przeklina, modli się – nie, to nie Ramzes – czy może liczy do dziesięciu, co radziłam mu robić dla powściągnięcia emocji. Cokolwiek to było, odniosło pożądany skutek. Gdy się odezwał, jego głos był spokojny.

– Raczej nie, mamo – stwierdził. – Ten otwór to rana wylotowa. Ktoś ukryty za skałami strzelił mu w plecy. Zostań tu i nie wstawaj.

Zanim zdążyłam go powstrzymać, ruszył po skalistym gruncie pewnie jak kozica i po chwili zniknął mi z oczu.

Zwłoki nie stanowiły zbyt przyjemnego towarzystwa. Przykucnęłam obok nich, spodziewając się kolejnego strzału. Panowała jednakże cisza i nawet koza – Judasz, jak mogę ją chyba nazwać, przestała beczeć. Nie zamierzałam opuszczać mojego wątpliwego schronienia, by sprawdzić, czy coś jej dolega. Gdyby Ramzes nie zadziałał tak pochopnie, poszłabym z nim lub chociaż dała mu mój pistolet. Młodzi ludzie są tacy impulsywni. Teraz pozostało mi już tylko czekanie.

Zjawił się po dość długim czasie, równie cicho i znienacka, jak zniknął. Niósł strzelbę.

– Zabójca uciekł? – zapytałam, gdy sadowił się obok mnie, kładąc broń na ziemi.

– Tak. Był na górze. – Ramzes oparł splecione ramiona na podciągniętych kolanach. Robił wrażenie spokojnego i rozluźnionego, ale jego dłonie były mocno zaciśnięte.

– Zastrzelił tego człowieka i uciekł, porzucając strzelbę? – zdziwiłam się. Wzięłam do ręki broń, by się jej przyjrzeć.

Ramzes wyprostował się.

– Odłóż to, mamo! W komorze jest jeszcze jeden nabój.

– Widzę. To dziwne. Dlaczego nie strzelił powtórnie?

– Może liczył na to, że w tym zamieszaniu pozabijamy się nawzajem… – Ramzes łagodnie wyjął strzelbę z moich rąk i odłożył ją za siebie. Potem ukrył twarz w dłoniach. Jego ramiona zadrżały i usłyszałam coś jakby szloch czy krztuszenie się.

Mój syn raczej nie ma zwyczaju poddawać się słabości, nawet wtedy, gdy jest już po wszystkim i taka reakcja jest czymś naturalnym. Poczułam wzruszenie, byłam bowiem pewna, że poruszyło go grożące mi niebezpieczeństwo.

– No, już dobrze. – Poklepałam go po łopatce. – Już dobrze.

Uniósł głowę. Miał wilgotne rzęsy. Dopiero teraz zrozumiałam, co oznacza ten dziwny odgłos, który wydawał.

– Mój Boże! – jęknęłam. – Ty się śmiejesz?!

Ramzes otarł oczy wierzchem dłoni.

– Proszę o wybaczenie, mamo…

– Wybaczone – odparłam z ulgą. – Twój ojciec też tak czasem robi.

– Wiem. – Spoważniał nagle. – Ale czasami śmiech jest nie na miejscu. Przyjrzyjmy no się temu tutaj.

Ściągnął szal z twarzy zabitego. Ukazał się nieprzyjemny widok. Szczęka mężczyzny była zniekształcona i mocno opuchnięta, a usta pokiereszowane.

– Tak mi się zdawało, że znam tę sylwetkę – rzekł Ramzes. – To jeden ze strażników z domu Layli.

– Nic dziwnego, że sobie uszkodziłeś dłoń. Złamałeś mu szczękę.

– Na to wygląda. I chodził z tym od tylu dni, bez pomocy lekarskiej. Biedaczysko. – Odwrócił zwłoki. Na plecach mężczyzny także widniał otwór, znacznie mniejszy od tego z przodu. – Taki poraniony i naznaczony był im już nieprzydatny – mruknął Ramzes. – Poza tym spaprał robotę, jak Yussuf. Dali mu ostatnią szansę, marną wprawdzie, ale mógł jeszcze liczyć na to, że będziesz sama i nieuzbrojona. A gdybyś jednak była uzbrojona albo gdybyś miała asystę, to i tak czekała go bardziej litościwa śmierć od tej w paszczy „krokodyla”.

Przeszedł mnie dreszcz.

– I co z nim zrobimy? – zapytałam.

Ramzes pochylił się nad zwłokami i przeszukał je. Nieszczęśnik miał przy sobie jedynie nóż i woreczek tytoniu oraz srebrny amulet, wiszący na szyi na sznurku.

– Nie za bardzo mu pomógł – zauważył mój syn. – Musimy zawiadomić policję. Nic więcej tu nie zdziałamy.

– A koza? – przypomniałam mu, kiedy pomógł mi dosiąść konia.

– No tak.

Kozie nic nie było, uwięzła tylko między kamieniami i pobiegła żwawo przed siebie, natychmiast gdy Ramzes ją uwolnił. Ucieszyłam się, bo zwierząt mieliśmy już dość, a to w dodatku było płci męskiej.

Kiedy mój mąż usłyszał, co się stało, nie krył niezadowolenia. Przygotowałam się na obronę Ramzesa, lecz okazało się to zbędne, bo Emerson był zły, ale nie na niego.

– Niech to wszyscy diabli, Peabody! – gorączkował się. – Jak mogłaś nabrać się na taką starą sztuczkę z rannym zwierzęciem? Czy ty się nigdy nie nauczysz?

Wycofaliśmy się do naszej sypialni. Ponieważ trzymał mnie w mocnym uścisku, odpowiedziałam nieco zduszonym głosem:

– Wiem, mój drogi, ale trudno nie zareagować… tacy już jesteśmy, że na nas to działa. Sztuczka ograna, istotnie, ale przecież nawet najbardziej pomysłowy przeciwnik ma ograniczony repertuar.

Emerson roześmiał się i ujął mnie za podbródek, by unieść moją twarz.

Jakiś czas później siedziałam na skraju łóżka, przyglądając się ablucjom mego męża.

– Mam nadzieję że mi wybaczysz ten śmiech – rzucił wśród parskania i plusków. – Ale tłumaczyć wroga z jego ubogiej wyobraźni… doprawdy, Peabody…

– Ramzes też się śmiał – wyznałam.

– Ramzes? – Emerson spojrzał na mnie, ociekając wodą.

– Tak, i zaskoczyło mnie to. Zadziwiające, jak szybko potrafi zmieniać nastroje. Nie sądziłam, że jest aż tak podobny do ciebie. Ale chłopak jest niczego sobie.

– Jest przystojny jak sam diabeł – poprawił mnie Emerson i dodał z uśmiechem: – Po ojcu. Nie zapytam, co powiedziałaś, żeby sprowokować go do takiej reakcji, ponieważ nie byłoby to dla ciebie zabawne.

– Nie pamiętam. Myślę jednak, że prawidłowo ocenił całe zdarzenie. Ta kobieta rzeczywiście bezwzględnie obchodzi się ze swoimi ludźmi. Trzy osoby jak dotąd, jeśli liczyć dziewczynę.

– Była jedną z nich, choć być może nie z własnej woli – stwierdził Emerson. – Zastanawiam się, co takiego mogła wiedzieć, że stała się dla nich niebezpieczna…

– Chodźmy się napić herbaty, mój drogi. Może to nas zainspiruje.

Pozostali zgromadzili się już na werandzie. Brakowało tylko sir Edwarda. Emerson również spostrzegł jego nieobecność, lecz nikt nie znał jej przyczyny.

– Może pojechał z Paulem do Luksoru – zasugerowałam. – Jak sam stwierdziłeś, mój drogi, on nie należy do twojej ekipy.

– Chyba po prostu traci zainteresowanie nami – powiedziała Nefret. – Jak myślicie, czy mógł dać sobie z nami spokój dlatego, że nie zaproponowaliśmy mu pracy przy wykopaliskach?

Siedziała na parapecie obok Ramzesa, który był uprzejmy podciągnąć nogi, żeby jej zrobić miejsce.

– Jeśli nawet tak, trudno go za to winić – odparł. – Jedyne, co potrafimy, to pakować się w jedne tarapaty po drugich.

W jego głosie usłyszałam wyraźną nutę krytycyzmu.

– A co możemy na to poradzić? – obruszyłam się. – Poruszamy się po omacku, nie mając pojęcia, gdzie ukrywa się przeciwnik. Ale pozytywne jest to, że ma teraz o jednego pomocnika mniej.

– Czy zawiadomiliście policję? – zapytał Emerson.

Ramzes skinął głową.

– W końcu pewnie go stamtąd zabiorą, jeżeli szakale i sępy coś zostawią.

– Makabryczne – mruknął David.

– Owszem. Wątpię, by potrafili go zidentyfikować. Nie był stąd, bo przecież bym go rozpoznał już przy poprzednim spotkaniu.

Zapadło ponure milczenie, które przerwał zamyślony głos Emersona:

– Chyba przejdę się do Doliny.

– Emersonie! – zawołałam. – Jak możesz w ogóle o tym teraz myśleć?

– A niech to, Peabody, w tamtej sprawie i tak nie możemy w tej chwili nic zrobić. Jutro przyjeżdża Maspero, a grobowiec…

– Jeśli spróbujesz wyjść z tego domu, to… to…

– To co? – zapytał z zaciekawieniem Emerson.

Na szczęście tę wymianę zdań przerwało nam pojawienie się jeźdźca na drodze.

– O, jest sir Edward – oznajmiłam. – On nam wszystko opowie.

Zrobił to z przyjemnością i na życzenie Emersona opisał wydarzenia dnia z nieznośną precyzją.

– No cóż – podsumował mój mąż z posępną miną – wygląda na to, że przynajmniej dokumentacja fotograficzna będzie kompletna. Jak długo jeszcze…

– Na litość boską, Emersonie, przestań wreszcie przesłuchiwać tego biednego człowieka – przerwałam mu. – Nawet nie zdążył się jeszcze napić herbaty.

– Dziękuję, pani Emerson. – Sir Edward wziął kanapkę z podsuniętej przez Fatimę tacy. – Nie chciałbym zdominować rozmowy. Jak państwu minął dzień?

Zmuszeni byliśmy powrócić do opowieści o naszej drobnej przygodzie. Sir Edward był w szoku.

– Błagam, żeby pani uważała na siebie. Ta stara sztuczka z rannym zwierzęciem…

– Jeżeli moja żona będzie potrzebowała wykładu, sam go wygłoszę – wtrącił dość obcesowo Emerson, marszcząc groźnie brwi.

– Czy zostanie pan na kolacji, sir Edwardzie? – zapytałam.

– Tak, droga pani. Dzisiaj nigdzie się nie wybieram. Ale… czy państwo niczego nie planujecie?

– Myślałem, żeby… – zaczął mój mąż.

– Nie pójdziesz do Doliny, Emersonie!

Sir Edward zakrztusił się herbatą. Wytarłszy brodę serwetką, powiedział z przejęciem:

– Błagam, profesorze, niech pan tego nie robi. Wkrótce zrobi się ciemno, a niebezpieczeństwo wcale…

– On ma rację, Emersonie – powiedziałam i skinęłam sir Edwardowi z uznaniem głową. Był tak szczerze zatroskany, że żałowałam swoich wcześniejszych podejrzeń wobec niego. – Spędzimy spokojny wieczór w domu. Ty powinieneś uzupełnić dziennik prac, a ja też chętnie posiedzę nad notatkami.

– Ja zaś – rzekł sir Edward – pomogę Davidowi przy fotografowaniu papirusu. Oczywiście jeśli się zgodzi.

David otrząsnął się z głębokiej zadumy, której przedmiotu się domyślałam. Odpowiedział z typową dla siebie łagodną uprzejmością, że będzie bardzo wdzięczny za pomoc, bo ostatnio trochę zaniedbał tę pracę.

– Jeśli pan znajdzie chwilę, profesorze, chciałbym pana zapytać o niektóre obiekty z komory grzebalnej – dodał sir Edward. – Uderzyła mnie pewna rzecz. Otóż inskrypcje na trumnie chyba zostały zmienione. Czy pana zdaniem…

To wystarczyło, żeby zaprzątnąć uwagę Emersona, a także Ramzesa. Podprowadzani inteligentnymi pytaniami gościa, przez całą kolację rozmawiali tylko o grobowcu. Ja też wtrąciłam słówko czy dwa, a Nefret, gdy udało jej się przekrzyczeć męskie głosy, także wyraziła swoją opinię. Dyskusja była fascynująca, lecz oszczędzę tu Czytelnikowi szczegółów, opisanych w innym miejscu.

Tylko David nie brał udziału w rozmowie. Nigdy nie mówił zbyt wiele i uważał, że nieuprzejmie jest przerywać innym, choć był to czasami jedyny sposób, żeby wziąć udział w naszej konwersacji. Zazwyczaj jednak okazywał zainteresowanie, przysłuchując się z uśmiechem dyskusjom toczonym przy stole. Teraz natomiast siedział jak mumia, prawie nie tknąwszy jedzenia. Wyznam, że poczułam ulgę, kiedy sir Edward i Nefret namówili go na pójście do studia.

My także zabraliśmy się każde do swojej roboty. Powrót do znajomych zajęć sprawił mi wielką przyjemność. Emerson pisał w dzienniku, mamrocząc pod nosem i pytając raz po raz Ramzesa lub mnie o niektóre szczegóły. Ramzes, którego ręka już niemal wydobrzała, też robił jakieś notatki, a ja zasiadłam nad „Księgą umarłych”, jak się ją – choć nie oddawało to pełnego znaczenia tego osobliwego manuskryptu – zwykło nazywać.

Tłumaczenie tekstów religijnych to trudne zadanie, przyzna to każdy naukowiec. Napotyka się w nich na słowa, jakich nie ma w żadnym słowniku – w moim w każdym razie wielu z nich nie było. Sporządziłam sobie listę takich słówek, zamierzając zapytać o nie Waltera. Rozrosła się już do kilku kartek. Kiedy uzupełniałam tę listę, dodając nowe słowa, których nie mogłam przetłumaczyć, Ramzes wstał, przeciągnął się i zajrzał mi przez ramię.

– Ciągle to „Ważenie serca”? – zdziwił się. – Wczoraj też nad tym pracowałaś. Z czym masz trudności?

– Z niczym – odparłam, odwracając kartkę. Trudności zamierzałam skonsultować z Walterem, gdy będzie ku temu okazja, bo jakoś nie mogłam się przemóc, żeby poprosić o pomoc własnego syna. To pewna słabość mojego charakteru, przyznaję, ale nikt nie jest doskonały.

– Ten rysunek szczególnie mnie fascynuje – powiedziałam. – To dość niezwykła koncepcja jak na kulturę, nieznającą nauk prawdziwej wiary.

Ramzes odwrócił krzesło i usiadł, kładąc ramiona na oparciu.

– To aluzja do chrześcijaństwa, jak mniemam? – zapytał.

A niech to diabli, pomyślałam. Absolutnie nie miałam ochoty na wdawanie się w teologiczną dyskusję z moim synem. Potrafił argumentować niczym jezuita, a jego poglądy, przejęte zresztą od ojca, były drażniąco nieortodoksyjne.

Oczywiście uznał, że wie, jak brzmiałaby moja odpowiedź, i mówił dalej:

– Koncepcja sądu nad jednostką, dokonywanego przez Boga czy bogów dla ustalenia, czy dany osobnik kwalifikuje się do życia wiecznego, nie jest wyłączną własnością chrześcijaństwa. Ja chyba nawet wolę wersję egipską. Zmarły nie podlega tu arbitralnej ocenie pojedynczego boskiego bytu…

– Który widzi wszystko i wie wszystko – dokończyłam.

– Właśnie – przytaknął i zacisnął usta, co miało oznaczać uśmiech. – Egipcjanie natomiast dopuszczali możliwość formalnego przesłuchania zmarłego przez boską ławę sędziowską, której przewodniczył sędzia, strzegący wagi. Brał też w tym udział sprawozdawca sądowy. Rezultat niekorzystnego wyroku jest tutaj również znacznie bardziej miłosierny niż w wersji chrześcijańskiej. Smażenie się w piekle przez wieczność jest chyba gorsze niż szybkie unicestwienie w paszczy…

Przerwał i przyjrzał się zdjęciom.

– Ammut, Pożeraczki Umarłych – podpowiedziałam.

– Otóż to.

– Poruszyłeś kilka interesujących kwestii, mój drogi, które chętnie z tobą przedyskutuję, ale innym razem – oświadczyłam. – Robi się późno, więc może byś przeszedł się do studia i namówił resztę do zakończenia pracy? Nefret w każdym razie powinna się już położyć.

– Dobrze, mamo – odparł. – Dobranoc, mamo. Dobranoc, ojcze.

Emerson coś odmruknął.

Po wyjściu Ramzesa przejrzałam otrzymaną tego dnia pocztę. Musiałam przyznać rację Emersonowi: Luksor stawał się stanowczo zbyt popularny. Jeśli ktoś w tym gustował, mógł spędzać całe dnie na bywaniu w towarzystwie. Różni znajomi zapraszali nas na lunch, herbatę lub kolację, poza tym dostałam kilka listów polecających napisanych przez osoby, które spotkałam raz czy dwa w życiu, dla osób, których nie znałam w ogóle albo nie życzyłam sobie poznać. Jedyna ciekawa wiadomość przyszła od Katherine, która napisała, że planuje nazajutrz odwiedzić szkołę Sayyidy Amin i pytała, czy z nią tam pójdę.

Napomknęłam o tym Emersonowi, który siedział z nosem w rozłożonych na stole notatkach.

– Myślę, że powinnam z nią pójść – powiedziałam. – Katherine zasługuje na wsparcie w swoich planach założenia szkoły, a ja niewiele jej dotychczas pomogłam.

– Możesz iść, jeżeli weźmiesz ze sobą Ramzesa i Davida – odparł. – I Nefret – dodał po chwili.

Biedny, kochany Emerson jest taki przejrzysty w swoich intencjach.

– I zostawię cię samego, tak? – zapytałam.

– Samego? Z dwudziestoma robotnikami, paroma setkami cholernych turystów i świtą Davisa w pobliżu?

– W Dolinie są ustronne zakątki, do których żaden turysta się nie zapuszcza, Emersonie. Na przykład puste grobowce i niebezpieczne rozpadliny.

Rzucił pióro na stół i odchylił się na krześle. Potarł dołek na podbródku i utkwił we mnie rozbawione spojrzenie swoich błękitnych oczu.

– Dajże spokój, Peabody, chyba nie myślisz, że jestem tak głupi, żeby łazić byle gdzie i dać się zwabić w pułapkę.

– Zdarzało ci się to już przedtem.

– Ale teraz jestem starszy i mądrzejszy – oświadczył. – Są lepsze sposoby. Coś ci powiem, Peabody… Może byś odłożyła tę sprawę z Katherine jeszcze na dzień lub dwa i razem spróbujemy złapać sukinsynów, którzy zamordowali tę dziewczynę?

Uprowadzili też jego syna i Davida i napadli na Nefret, jednak to właśnie straszna śmierć młodej kobiety popychała go do czynu. Emerson usiłuje nie ujawniać swoich czułych punktów, ale jak każdy Brytyjczyk zrobi wszystko, by chronić słabszych i pomścić skrzywdzonych.

– Co konkretnie masz na myśli? – zapytałam.

– Wciąż nie znamy prawdziwych motywów ich działania. Jedyna poszlaka to papirus, choć właściwie nigdy nie poszliśmy tym tropem. Jeśli dowiemy się, skąd pochodzi, może uda nam się ustalić tożsamość ostatniego właściciela.

– To Bertha.

– Diabli nadali, Peabody, nie wiemy tego. Skonstruowaliśmy zgrabną historię, ale nie ma najmniejszego dowodu na udział Berthy w tej sprawie. Natomiast co do Sethosa…

– Zawsze go podejrzewasz. Na jego udział też nie ma dowodów.

– A ty zawsze bronisz tego obwiesia! Muszę postarać się o dowody. Pytałem tu i ówdzie, ale tylko o Yussufa i nie napomykając o papirusie. Zwój pochodzi z Teb, więc z pewnością przeszedł przez ręce tutejszych handlarzy, być może także Mohammeda Mohassiba. Ten człowiek jest w branży od trzydziestu lat i miał do czynienia z najświetniejszymi zabytkami z tebańskich grobowców. Pamiętasz, co powiedział o nim Carter? To nie przypadek, że Mohassib chce się ze mną spotkać.

– Nie z tobą, mój drogi, tylko ze mną.

– Na jedno wychodzi. Pokażę mu papirus i obiecam nietykalność i dozgonną wdzięczność, jeśli dostarczy nam użytecznych informacji. Skończymy wcześniej w Dolinie i pojedziemy do Luksoru.

Przez większość nocy spałam spokojnym, głębokim snem. Dopiero tuż przed brzaskiem obudził mnie przeraźliwy krzyk.

Było oczywiste, skąd pochodzi i do kogo należy ten głos. Wyrwał ze snu nawet Emersona. Mój mąż jednak potknął się o własne buty, które zwykł rzucać byle gdzie, więc zjawiłam się na miejscu zdarzenia jako druga.

Pierwszy był Ramzes. W pokoju panowała ciemność, ale poznałam jego sylwetkę. Stał przy łóżku Nefret i patrzył na nią.

– Co się stało?! – zawołałam. – Dlaczego tak stoisz i tylko się gapisz? Co tu się dzieje?

Mój syn odwrócił się i usłyszałam trzask zapałki. Kiedy płomień znieruchomiał, Ramzes przytknął go do świecy.

Tymczasem zjawili się pozostali. Byłam rada z siebie, że zawsze nalegałam na wkładanie odpowiedniego ubioru do snu. Wszyscy byli mniej lub bardziej odziani, nawet Emerson, choć prezentował spore fragmenty nagiego ciała. Sir Edward nie zdążył narzucić szlafroka, miał jednak na sobie gustowną piżamę z niebieskiego jedwabiu.

– Bardzo przepraszam – powiedziała Nefret, siadając na posłaniu. Nie dodała nic więcej, bo wybuchnęła śmiechem. W ramionach trzymała wielkie cielsko Horusa.

– Boże mój! – zdumiałam się. – A ten skąd się tu wziął?

Ramzes postawił świecę na stole.

– Któregoś dnia zamorduję tego zwierzaka – oznajmił całkiem poważnie.

– Przecież dobrze wiesz, że nie byłbyś zdolny do czegoś takiego – zauważyłam.

– Ale ja byłbym – rzekł Emerson. – Piekło i szatani! Serce mi wali dwa razy szybciej niż normalnie!

– To moja wina – stwierdziła Nefret. – Spałam głęboko i kiedy skoczył mi na brzuch, na chwilę odebrało mi dech. Myślałam… – Przytuliła mocniej kota. – Ale ty nie chciałeś, prawda, kocurku?

Udało mi się wyprowadzić Ramzesa z pokoju, zanim powiedział zbyt dużo brzydkich wyrazów.

Rano zastaliśmy na werandzie jednego ze służących Cyrusa. Siedział cierpliwie w kucki, czekając, aż się zjawimy, a potem uniósł skraj swojego burnusa powyżej kolan i poprosił o „szczypiącą wodę”. Chodziło o jodynę, a stan jego goleni istotnie wymagał sporej porcji tego medykamentu, toteż zaaplikowałam mu go w należytej ilości. Katherine ma doskonale wyposażoną apteczkę (jeden z moich prezentów ślubnych dla Vandergeltów), lecz nieszczęsny chłopina wierzył chyba przede wszystkim w moje magiczne moce. Pragnął się również wyżalić, więc pozwoliłam mu to uczynić i wysłuchałam go cierpliwie. Nie muszę zapewne wyjaśniać, że był to służący oddelegowany do pilnowania kocicy Sechmet.

Księga trzecia

WAŻENIE SERCA

Usłyszcie zatem osąd.

Jego serce zważone zostało należycie,

a jego dusza zaświadczyła o nim.

Na Wielkiej Wadze złożona jest jego prawość.

14

Gdy poniedziałkowego popołudnia dopływaliśmy do Luksoru, spostrzegłam zacumowaną przy nabrzeżu dahabiję dyrektora Departamentu Starożytności. A więc państwo Maspero jednak przyjechali! Będę oczywiście musiała złożyć im wizytę, pomyślałam. Miałam tylko nadzieję, że odwiodę od tego Emersona, który przy swym obecnym rozdrażnieniu mógłby powiedzieć coś nieprzyjemnego.

Uprzedziłam wcześniej Mohassiba przez posłańca, że odwiedzimy go po południu. Pod jego domem zastaliśmy kilku mężczyzn, siedzących na kamiennej ławie przed bramą. Przyglądali się nam z nieskrywaną ciekawością, a jeden odezwał się z przebiegłym uśmiechem:

– Czy przybyłeś kupować starożytności, Ojcze Przekleństw? Mohassib za dużo bierze, ja mogę ci zaproponować lepsze ceny.

Emerson skwitował ten kiepski dowcip skrzywieniem ust. Wszyscy wiedzieli doskonale, że nie kupuje nigdy starożytności od handlarzy. Przywitał każdego z mężczyzn po imieniu i odprowadził mnie na stronę.

– Wykorzystam okazję i pogawędzę trochę z tymi osobnikami, Peabody. Może wyciągnę z nich jakieś informacje. Ty i Nefret idźcie do Mohassiba. Przy was będzie się czuł swobodniejszy i jestem pewien, moja droga, że zdołasz go namówić do wyjawienia tego, czego by raczej nie powiedział w mojej obecności.

Większość owych „osobników” znałam równie dobrze, jak on. Kilku z nich zajmowało się handlem antykami i ich podróbkami, a jeden należał do sławetnego rodu Abd er Rassulów, najbieglejszych rabusiów grobów w całych Tebach.

– Zgoda – odparłam. – Sir Edwardzie, czy byłby pan tak dobry i wziął ode mnie ten… tę paczkę? Ramzesie, wy z Davidem zostańcie z ojcem.

Emerson wzniósł oczy ku niebu w wyrazie niemej rozpaczy, ale nie zaprotestował. Wyciągnął fajkę i przysiadł się do mężczyzn okupujących ławę.

Mohammed Mohassib wyszedł nam na spotkanie osobiście. Zaprowadził nas do przyjemnie umeblowanego pokoju, gdzie na niskim stoliku podano herbatę. Dopiero kiedy usiedliśmy, zorientowałam się, że David wszedł do domu za nami.

– Miałeś zostać z profesorem – rzuciłam półgłosem.

– Ale on mi kazał iść z tobą – odparł szeptem. – Ramzes go pilnuje. Pomyśleliśmy…

– Dobrze, nieważne – uciszyłam go, ponieważ Mohassib nam się przyglądał i niegrzecznie by było rozmawiać dalej szeptem.

Zwyczajowe komplementy i uprzejmości oraz nalewanie herbaty zajęły sporo czasu. Mohassib starał się nie patrzeć na pakunek, który położyłam przy swoim krześle. Czekał, aż sama wyjawię cel wizyty. W końcu uczyniłam to w zwyczajowo zawoalowany sposób.

– Byliśmy zaszczyceni twoją zgodą na przyjęcie naszych odwiedzin – zaczęłam. – Mój mąż ma ważne sprawy do załatwienia, ale przesyła swoje…

– …przekleństwa, bez wątpienia – dokończył Mohassib, głaszcząc swoją długą brodę. – Wiem, co myśli efendi Emerson. Nie, Sitt Hakim, proszę za niego nie przepraszać. Jest człowiekiem honoru, którego szanuję. Chętnie mu pomogę.

– W jaki sposób? – zapytałam.

Pytanie było zbyt obcesowe; powinnam była odpowiedzieć komplementem i deklaracją przyjaźni. Mohassib kurtuazyjnie przemilczał moją gafę, lecz trwało wieki, zanim wreszcie przeszedł do sedna.

– Kilka dni temu efendi Emerson pytał o pewnego człowieka z Kairu – oświadczył.

– Czy go znałeś? – wyrwało mi się kolejne bezpośrednie pytanie.

– Wiem, kto to był. – Arab wydął wargi. – Ja nie zadaję się z takimi ludźmi. Ale słyszałem, już po wizycie profesora, że to właśnie on został wyłowiony z Nilu.

– Zabity przez krokodyla.

– Wiemy oboje, ty i ja, że to nie krokodyl go zabił. I dziewczynę także. Posłuchaj mnie, Sitt. Nie traćcie czasu na szukanie tych ludzi pomiędzy handlarzami. To są zabójcy, a my nie zabijamy.

Wierzyłam jego słowom.

W ramach rewanżu i jako wyraz uznania odwinęłam moją paczkę i poleciłam Davidowi podnieść pokrywę skrzynki. Mohassib wydał przeciągły świst, kiedy zobaczył papirus.

– Doszły mnie słuchy, że posiadacie zabytek o wielkiej wartości – powiedział – i że to dlatego Yussuf Mahmud zakradł się do waszego domu. Ale kto by przypuszczał, że to będzie ten zwój?

– A więc już go kiedyś widziałeś?

– Nie przechodził przez moje ręce, lecz słyszałem o nim. To jeden z pierwszych obiektów, zabranych przez Mohammeda Abd er Rassula ze skrytki w Deir el Bahari.

– Rozumiem – szepnęłam. – I co się z nim potem stało?

Stary handlarz poprawił się na krześle. Wyglądał na zakłopotanego.

– Powiem ci, co wiem o tym papirusie, Sitt Hakim – odparł. – To żadna tajemnica. Wszyscy wiedzą, że Mohammed ukrywał go u siebie w domu razem z innymi cennymi rzeczami.

Wszyscy prócz urzędników z Departamentu Starożytności, pomyślałam. Nie dziwiło mnie wcale, że miejscowi z Luksoru i Gurna połączyli siły przeciwko intruzom z zagranicy, usiłującym im przeszkodzić w prowadzeniu handlu, którym zajmowali się od bardzo dawna. Grobowce wraz ze swą zawartością należały do ich przodków i tym samym – w ich przekonaniu – należały teraz do nich. Poza tym większość tych ludzi cierpiała biedę, a przecież zmarłym te przedmioty i tak już nie były potrzebne. Z punktu widzenia rabusiów było to logiczne i rozsądne rozumowanie.

– Te skradzione rzeczy leżały w ukryciu przez wiele lat – ciągnął Mohassib. – Gdy Brugsch i Maspero dowiedzieli się o grobowcu, żaden handlarz nie odważył się nimi zajmować. Ale później – być może dopiero po dziesięciu latach – pojawił się ktoś, kto się jednak odważył. Powiadają, że zabrał papirus i królewskie utensylia do Kairu, gdzie miał swoją główną kwaterę. Co potem z nimi uczynił, nikt nie wie, lecz można się tego domyślać. Sądzę, że ty się domyślasz, Sitt Hakim, i że możesz też wiedzieć, kim był ten człowiek.

– Tak, chyba tak – odparłam.

Mohassib powiedział już wszystko, co chciał powiedzieć. Dziękując wylewnie za odwiedzenie starego, schorowanego człowieka, dał mi do zrozumienia, że to koniec rozmowy. Rok wcześniej miał atak serca i wyglądał marnie, ale kiedy ujęłam na pożegnanie jego dłoń, nie zdołałam się powstrzymać przed zadaniem mu ostatniego pytania – o sprawców tych kradzieży i morderstw.

W odpowiedzi pokręcił głową.

– Nie, nie wiem, kim oni są, Sitt Hakim, i nie chcę wiedzieć. Jeżeli uda wam się ich powstrzymać, to bardzo dobrze, bo przynoszą ujmę mojemu krajowi i mojej profesji. Ale nie chciałbym skończyć w paszczy krokodyla.

Z manuskryptu H

Gdy tylko kobiety zniknęły w budynku, Emerson zwrócił się do młodych ludzi:

– Idźcie z matką i Nefret.

– Powiedziała…

– Wiem, co powiedziała. A ja mówię, że macie jej towarzyszyć.

Ramzes ujął Davida pod ramię i poprowadził go za otwartą bramę.

– Lepiej zrób, jak każe – poradził mu.

– Nie powinniśmy go zostawiać samego, Ramzesie. Jeżeli…

– Ja go przypilnuję. Pospiesz się.

David, kręcąc głową, wszedł do domu. Na podwórze wyszedł jeden ze służących Mohassiba, niosąc za nogi kurczaka. Ptak popiskiwał i bił skrzydłami; może nie wiedział dokładnie, jaki los mu szykują, ale na pewno coś przeczuwał. Ramzes skinął na służącego i po chwili szybka transakcja handlowa została dokonana. Arab oddalił się zadowolony, bez galabii i turbanu, za to z pieniędzmi, za które mógłby kupić kilka ubrań. Kurczaka też się pozbył. Ogłupiały ptak, zamiast uciekać na otwartą przestrzeń, zaczął grzebać dziobem w ubitej ziemi. Ramzes wiedział, że jego egzekucja odwlokła się tylko na krótko. Taki łakomy kąsek nie mógł w Luksorze zbyt długo pozostawać przy życiu.

Ojciec nie lubił prowadzić zbyt długich pogawędek. Ramzes jeszcze nie skończył się przebierać, gdy Emerson wstał i pożegnał swoich rozmówców, więc szybko wsunął koniec turbanu pod spód zawoju i ruszył w pogoń za kurczakiem. Ojciec zgodnie z jego przewidywaniami rozejrzał się uważnie po dziedzińcu, lecz widząc tylko plecy nieudolnego służącego, poszedł swoją drogą.

Ramzes rzucił ostatnią krytyczną uwagę pod adresem kurczaka, pomazał sobie twarz garścią pyłu i ruszył za Emersonem. Przebranie było kiepskie, ale mniej zwracało uwagę w tłumie niż europejski strój.

Domyślał się, dokąd zmierza ojciec, i przeklinał sam siebie w duchu za to, że powiedział mu o srebrnym kółku. Znalazł je obok porzuconej na skałach strzelby i nie miał wątpliwości, że pozostawiono je tam celowo. Absurdem byłoby sądzić, że jakaś kobieta w długiej sukni biegała po urwiskach Doliny obwieszona srebrem i przypadkiem zgubiła część kolczyka.

Srebrne kółko miało ich zaprowadzić z powrotem do Domu Gołębic. Ramzes ukrył je przed matką z oczywistych powodów. Zazwyczaj jego powiernikami w takich sytuacjach byli David i Nefret. Ale jego nieszczęsny przyjaciel był teraz całkowicie pogrążony w romantycznych rojeniach, a na rozsądne działanie Nefret nie można było liczyć, gdy w grę wchodziły emocje. Komuś jednak musiał o tym powiedzieć, bo w przeciwieństwie do matki nie był tak nieostrożny, by iść tam samemu. Pozostawał mu tylko ojciec. Emerson, wysłuchawszy go, pokiwał głową i mruknął, że zastanowi się, co powinni zrobić. I teraz właśnie to robił – sam, potajemnie, nie dbając o bezpieczeństwo. Nie wiadomo, które z rodziców jest trudniejsze, pomyślał Ramzes.

Pozostawało tylko pytanie, czy Emerson umówił się na spotkanie, czy też zamierzał się tam zjawić bez uprzedzenia. Jeśli to drugie, raczej nie powinien napotkać sytuacji, z którą by sobie nie poradził, ale jeżeli był na tyle głupi, żeby ich ostrzec… Nie, uznał Ramzes, ojciec nie jest idiotą. To tylko przez tę przeklętą pewność siebie pakuje się zawsze…

I kto tu mówi o pewności siebie, przemknęło mu przez głowę, gdy na jego gardle zacisnęły się nagle wielkie dłonie i został przygwożdżony do ściany.

– Niech to diabli! – krzyknął Emerson na widok znajomej twarzy. – To ty!

– Tak, ojcze – wykrztusił Ramzes, rozcierając sobie krtań. – Jaki błąd popełniłem?

– Za bardzo deptałeś mi po piętach. Zamyśliłeś się, co? – Emerson zastanawiał się przez chwilę. – Właściwie możesz iść ze mną. Ale trzymaj się w dyskretnej odległości i nie wchodź do środka.

– Ludzie na nas patrzą, ojcze.

– Hmm, no tak… – Emerson uderzył syna otwartą dłonią w twarz. – Ośmielasz się okradać Ojca Przekleństw? – krzyknął po arabsku. – Podziękuj Allahowi, że nie stłukłem cię na kwaśne jabłko!

Poszedł dalej, a Ramzes podążył za nim „w dyskretnej odległości”. Ostrożnie wymierzony policzek nie był zbyt bolesny, lecz mimo to twarz go paliła.

Cel wyprawy ojca był dokładnie taki, jak przewidział. O tej porze klientów było niewielu, ale przed wejściem stało, gawędząc i paląc, dwóch mężczyzn. Kiedy Emerson minął ich dziarskim krokiem, jeden z nich upuścił niedopałek papierosa. Potem obaj spojrzeli najpierw na niego, a potem na siebie i jak na komendę odwrócili się i szybko odeszli.

Zasłona w drzwiach załopotała gwałtownie i ojciec wszedł do środka. Ramzes usunął się na bok, żeby przepuścić kolejnego mężczyznę, który wypadł na ulicę i oddalił się pospiesznie. „Wraz z Ojcem Przekleństw zjawiają się kłopoty” – przypomniał sobie z uśmiechem jedno z powiedzonek z kolekcji Daouda, popularnych już w całym Luksorze i okolicach.

Podniósł niedopałek, ale nie włożył go do ust. Wiarygodność przebrania była istotna, lecz i tak już czuł się okropnie nieszczęśliwy z powodu pcheł zamieszkujących galabiję. Drapiąc się od niechcenia, podszedł do drzwi i zaczął nasłuchiwać. Z wnętrza dobiegał cichy pomruk głosów. Jeden należał do ojca, drugi do kobiety.

Minuty wlokły się w nieskończoność i Ramzes zaczął się niepokoić. Uprzejma konwersacja z kobietą to nic niewłaściwego, obawiał się jednak, że chodziło tu o grę na zwłokę. Był tylko jeden powód, dla którego ktoś mógł stosować taką taktykę wobec Ojca Przekleństw – chciał zebrać posiłki. Do diabła z poleceniami, uznał Ramzes. Gdyby przez jego zaniedbanie ojcu stało się coś złego, matka by go zabiła (jeśliby przedtem sam się nie zabił).

Zrzucił z siebie galabiję i turban, przeczesał palcami włosy i wszedł za kotarę. W pomieszczeniu poza ojcem i właścicielką lokalu nie było nikogo. Emerson na jego widok poderwał się z miejsca.

– Do diabła, przecież ci mówiłem, żebyś nie wchodził! – warknął.

Ramzes zignorował tę uwagę.

– Co się dzieje? – zapytał.

– Domagam się pozwolenia na przeszukanie tego przybytku, ale ta dama nie chce mi go udzielić.

Ramzes spoglądał na ojca z mieszaniną konsternacji i rozbawienia, To było w jego stylu, prosić grzecznie tę starą wiedźmę o pozwolenie, podobnie jak w jego stylu był zamiar przeszukania wilczej jamy bez odpowiedniej obstawy. Chociaż wizyta była niezapowiedziana, nieprzyjaciel miał już dość czasu, żeby zebrać siły.

Obwiedzione czernidłem oczy starej kobiety skakały od ojca do syna i z powrotem. Po chwili wzruszyła ramionami i rozłożyła bezradnie ręce. Zadzwoniły złote ozdoby.

– A więc idź – rzuciła jękliwie. – Rób wedle swojej woli. Biedna stara kobieta cię nie powstrzyma.

Emerson podziękował jej po arabsku.

– Na miłość boską, ojcze – nie wytrzymał Ramzes. – Skoro już podjąłeś decyzję, zróbmy to wreszcie.

– Oczywiście, oczywiście, mój chłopcze. Idziemy. Chyba tędy…

Za głównym pomieszczeniem znajdowały się obskurne małe klitki z materacem i paroma sprzętami. Były puste. Emerson wskazał wąskie schody w końcu korytarza.

– Bardziej wyszukane apartamenty są pewnie na górze – stwierdził.

– Ostrożnie, ojcze. Zaczekaj tam na mnie. Nie…

– Oczywiście, mój chłopcze.

Wbiegł, przeskakując dwa stopnie naraz, a Ramzes za nim, oglądając się za siebie. Włosy na karku już stały mu dęba. Ku jego zdziwieniu ojciec rzeczywiście czekał u szczytu schodów. Było tu więcej światła, wpadającego zza żaluzji na obu końcach krótkiego korytarza, i tylko czworo przesłoniętych kotarami drzwi. Poza brzęczeniem wszechobecnych much panowała zupełna cisza. Powietrze było duszne i gorące, po podłodze w smugach światła snuły się koty kurzu.

– No cóż – powiedział Emerson donośnym głosem. – Coś mi się zdaje, że tracimy czas. Dokończmy jednak, cośmy zaczęli. Ty weź tamtą stronę korytarza, a ja tę.

– Wybacz ojcze, ale to chyba nie jest najrozsądniejszy pomysł. – Ramzesowi aż ścierpła skóra. Było tu stanowczo za cicho. Dom przecież nie mógł być kompletnie wyludniony.

– Może i nie – odparł ustępliwie Emerson. – W takim razie idź za mną.

Ruszył ku najbliższym drzwiom. Jego buty dudniły po gołej podłodze. Ramzes raczej wolał nie wchodzić tak śmiało za kotarę, lecz ojciec najwyraźniej zamierzał tak postąpić. Chwycił go więc za rękaw i zastąpił mu drogę.

– Pozwól mi przynajmniej wejść pierwszemu – szepnął.

Emerson pchnął go mocno w plecy. Ramzes uznał to za przesadnie gwałtowną reakcję, ale niemal w tym samym momencie usłyszał pierwszy strzał. Drugi padł, zanim jego ciało dotknęło podłogi. Ojciec runął na niego całym ciężarem, wyduszając zeń resztki oddechu.

– Ojcze, na Boga! – wystękał Ramzes.

– Nie podnoś się – polecił mu spokojnie Emerson.

– Nie mógłbym. Leżysz na mnie. A niech to, czy jesteś…

– Ranny? Jak widać, nie. – Emerson stoczył się z syna i podniósł na czworakach.

Huknął trzeci strzał.

– Padnij! – jęknął Ramzes. – Błagam cię, ojcze, padnij na ziemię!

– Hmm, to dziwne, nie sądzisz? – mruknął Emerson. – Nie ma kuli.

– Co takiego?

– Tu trafiły dwie pierwsze. – Ojciec pokazał mu ślady po odłupanym tynku. – A gdzie trzecia?

– Może przeszła przez kotarę naprzeciwko?

– Aż tak kiepsko to ona nie celuje. Zaczekajmy trochę.

Czekali więc – syn wciąż na ziemi, a ojciec niedbale oparty o ścianę. Kiedy Emerson nagle się zerwał i wskoczył do środka, Ramzesa kompletnie to zaskoczyło. Zapomniał, jak szybko ojciec potrafi się poruszać, niczym pantera albo kot – jak mawiała matka. Podniósł się z ziemi i ruszył za nim, pełen nie bardzo synowskich myśli.

Jednak wtargnięciu ojca do „bardziej okazałych apartamentów” nie towarzyszył żaden krzyk, strzał ani inny dźwięk. Pokój był większy od tych na dole i stało w nim normalne łóżko, poza tym był tu stół i dwa krzesła. Emerson stał przy łóżku, patrząc na coś, co na nim leżało. Okno nad łóżkiem było otwarte i odsłonięte. Brzęczały muchy. Roje much. Przypominało to dźwięk piłowanego metalu. Podchodząc do ojca, Ramzes zauważył na stole zieloną butelkę i pustą szklankę.

Pistolet spoczywał obok bezwładnej dłoni kobiety. Ubrana była w ciemnoniebieski kostium do konnej jazdy i wyglądała bardzo elegancko i porządnie, od aksamitnych wyłogów żakietu po zapinane na guziki buty. Nieporządek panował tylko na poduszce. Strzeliła sobie w głowę.

– Przestań się już ciskać, Peabody. Kula mnie ledwie drasnęła.

Pocisk pozostawił długą czerwoną smugę na plecach i ramieniu Emersona. Założyłam mu opatrunek i usiadłam przy nim.

– Kolejna koszula do niczego, co? – mruknął i uśmiechnął się do mnie z lekkim zażenowaniem.

– To byłaby moja, gdyby mnie nie powalił na ziemię – stwierdził Ramzes. – Skąd wiedziałeś, że ona zaraz strzeli, ojcze?

Siedzieliśmy na werandzie. Fatima krzątała się między nami, cmokając z troską i usiłując wmusić w każdego coś do jedzenia.

W końcu uspokoiliśmy się na tyle, że mogliśmy prowadzić sensowną rozmowę.

Kiedy po moim wyjściu od Mohassiba okazało się, że Emerson zniknął, naprawdę się zdenerwowałam. Siedzący nadal na ławce uczynni obwiesie pokazali mi, w którą stronę poszedł, co nie na wiele się zdało. Ramzesa z nim nie było. Jak wyjaśnił jeden z Arabów, chłopak poszedł za nami i na pewno jeszcze nie wychodził przez bramę.

Ponieważ z nami też go nie było, domyśliłam się, że ruszył za ojcem w jakimś przebraniu, co trochę uśmierzyło mój niepokój. Nie mieliśmy wyboru – musieliśmy zaczekać na miejscu, aż wrócą. Obwiesie zrobili nam uprzejmie miejsce na ławie i zabawiali nas domysłami na temat celu wypadu Emersona. Wymieniali różne – od najścia na sklep z antykami Ali Murada, po filuterną sugestię, że chodzi o miejsce mniej godne szacunku – i nie bardzo mnie rozbawili. Sir Edward, który tulił do siebie skrzynkę ze zwojem niczym niemowlę i popatrywał na mnie z troską, zaofiarował się w końcu, że pójdzie poszukać mojego męża.

– A gdzie, jeśli można wiedzieć? – zapytałam cokolwiek zgryźliwie.

Na to oczywiście nie miał odpowiedzi.

Powracających włóczykijów pierwszy spostrzegł David – jego głośne westchnienie ulgi kazało się nam odwrócić w ich stronę. Wyglądali obaj nie mniej nieporządnie niż zwykle, od zakurzonych butów po gołe głowy; zauważyłam jednak, że Ramzes stara się nie kuleć.

Zanim znaleźliśmy się w domu, najpilniejsze pytania doczekały się odpowiedzi. Zauważyłam też rozdarcie płaszcza Emersona – był nie do naprawienia, podobnie jak koszula. Na moją prośbę zdjął okrycie, stwierdzając, że było mu i tak cholernie gorąco, ale uparł się, że nie potrzebuje opieki medycznej. W tej sytuacji zostałam zmuszona do przeprowadzenia całej operacji na werandzie. Emerson w tym czasie pokrzepiał się whisky z wodą.

– Ty pierwsza, Peabody – oznajmił. – Czy dowiedziałaś się czegoś od Mohassiba?

– Czy ty mnie celowo prowokujesz? – zapytałam z irytacją. – Posłałeś mnie samą do Mohassiba tylko po to, żeby móc się wymknąć na to drugie spotkanie. Wcale nie sądziłeś, że się czegoś dowiem. Owszem, wyjawił mi pewną ważną informację, lecz cóż to znaczy w porównaniu z niebezpieczeństwem, na jakie ty się wystawiałeś. Skąd w ogóle wiedziałeś, że ona tam będzie? I czemu, u diabła, nic mi nie powiedziałeś?

– Posłuchaj, moja droga…

– Dlaczego poszedłeś tam sam? O mały włos cię nie zabiła!

– Nie byłem sam – wymamrotał ze skruchą mój mąż. – Ramzes…

– A co do ciebie, Ramzesie… – zaczęłam.

Emerson mi przerwał:

– Synu, skoro już stoisz przy barku, nalałbyś matce kapkę…

Ramzes już to zrobił. Podał mi szklankę.

– Dziękuję – powiedziałam. – A teraz chętnie posłucham twoich wyjaśnień, Emersonie. I to szczegółowych.

– Obiecaj, że nie będziesz przerywać.

– Nie obiecam.

Wyszczerzył się w uśmiechu.

– Dolewaj matce, Ramzesie, bardzo cię proszę – rzekł tylko.

Srebrna ozdoba utwierdziła Emersona w przekonaniu, że Berthy należy szukać w Domu Gołębic. Tylko tam mogła znaleźć sprzymierzeńców – wśród kobiet, mających wszelkie powody, by pogardzać mężczyznami i tęsknić za wolnością. Ciągłe niepowodzenia w próbach zaatakowania nas wpędzały ją w coraz większy gniew i frustrację. Ujawniając miejsce swojego pobytu, podjęła wykalkulowane ryzyko – była gotowa na wszystko dla wyeliminowania jednego z nas.

– Nie przypuszczałem jednak, że jest aż tak zdesperowana – przyznał Emerson. – Możliwe, że po prostu zabrakło jej już pieniędzy i pomocników. „Zemsta krokodyla”… – niezłe określenie, co, Peabody? Prawie tak literackie jak te twoje powiedzonka. A więc zemsta krokodyla miała na celu zastraszenie jej podwładnych, mogła jednak zaszkodzić także jej samej, bo niemal każdy w końcu odwraca się od mocodawcy, który porażkę karze torturami i śmiercią.

– To wszystko brzmi sensownie – przyznałam – ale dopiero teraz. Kiedy tam szedłeś, nie mogłeś jeszcze tego wiedzieć.

– Masz rację. Nie spodziewałem się jednak aż takich trudności. Raczej… co powiedziałeś, Ramzesie?

– Nic takiego, ojcze – odparł mój syn. – Tylko to, że nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

– Proszę wybaczyć – wtrącił sir Edward – ale zapomniałem, jak ono brzmiało.

Wyglądał na dość skołowanego. To częsty objaw u ludzi, którzy usiłują dotrzymać tempa naszym procesom myślowym.

– Pytałem, jakim sposobem ojciec przewidział dokładny moment strzału – przypomniał Ramzes. – To, że dom był pusty i nienormalnie cichy, wzbudziło również moje podejrzenia, ale sądząc po zachowaniu ojca…

– …które miało na celu zmylenie przeciwnika – wszedł mu w słowo Emerson, bardzo z siebie kontent. – Było dla mnie oczywiste, że się nas spodziewają. Mówię „nas”, bo przecież ona nie wiedziała, w jakiej sile się zjawimy. Na pewno obserwowali nas po drodze. Bertha miała dość czasu, by odesłać dziewczęta… albo zrobiła to już wcześniej. Ponieważ na dole nikogo nie było, weszliśmy po schodach i wtedy głośno oznajmiłem, że moim zdaniem dom jest pusty. Zrobiłem to po to, żeby osłabić jej czujność, rozumiecie? Żeby myślała, że łatwo wpadniemy w zasadzkę.

– Brzmi to bardzo przekonywająco – mruknął Ramzes.

Emerson aż pokraśniał z zadowolenia, ja jednak miałam wrażenie, że nie był to komplement.

– Nasłuchiwałem czujnie w oczekiwaniu kłopotów – ciągnął mój mąż – toteż udało mi się usłyszeć trzask odbezpieczanego pistoletu. Zepchnąłem Ramzesa z linii strzału i sam też uskoczyłem. Odczekaliśmy chwilę. Wystrzeliła trzykrotnie. Myślałem, że opróżni cały magazynek, ale w końcu… ee…

– …nie wytrzymałem i wszedłem tam – dokończyłam. – A niechże cię, Emersonie!

– To nie było tak, Peabody. Powiedziałem do Ramzesa, że trzeci strzał nie trafił nigdzie w pobliżu. Sądziłem, że tej kobiecie chodziło o zatrzymanie nas na miejscu, żeby mogła zdążyć uciec przez okno. Kiedy ją ujrzałem na łóżku, doznałem szoku. Nic już nie mogliśmy dla niej zrobić, ale po drodze wstąpiliśmy na posterunek policji i poinformowaliśmy o całym zdarzeniu.

– To znaczy, że jej ciało leży teraz w kostnicy?

– Tak sądzę. Tylko mi nie mów, że chcesz iść je obejrzeć. Zapewniam cię, że nie jest to przyjemny widok.

– Tym razem sobie to podaruję – odparłam. – Ale jestem bardzo ciekawa, jaką rolę tym razem grała. Pewnie turystki. Zastanawiam się…

– To przestań się zastanawiać – przerwał mi stanowczo Emerson. – Teraz twoja kolej, Peabody. Jakąż to cenną informację przekazał ci Mohassib?

– Papirus pochodzi z kryjówki w Deir el Bahari.

– Ach, tak. – Mój mąż sięgnął po fajkę, lecz jej nie znalazł, bo był bez płaszcza i koszuli. – Ramzesie, podaj mi, proszę, z kieszeni płaszcza… dziękuję. Tak właśnie przypuszczaliśmy, nieprawdaż, Peabody?

– To była tylko jedna z kilku możliwości, ale na żadną nie było przekonujących dowodów. Mohassib jednak nie miał wątpliwości. Jego zdaniem Abd er Rassulowie trzymali ten zwój w ukryciu przez wiele lat, aż w końcu zabrał go… – przerwałam dla większego efektu.

– Sethos, jak mniemam – oznajmił spokojnie Emerson. – I w ten sposób kółko się zamyka, co? Teoria Nefert okazała się słuszna. Bertha i Sethos działali wspólnie, a potem ona, odchodząc od niego, zabrała papirus.

Pogrążyliśmy się wszyscy w milczącej zadumie. Słońce zaszło, zabarwiając różowawym poblaskiem góry na wschodzie. Z wiosek na płaskowyżu poniosło się śpiewne zawodzenie muezinów. Wieczorny wietrzyk poruszał włosami Nefret,

– A więc to koniec – mruknęła. – Jakoś to do mnie nie dociera. Tak długo byliśmy zepchnięci do defensywy, a teraz wszystko ma się nagle skończyć…

– I najwyższy czas – stwierdził Emerson. – Można będzie wrócić do pracy. Chcę jutro wcześnie wyjść do Doliny, zanim Maspero właduje się do grobowca, bo mam mu przedtem parę rzeczy do powiedzenia.

Dyskusja toczyła się dalej beze mnie, ponieważ zamyśliłam się głęboko. Wszyscy przyjęli za pewnik, że śmierć Berthy zakończyła nasze kłopoty. Nawet Emerson, który zazwyczaj węszy udział Mistrza Występku w każdej podejrzanej historii, przestał już brać go pod uwagę. Ja jednak nie miałam takiej pewności. Bertha zabrała Sethosowi cenny eksponat i kto wie, czy nie ukradła także innych, a nie był to człowiek, który się z czymś takim spokojnie godzi.

A jeśli nie tylko my podążaliśmy tropem Berthy? Może to nie lęk przed nami, lecz przed byłym wspólnikiem kazał jej targnąć się na własne życie? I czy rzeczywiście to zrobiła? Sethos chełpił się kiedyś przede mną, że nigdy nie skrzywdził kobiety, ale zawsze przecież może być ten pierwszy raz. Gniew na tych, którzy go zdradzili, mógł go skłonić do strasznych czynów.

Weszła Fatima i oznajmiła, że obiad na stole. Zauważyłam, że Ramzes celowo zwleka ze wstaniem, więc zaczekałam na niego.

– Czy ojciec niczego nie złamał… to znaczy, czy tobie niczego nie złamał, kiedy na ciebie padł? – zapytałam.

– Nie, mamo. Zapewniam cię, że nie wymagam twoich medycznych zabiegów.

– To dla mnie wielka ulga. Posłuchaj, Ramzesie…

– Tak, mamo?

Zastanawiałam się, jak ująć w słowa to, co chciałam mu powiedzieć.

– Twój ojciec nie zawsze jest… ee, najbystrzejszym obserwatorem – zaczęłam – szczególnie w stanie wzburzenia emocjonalnego, w jakim zapewne się znalazł na widok tej nieszczęsnej kobiety. Czy przypadkiem nie zauważyłeś czegoś, co mogłoby sugerować, że to nie ona sama odebrała sobie życie?

Ramzes uniósł brwi. Odniosłam wrażenie, że zaskoczyło go nie tyle samo moje pytanie, co raczej fakt, że je zadałam. Szybkość, z jaką udzielił mi odpowiedzi, sugerowała, że również zastanawiał się już nad tą kwestią.

– Pistolet leżał przy jej dłoni – odparł. – Nie było śladów walki. Jej ubranie nie było poszarpane i leżała wyciągnięta prosto na łóżku. Tylko oczywiście prawa ręka była zgięta… i na rękawiczce były drobiny prochu.

– A krew była…

– Mokra – dokończył rzeczowo.

– Sprawa wygląda więc na oczywistą.

– Jak pamiętam, Sethos twierdził, że nigdy nie skrzywdził kobiety.

– Nie rozumiem, dlaczego przyszło ci do głowy, że myślałam o Sethosie. Przecież go nie ma w Luksorze.

– Chyba że to…

– Sir Edward? Kompletna bzdura.

– Ale jednak rozważałaś taką możliwość.

– Wiem, że ty ją rozważałeś – poprawiłam go. – Naprawdę sądzisz, że Sethos potrafiłby mnie aż tak zwieść? Rozpoznałam go w Londynie pomimo przebrania i rozpoznałabym go także w Kairze, Luksorze czy gdziekolwiek indziej. Sir Edward z pewnością nie jest Mistrzem Występku!

Poranek przyniósł widok nieczęsto spotykany w Luksorze – nisko wiszące szare chmury i wiatr, targający w porywach gałęziami drzew. Wstaliśmy przed świtem, a że Emerson wczesnym rankiem nie jest w najlepszej formie, zwrócił uwagę na pogodę dopiero wtedy, gdy zasiedliśmy do śniadania.

– Deszcz pada! – krzyknął, zrywając się z krzesła. – Zaleje grobowiec!

Wiedziałam, że to nie nasz biedny grób numer pięć był powodem takiego larum. Poirytowana jego idée fixe, powiedziałam bardziej niż zazwyczaj podniesionym głosem:

– Usiądź i skończ śniadanie, Emersonie! Nie pada żaden deszcz, jest tylko ponuro i wietrznie.

Wystawiwszy za okno głowę dla sprawdzenia wiarygodności mojej informacji, wrócił w końcu do stołu.

– Na pewno zaraz będzie padało – oświadczył.

– Troszczenie się o grobowiec, który masz na myśli, mój drogi, to nie twoja sprawa. Ned i pan Weigall na pewno go odpowiednio zabezpieczyli.

Wyraz twarzy mojego męża mówił dobitnie, co myśli o tej optymistycznej opinii.

– Już dawno powinni tam założyć drzwi. Sir Edwardzie, czy ten fotograf… A gdzież on jest, u diabła?

Miał na myśli sir Edwarda, nie fotografa. Rozejrzał się po pokoju, jakby oczekiwał, że młody człowiek kryje się gdzieś w kącie.

– Pewnie jeszcze śpi – stwierdziłam. – I ma do tego prawo, szczególnie w taki dzień jak dzisiejszy. Przypuszczam, że w taką pogodę mało kto wybierze się do Doliny.

– Hmm… – Emerson w zamyśleniu potarł palcem dołek w brodzie. – Łącznie z Maspero i Davisem, jak sądzę. Obaj to ciepłe kluchy.

– To nieprawda i nie fair, mój drogi.

– A kto by się tym przejmował, u diabła? – fuknął. – Skończyłeś, Ramzesie?

– Tak, ojcze – odparł mój syn i wstał posłusznie, wpychając do ust ostatni kęs grzanki.

– Ale ja nie skończyłam – oznajmiłam, sięgając po dżem.

– No to się pospiesz, jeśli chcesz z nami iść. – Emerson zmierzył mnie spojrzeniem. – Albo wiesz co, Peabody? Może zostaniesz dzisiaj w domu? Pogoda jest kiepska, a ja i tak nie mam dla ciebie roboty. Zostań z nią, Nefret, i dopilnuj, żeby… ee… czymś się zajęła.

Szare niebo nad Luksorem jest taką rzadkością, że zwykle stanowi zapowiedź gorszej pogody. Możliwe, że to aura wpłynęła na stan moich nerwów. Z pewnością nie była to uwaga Emersona, bo pozwala sobie na takie rzeczy przez cały czas. Rąbnęłam o stół łyżką do dżemu, obryzgując obrus lepkimi kropelkami.

– Jeżeli myślisz, że ci pozwolę iść do Doliny i szarogęsić się w grobowcu Davisa…

– Szarogęsić? – Emerson prawie już krzyczał. – Ja nigdy…

– Oczywiście, że tak! Mało masz jeszcze problemów z…

– Uważam to za swój profesjonalny obowiązek…

– Twoja praca! Tylko to się dla ciebie liczy, prawda?

Pożałowałam tych słów, ledwie je wypowiedziałam. Rumieniec spełzł z policzków Emersona, a jego otwarte już do reprymendy usta zacisnęły się w wąską linię. Dzieci zastygły jak posągi, nie ważąc się zabrać głosu.

– Wybacz mi, Emersonie – powiedziałam, pochylając głowę, żeby uniknąć jego karcącego spojrzenia. – Nie wiem, co się dziś ze mną dzieje od samego rana.

– Opóźniona reakcja nerwowa – mruknął Ramzes.

– Znowu podczytywałeś moje książki psychologiczne! – napadłam na niego.

W przeciwieństwie do ojca, był bardziej rozbawiony niż urażony moim wybuchem. Poznałam to po lekkim zwężeniu oczu, bo poza tym w jego twarzy nic się nie zmieniło.

– Wszyscy to chyba odczuwamy – zauważył. – Jak powiedziała Nefret, nasza sytuacja zmieniła się tak szybko i nagle, że trudno nam się z nią oswoić. Taka reakcja jest nieunikniona.

Emerson wziął mnie za rękę.

– Jeżeli sądzisz, Amelio, że wolę biegać po wszystkich grobowcach w Tebach, którym grozi zalanie, niż…

– Nie sądzę, mój drogi. – Ścisnęłam jego dłoń. – Przeprosiłam już. Biegnij tam i postaraj się nie robić niczego, z czego Maspero byłby niezadowolony.

– Mogę się postarać – odparł. – Ale nie myśl, Peabody, że zapomniałem o tej wczorajszej nieprzyjemnej sprawie. Parę rzeczy wciąż jeszcze wymaga wyjaśnienia i zamierzam się tym zająć, tylko nie bardzo wiem jak. Chociażby kwestia jurysdykcji. Ona była pół Egipcjanką, pół Europejką. I jak, u diabła, władze mają ją zidentyfikować? – Pochwycił moje spojrzenie i jego kształtne wargi rozchyliły się w znajomym uśmiechu. – Nie, nie, Peabody, aż tak dobrze jej nie znałem.

Raz już przeprosiłam, dodałam więc tylko:

– A więc zgoda, mój drogi. Ponieważ wiem, że mogę ufać twemu słowu, zostanę dzisiaj w domu. Mam kilka zaległych prac i listy do napisania. Powinniśmy zaprosić któregoś dnia Maspero z żoną na kolację. Kiedy by ci odpowiadało?

– Najbardziej by mi odpowiadało, żeby odmówili – odparł Emerson, wstając.

Właściwie sama miałam taką nadzieję, bo było raczej pewne, że znów wda się w sprzeczkę z dyrektorem. Jednakże zaproszenie wypadało wystosować.

Nefret najwyraźniej miała ochotę wziąć udział w przedsięwzięciach tego dnia, planowanych potajemnie przez Emersona, przekonałam go więc, żeby ją także zabrał. Przyrzekłam mu solennie, że „nie strzeli mi do głowy pomysł udania się do kostnicy, żeby obejrzeć te żałosne szczątki”, jak to sformułował.

Zostałam sama w domu i była to bardzo przyjemna odmiana. Nadrobiłam zaległości i napisałam długi list do Evelyn, zdając jej sprawę ze szczęśliwego zakończenia naszych perypetii – dla wszystkich poza Berthą. List nadany tego popołudnia powinien się znaleźć w Chalfont tuż po ich przyjeździe. Pod brytyjską administracją funkcjonowanie poczty znacznie się poprawiło, co zresztą nie było niespodzianką.

Zamierzałam również napomknąć coś o naszej delikatnej kwestii rodzinnej, ale jakoś nie mogłam znaleźć odpowiednich słów.

Jak zwykle, rano otrzymaliśmy sporo poczty. Od pani Maspero nic nie było, lecz przyjechała przecież ledwie dzień wcześniej. Poza tym etykieta wymagała, abym to ja odezwała się pierwsza. Skrobnęłam więc krótki miły liścik, zapraszając ich na piątek.

Jedna wiadomość była dość ciekawa i właśnie ją czytałam, gdy weszła Fatima z kawą i talerzem biszkoptów.

– Ty chyba chcesz mnie utuczyć, Fatimo – powiedziałam z uśmiechem.

– Tak, Sitt Hakim – odparła całkiem poważnie. – Czy to prawda, że twój wróg nie żyje?

Nie zdziwiło mnie, że wie o tym. W tej małej społeczności sieć mówionego przekazu działała bardzo sprawnie.

– Prawda – potwierdziłam. – Już nic nam nie grozi. Ale gdzie jest sir Edward? W ogóle go dziś nie widziałam.

– Jest w swoim pokoju, Sitt. Mam kazać mu przyjść?

– Powiedz mu, że jeśli ma ochotę, miło mi będzie go widzieć – poprawiłam ją łagodnym tonem.

Odeszła, powtarzając formułkę pod nosem. Jakże ona pragnęła się uczyć! Znowu poczułam wyrzuty sumienia, że nie poświęcam więcej czasu jej edukacji.

Sir Edward zjawił się niebawem, odmówił jednak poczęstunku.

– Zaraz wybieram się do Luksoru – wyjaśnił. – Chyba że pani albo profesor do czegoś mnie potrzebujecie.

– Mój mąż już poszedł do Doliny, a ja postanowiłam dziś poleniuchować w domu.

– Ma pani do tego pełne prawo. W takim razie do zobaczenia wieczorem, jeśli nie będę przeszkadzał.

Wyraźnie się spieszył i uznałam, że to jednak nie kontakty z panem Paulem tak go pochłaniają.

Rodzina wróciła niespodziewanie wcześnie. Przyprowadzili Abdullaha i Selima.

– I co, udało się to, co zamierzałeś? – zapytałam ostrożnie.

– Tak. – Mój mąż zerknął na mnie chytrze. – W większej części. Co to za suknię masz na sobie, Peabody? Nie śmiem przypuszczać, że wystroiłaś się tak na mój powrót.

– Wybieram się z wizytą – odparłam, wskazując głową Fatimę, która jak zwykle w takich chwilach wniosła górę przekąsek. – Nauczycielka Fatimy zaprosiła mnie na herbatę.

– W taką pogodę? – Emerson wziął biszkopta.

– Nie pada przecież.

– Będzie padało – oznajmił Abdullah. – Ale dopiero w nocy.

– Widzisz? Już dawno chciałam odwiedzić tę damę, ciągle jednak coś mi stawało na przeszkodzie. Będzie też panna Buchanan i panna Whiteside, toteż spotkanie zapowiada się ciekawie.

– No dobrze, Peabody. Musimy z Ramzesem złożyć oficjalne zeznanie na policji, więc załatwimy to przy okazji.

Wyruszyliśmy do Luksoru wszyscy, łącznie z Selimem i Abdullahem. Na szczęście jesteśmy dobrymi żeglarzami, bo pewnie inaczej nie dotarlibyśmy do celu, ponieważ powierzchnia rzeki była dość wzburzona i łodzią mocno rzucało. Musiałam przywiązać kapelusz długim szalem.

Nefret nie mogła się początkowo zdecydować, czy ma mi towarzyszyć, czy iść z resztą, lecz w końcu zwyciężyła żyłka detektywa. Pozwoliłam jej pójść z nimi, bo wiedziałam, że nie zdoła namówić Emersona, a tym bardziej Ramzesa i Davida, żeby jej pozwolili obejrzeć zwłoki.

Ze względu na pogodę i rozmiary mojego kapelusza postanowiłam wziąć z przystani dorożkę. Emerson z galanterią pomógł mi wsiąść, po czym usadowił się koło mnie.

– A cóż to znowu? – obruszyłam się. – O co mnie tym razem podejrzewasz?

– O nic, moja droga. – Dał znak woźnicy, by ruszał. – A może ukrywasz coś przede mną?

– Na miłość boską, Emersonie, znowu ten Sethos? Chyba ci nie przyszło do głowy, że się w sekrecie z nim komunikuję?

– Wcale bym się nie zdziwił – burknął, ale widząc moją minę, wziął mnie za rękę i lekko ją ścisnął. – To tylko jeden z moich żarcików, kochanie. Nie wątpię w twoje uczucia, wątpię jednak w twój zdrowy rozsądek. Jesteś taka cholernie pewna siebie! Gdyby Sethos wezwał cię na spotkanie, ciekawość i wiara w tak zwany honor tego człowieka skłoniłyby cię do pójścia. Przyznaj, że tak.

– Już nie – odparłam ze szczerym przekonaniem. – Moje milczenie dość nam narobiło problemów. Dlatego, mój drogi, zamierzam mówić ci o wszystkim. I dzieciom też.

Emerson uniósł moją dłoń do ust.

– Nie wiem, czy ja posunąłbym się aż tak daleko – powiedział.

Zajęcia w szkole już się skończyły, lecz okna budynku świeciły ciepło w popołudniowej szarówce. Ulice niemal zupełnie opustoszały, a długie płaszcze nielicznych przechodniów wydymały się niczym żagle. Przede mną przyjechał już jeden gość, którego kryty powóz stał przed wejściem. Żałowałam, że my takiego nie mamy zamiast otwartej dorożki, powietrze było bowiem wilgotne, a wiatr siekł w oczy piaskiem. Woźnica stanął za tamtym powozem. Emerson pomógł mi wysiąść i odprowadził do drzwi.

– Wrócę po ciebie za godzinę – oznajmił.

Jego ostrożność wydawała mi się absurdalna, ale trudno mi było ją odrzucać po tylu przejawach miłości.

– Lepiej za półtorej godziny – odparłam więc tylko. – A bientôt, kochany Emersonie.

Drzwi otworzył schludnie odziany służący; w samą porę zresztą, bo mój kapelusz właśnie zamierzał odlecieć. Lokaj zaczekał, aż rozwiążę szal i wygładzę suknię, po czym otworzył kolejne drzwi, wpuścił mnie do jakiegoś pomieszczenia i zamknął je.

Nie był to bynajmniej salon, lecz skąpo umeblowany pokój bez okien. Światło dawała tylko mała lampa na stole. Jej nikły blask pozwolił mi jednak dostrzec sylwetkę kobiety, która podeszła mnie przywitać. Nie widziałam dokładnie jej twarzy, ale poznałam czepek, który miała na głowie. Mam oko do ubiorów.

– Dzień dobry, pani Emerson – powiedziała. – Doskonale, że pani przyszła.

– Pani Ferncliffe? – zdziwiłam się.

Przyskoczyła do mnie znienacka i uwięziła w uścisku niemal tak mocnym jak męski. Ten chwyt pomógł mi ją rozpoznać, bo już go kiedyś doświadczyłam. Nie mogłam wcześniej odkryć prawdziwej tożsamości pani Ferncliffe, modnej damy z towarzystwa, bo Matilda, pomocnica Berthy, zawsze chodziła w surowym stroju pielęgniarki szpitalnej, a jej toporna twarz nie znała kosmetyków. Taka była moja ostatnia logiczna myśl. Potem jej dłoń zakryła mi nos i usta, a silne ramię udaremniło wszelki opór. Byłam zmuszona wciągnąć w płuca opary z przesyconego chloroformem tamponu.

Kiedy oprzytomniałam, trochę bolała mnie głowa, lecz bezpośredni wpływ narkozy minął. Znajdowałam się w innym pokoju niż ten, w którym mnie pochwycono. Był większy i wygodniej umeblowany, choć w świetle jedynej lampy niewiele widziałam. W każdym razie stało tu łóżko, na którym mnie położono. Nogi miałam związane w kostkach, a ręce skrępowane z przodu czymś znacznie mocniejszym od sznura. Gdy nimi poruszyłam, rozległ się metaliczny brzęk.

– Dzięki Bogu! – zawołał znajomy głos. – Była pani nieprzytomna przez kilka godzin, odkąd tu panią przynieśli. Jak się pani czuje?

Przewróciłam się na bok. Więzy pozwalały mi na pewien niewielki zakres ruchów.

Mój towarzysz był w dużo gorszym położeniu. Przywiązano go na siedząco do krzesła, a ręce skrępowano z tyłu. Prawdopodobnie mógł poruszyć co najwyżej palcami. Blond włosy sir Edwarda były potargane, płaszcz rozdarty, a na twarzy miał zadrapania i sińce. Nawet kiedy pracował w gorącym wnętrzu grobowca Tetiszeri, nie wyglądał aż tak niechlujnie.

– Skąd ja się tutaj wzięłam? – wychrypiałam.

– To teraz nieistotne. Na stoliku przy łóżku stoi kubek z jakimś napojem. Dosięgnie pani?

Przyjrzałam się kajdanom na moich przegubach. Były połączone żelazną sztabą, od której biegł do wezgłowia łóżka łańcuch, zapięty tam na kłódkę. Łańcuch nie pozwalał mi dotknąć związanych nóg, ale mogłam dosięgnąć kubka.

– Osobnik, który tak skutecznie panią skrępował, łyknął sobie raz czy dwa tego napoju – zapewnił mnie mój towarzysz widząc, że się waham – więc raczej nic do niego nie dosypano. Higieniczne to nie jest, ale można pić.

Płyn okazał się piwem, cienkim i kwaśnym, na domiar złego pływały w nim muchy. Jednak nawet dama nie może sobie pozwolić na wybrzydzanie, kiedy ma gardło wysuszone jak pustynia. Zanim się napiłam, udało mi się wyrzucić z kubka trzy muchy.

– Cóż za zadziwiająca troskliwość – mruknęłam, czując się już znacznie lepiej (być może miał na to wpływ zawarty w napitku alkohol). – Z panem tak dobrze się nie obeszli. Czy to odmiana w uczuciach tak podziałała? Jeżeli tak, mówienie o tym Matildzie nie było rozsądne.

– Ależ pani Emerson, co pani sugeruje? Sam fakt, że widzi mnie pani w takim stanie – diabelnie nieprzyjemnym, muszę powiedzieć – powinien panią przekonać, że nie jestem w dobrych stosunkach z tą okropną kobietą ani jej mocodawczynią.

– Obecnie pewnie nie – przyznałam. – Na to przynajmniej wygląda. Ale kiedy zrozumiałam, że naszą przeciwniczką jest Bertha, moje podejrzenia wobec pana odżyły. To nie może być zbieg okoliczności, że zjawia się pan zawsze w tym samym czasie co ona i zdobywa podstępem nasze zaufanie.

Przyjrzałam się swoim więzom. Wyciągnęłam z włosów spinkę i udało mi się dosięgnąć nią kłódki. Sir Edward przyglądał się temu z ciekawością i chyba także z odrobiną rozbawienia.

– Ma pani rację, że mogło to wydawać się podejrzane, pani Emerson, jednak jest pani w błędzie. Gra skończona, więc równie dobrze mogę wyjawić prawdę. Nie chcę, żeby pani uważała mnie za sojusznika Madame Berthy, jak ją nazywamy.

Spinka wysunęła mi się z palców. Uniosłam się na łokciu i spojrzałam na niego.

– Proszę mi tylko nie wmawiać, że to pan jest Sethosem. Poznałabym go wszędzie i w każdym przebraniu!

– Na pewno? – roześmiał się. – Nie, nie jestem Sethosem, ale jestem blisko z nim związany i Madame też była, dopóki nie wzbudziła w nim wściekłości tym nieudolnym atakiem na panią. Pozwolił jej uciec, co było niezbyt rozsądne, jednak on ma romantyczny stosunek do kobiet, o czym pani zapewne wiadomo.

– Hmh – mruknęłam, szukając po omacku spinki. – Powinnam była się domyślić, że Sethos jest pańskim mocodawcą i panem. Czy to on pana tu przysłał?

Wiatr załomotał okiennicami. Sir Edward spojrzał na okno.

– Jako że i tak nie mamy nic lepszego do roboty, mogę odpowiedzieć na pani pytania. Tak, to on mnie przysłał. Ale nazywajmy go moim szefem, dobrze? „Pan” to naprawdę przesada. Kiedy Madame Bertha uciekła ze sporą ilością gotówki i kilkoma z jego najwartościowszych eksponatów, podejrzewał, że będzie się chciała dobrać do pani. Był bardzo zajęty pozbywaniem się kolekcji pana Romera, lecz proszę mi wierzyć, droga pani Emerson, gdyby sądził, iż grozi pani niebezpieczeństwo, nie pozostawiłby sprawy w rękach swojego podwładnego, nawet tak zdolnego jak ja.

– Niech go diabli – wycedziłam. Spinka wymsknęła mi się z palców. Sięgnęłam po drugą.

– Początkowo sądziłem, że zwiodła go troska powodowana uczuciem – podjął wątek sir Edward – nie natrafiłem bowiem na ślad tej kobiety w żadnym ze znanych nam miejsc w Kairze. Nie wiedziałem jednak, że Madame poczyniła wcześniej pewne przygotowania i zwerbowała do współpracy szumowiny z kairskiego półświatka. Ci osobnicy wiedzieli o jej związku z Sethosem, ale wymogła na nich przysięgę milczenia pod groźbą jego zemsty. Okazali się jednak niezdarnymi durniami. Gdyby to nasi ludzie zastawili tę pułapkę w Kairze, pański syn i jego przyjaciel nie wymknęliby się tak łatwo.

– Nie jestem tego taka pewna – odparłam.

– Może ma pani rację. Ramzes to rzeczywiście niezwykle uzdolniony młody człowiek, a Nefret… Mojego szefa rzadko coś zadziwia, jednak na chwilę zaniemówił, gdy powiedziałem mu o jej udziale w całej aferze.

– Powiedział mu pan? Kiedy?

Sir Edward uśmiechnął się.

– W ten sposób mnie pani nie złapie, pani Emerson. Jak pani wiadomo, nie miałem o tym pojęcia, dopóki pani sama nie opowiedziała mi całej historii. Również dopiero po przybyciu do Luksoru zorientowałem się, że Madame jest tutaj i znowu próbuje swoich starych sztuczek… Nie domyśliłem się niestety – i pani także – że te niezdarne ataki miały panią zmylić i zwrócić jej uwagę ku sektom, bandytom, skradzionym zabytkom i… upadłym kobietom. A ona przez cały ten czas siedziała pośrodku tej niegroźnie wyglądającej sieci, starając się panią zwabić. Jej niewinną ofiarą stała się Fatima, dzięki której miała nadzieję dobrać się do pani. Jedna z jej sztuczek prawie się udała. Nefret z pewnością nie wróciłaby z wizyty u sympatycznej pani Hashim, gdyby chłopcy za nią nie poszli. Żaden z nich oczywiście nie rozpoznał Madame. Nigdy jej przedtem nie widzieli, a pani również nie miała powodu, by podejrzewać panią Hashim.

– W istocie, dlaczegóż miałabym go mieć? Takich kobiet jest wiele. Bez rozgłosu i bez wynagrodzenia pracują rzetelnie, żeby zapalić kaganek oświaty…

– Oczywiście – przerwał mi sir Edward. – Może trochę panią pocieszy świadomość, że mój szef i ja także nie wiedzieliśmy o nadprogramowej działalności Madame Berthy. On jej ufał, rozumie pani? Jednak ona nie miała do niego zaufania. Oczywiście kochała go na swój tygrysi, okrutny sposób – i dlatego tak pani nienawidziła, czuła bowiem, że nie zależy mu na niej tak bardzo jak na pani – ale wcześniejsze doświadczenia nauczyły ją niewątpliwie, że żadnemu mężczyźnie nie można ufać bez reszty. Już kilka lat temu bez jego i mojej wiedzy zaczęła budować swoją własną przestępczą organizację. Znalazła sojuszniczki – świadome charakteru owej organizacji bądź nie – w rosnącym w siłę ruchu kobiecym, zarówno w Anglii, jak i w Egipcie. Jednym z jej posunięć było założenie szkoły właśnie tutaj, w Luksorze.

– Powinnam była się tego domyślić – mruknęłam gniewnie. – W taki sam sposób wykorzystała do własnych celów ruch sufrażystek w Anglii.

– Pani jej nie rozumie, pani Emerson. Madame na swój pokrętny sposób jest całkowicie oddana sprawie równości kobiet. Nienawidzi mężczyzn i wierzy, że pomaga kobietom w walce z ich tyranią. Mój „pan”, jak go pani była uprzejma nazwać, stanowił wyjątek. Potem jednak uznała, że ją zdradził, podobnie jak wszyscy pozostali.

Zużyłam już cztery spinki, ale wciąż się wyginały, a kłódka nadal pozostawała zamknięta. Pewnie rozpraszało mnie słuchanie opowieści sir Edwarda.

– Więc ta zamordowana dziewczyna była którąś z jej uczennic?

– Tak sądzę. Nie wiem, czy spowodował to czar panny Nefret, czy skusiła ją nagroda obiecana przez Ramzesa, w każdym razie była zdecydowana zdradzić swoją panią. Ją samą z kolei wydała pewnie inna z dziewcząt. – Sir Edward zmienił nieco pozycję, usiłując zmniejszyć napięcie w obolałych ramionach. – Jak pani idzie? – zapytał z zainteresowaniem.

Odrzuciłam kolejną zgiętą spinkę i rozprostowałam zdrętwiałe palce.

– Mam ich jeszcze mnóstwo – oświadczyłam.

Sir Edward odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. W tym okropnym miejscu zabrzmiało to dość niesamowicie.

– Pani Emerson, jest pani jedyna w swoim rodzaju! – zawołał. – Ale traci pani czas i niepotrzebnie nadweręża nadgarstki. W moim przekonaniu Madame jest nadal w Luksorze. Jeżeli zamierza dalej działać we wcieleniu nauczycielki, będzie musiała przekonać pani rodzinę, że opuściła pani szkołę, a także – na ile znam profesora – pozwolić na przeszukanie budynku od piwnic po strych. Niedawno zaczęło padać, więc pewnie nie będzie chciała zmoczyć swoich kształtnych stopek. Wątpię, żeby się tu pokazała przed…

– Co takiego?! – krzyknęłam. – Co pan powiedział? Nadal w Luksorze? Wcielenie nauczycielki? Mokre stopki? Mówi pan o Bercie, nie o Matildzie, a Bertha przecież… o mój Boże!

– Proszę wybaczyć, że nie wyrażałem się jaśniej – zaczął się sumitować sir Edward. – Sądziłem, że pani już się domyśliła. Ale to zrozumiałe, pani Emerson, że pod wpływem napięcia pani bystra inteligencja działa nieco wolniej. Nie, oczywiście, Madame nie zginęła – ma się dobrze i niecierpliwie wygląda spotkania z panią. Nie tylko dość niedawno z nią rozmawiałem, ale także obejrzałem zwłoki i stwierdziłem, że to nie ona.

– W jaki sposób? A może nie powinnam o to pytać?

– Pani mnie zdumiewa. Bertha, jak pani pewnie pamięta, ma bardzo jasną karnację. Zwłoki były ubrane od stóp do głowy, a z twarzy niewiele pozostało, jednak gdyby pani mężowi wpadło do głowy zdjąć jej rękawiczkę…

– Boże mój! Zabiła jedną z tych nieszczęsnych kobiet tylko po to, żeby nas wywieść w pole! Tak podłej i bezwzględnej…

– Ma pani rację, to właściwa ocena tej osoby – stwierdził sir Edward. – Ja nie wierzyłem ani przez chwilę, że odebrała sobie życie. Gdyby znalazła się w potrzasku, walczyłaby do końca, nawet zębami i paznokciami w braku innej broni. Moje przyjazne pogawędki z Fatimą dały mi asumpt do podejrzeń wobec jej nauczycielki, więc jak kompletny głupiec popędziłem do szkoły, gdzie mnie natychmiast pochwycono.

Mnie również okoliczności domniemanej śmierci Berthy wydawały się podejrzane, ale takie rozwiązanie nie przyszłoby mi nigdy do głowy. Jak mogłam być tak tępa? Powinnam była wiedzieć od początku, tak jak sir Edward, że kobieta o takim temperamencie nie podda się biernie losowi. Przypomniały mi się jej słowa na temat „wymyślnych” sposobów wyprawienia mnie na tamten świat i przeszedł mnie dreszcz. Jeszcze silniejsze drżenie poczułam na myśl o Emersonie. Mógł stać się teraz dla niej łatwym celem, bo przestał się mieć na baczności, a podejrzewał zupełnie kogo innego.

– I co teraz? – zapytałam.

Sir Edward próbował wzruszyć ramionami, co przy związanych rękach i nogach nie jest łatwe.

– Nie pozostaje nam nic innego, jak czekać – odparł. – Ona zapewne przyjdzie dopiero rano. Zresztą nie skrzywdzi pani, dopóki nie zwabi pozostałych członków rodziny. Zgodnie z pani inteligentnym przypuszczeniem, jej celem jest na razie tortura psychiczna. Wobec mnie ma oczywiście inne plany. Nie zdążyła mnie do końca wypytać i myślę, że będzie chciała do tego wrócić. Możemy się tylko modlić, żeby mój szef pierwszy nas odnalazł.

– Aha, więc Sethos także jest w Luksorze…

– To właśnie chciała wiedzieć Madame – powiedział sir Edward. Jego głos wyraźnie osłabł. Dobrze udawał nonszalancję, ale byłam pewna, że cierpi.

– Czy będzie wiedział, gdzie nas szukać?

– Mam taką nadzieję – odparł z głębokim przekonaniem.

Nic więcej już nie powiedział. Jego głowa opadła na piersi, ramiona zwiotczały. Spod trzeszczących i stukających okiennic sączyła się woda deszczowa, kapiąc na podłogę.

Próbowałam jeszcze walczyć z oporną kłódką, choć miałam sztywne i obolałe palce. Były to pewnie daremne próby, jednak bierne czekanie na ratunek nie leży w mojej naturze, nawet gdy wiem, że ten ratunek nadejdzie. Emerson z pewnością także już mnie szukał. Gdzie mógł być w tej chwili? Jeżeli jeszcze nie wiedział, że Bertha żyje, groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo.

Zużyłam już ostatnią spinkę, gdy nagle okiennice zatrzeszczały mocniej – nie tak jak przedtem w porywach wiatru, lecz jakby poddawane naciskowi.

Sir Edward podniósł głowę. Okiennice otworzyły się na oścież, wpuszczając podmuch siekącej deszczem wichury oraz człowieka, który przeskoczył przez parapet i zamknął okno z powrotem, zanim się do nas odwrócił.

Ociekał wodą, jakby dopiero co wynurzył się z rzeki. Spodnie i flanelowa koszula oblepiały ściśle jego ciało i ramiona, a wokół butów zaczęła już rosnąć kałuża. Odgarnął z twarzy mokre włosy i spojrzał na nas z wyraźną kpiną w oczach.

– No cóż, Edwardzie – powiedział. – To chyba nie jest moment twojej chwały.

15

Jego głos brzmiał zupełnie tak, jak głos sir Edwarda. Podkreślona mokrym ubraniem imponująca sylwetka również przypominała jego postać, a peruka doskonale imitowała blond fryzurę mojego towarzysza niedoli. Dla przypadkowego obserwatora jedyną cechą różniącą obu mężczyzn były długie wąsy przybysza, które zakrywały jego górną wargę i zmieniały nieco układ twarzy.

– W istocie, proszę pana – wymamrotał sir Edward. – Cieszę się, że pana widzę.

– Domyślam się. – Sethos wyciągnął z kieszeni spodni scyzoryk, przeciął więzy swojego podwładnego i podtrzymał go, gdy tamten się zachwiał. – Gdzie ona jest? – zapytał.

Sir Edward pokręcił głową. Zapewne zachowywał przedtem taką nonszalancję, żeby mnie – a może także i siebie – podnieść na duchu. Kiedy przybyła odsiecz, radość z ocalenia osłabiła jego ciało i głos.

– Chyba… w Luksorze – odparł. – Tak mi przykro, proszę pana…

– No dobrze, już dobrze. Zaczekaj chwilę. – Sethos podszedł do łóżka i stanął nade mną, ująwszy się pod boki. – Dobry wieczór, pani Emerson. Proszę wybaczyć śmiałość…

Kiedy jego dłonie powędrowały do mojej talii, zesztywniałam lekko. Wyprostował się z kpiącym uśmiechem i opuścił ręce.

– Przepraszam. Nie zauważyłem, że nie ma pani na sobie swojego arsenału. Mam bardzo miłe wspomnienia związane z tym pasem z narzędziami…

Najwyraźniej tylko się ze mną przekomarzał, wiedziałam bowiem, jaki jest spostrzegawczy. Podniósł kubek z piwem, powąchał je i zmarszczył nos.

– Nie jest tak miłe dla podniebienia jak brandy – oświadczył – ani tak skuteczne, musi jednak wystarczyć. Mam nadzieję, że nie uzna pani tego za niegrzeczne, ale sądzę, że Edward jest w tej chwili w większej potrzebie.

Być może zadziałał ohydny napój, może też ulga z powodu uwolnienia lub sama obecność charyzmatycznego szefa – w każdym razie, gdy sir Edward skończył pić, Sethos pokiwał z zadowoleniem głową.

– Poradzisz sobie – stwierdził. – Wyjdź tak samo, jak ja wszedłem. Na szczęście pada, więc nikt się nie kręci. Wiesz, gdzie mnie znaleźć.

– Dobrze, proszę pana. Ale czy nie powinienem…

– Ja się zajmę panią Emerson. A ty znikaj.

Sir Edward wstał sztywno i podszedł do okna. Przystanął na moment, żeby mi się ukłonić, po czym otworzył okiennice i wyszedł przez okno w ulewę. Czułam, że gdyby jego szef kazał mu zejść do wulkanu, usłuchałby go równie chętnie.

Sethos przeciął więzy na moich kostkach, a potem usiadł na łóżku i przyjrzał się łańcuchowi i kłódce.

– Spinki, Amelio? Ty mnie kiedyś wpędzisz do grobu. Prawie już zresztą wpędziłaś. Hmm… co my tu mamy? Zamek jest prymitywny, ale raczej nie poddałby się spince. Zostawmy kłódkę w spokoju, po prostu zdejmę ci kajdanki.

Przyglądałam się z ciekawością, jak odkręca obcas swojego buta i sprawdza zawartość jego wydrążonego wnętrza.

– Ramzes też coś takiego wymyślił – powiedziałam, gdy jego zwinne palce wyciągnęły ze schowka wąski, niemający nawet czterech cali długości pasek stali.

– To dzięki mnie – mruknął i wsunął koniec stalowego paska do zamka kajdanek. Otworzyły się. – Gdybym wiedział, jak sprawy się potoczą, postarałbym się nie dopuścić do tego, by wszedł w posiadanie mojego ekwipunku. Stał się naprawdę… O, proszę.

Drugie zamknięcie również się otworzyło. Gdy Sethos ujrzał pręgi na moich nadgarstkach, jego twarz pociemniała, jednak nie skomentował tego.

– To sztuczka iluzjonistów, moja droga. Jeżeli Ramzes nie szukał jeszcze inspiracji z tego źródła, szczerze je polecam. Chodźmy.

Chciałam już spytać dokąd, ale uznałam, że każde miejsce będzie lepsze od pomieszczenia, w którym mnie więziono. Nie przyjęłam ręki, którą Sethos mi podał, i wstałam sama. Byłby to efektowny gest, ale odrętwiałe kończyny mnie nie utrzymały. Przewróciłabym się, gdyby mój wybawca mnie nie podtrzymał.

Był wciąż całkiem przemoczony. Cienki materiał mojej sukni natychmiast nasiąknął wodą z jego koszuli. Na moment przycisnął mnie mocno do siebie, a jego pierś uniosła się w długim, choć powstrzymywanym westchnieniu. Trzymałam dłonie na jego ramionach, byłam jednak zbyt słaba, żeby odeprzeć nacisk naprężonych muskułów jego rąk i piersi. Gdyby chciał wykorzystać tę przewagę, nie zdołałabym stawić oporu. Wypuścił głośno powietrze, odwrócił głowę i pocałował ślad po kajdankach na moim przegubie.

– Mam nadzieję, że wybaczysz mi ten wybryk – powiedział – i zapamiętasz, iż dalej się nie posunąłem. No, a teraz wynośmy się stąd. Tędy.

Wsparta na jego ramieniu, podeszłam do okna.

– Ja wyjdę pierwszy – oświadczył, otwierając okiennice. – Obawiam się, że będziesz musiała opuścić się i skoczyć. Można tam znaleźć oparcie dla stóp, ale nie w takich ciemnościach. Postaram się powstrzymać twój upadek.

Przerzucił nogi przez parapet i zniknął w mroku. Wychyliłam się i zaczekałam, aż zawoła, a potem skoczyłam. Jego ramiona już na mnie czekały, jednak albo nie spodziewał się takiego ciężaru, albo się pośliznął, bo runęliśmy razem na ziemię.

Natychmiast się podniósł i pomógł mi wstać. Miałam wrażenie, że się śmieje. Deszcz osłabł, lecz wiatr wył nadal, a w ciemności ledwie dostrzegałam postać mojego towarzysza. Był pokryty śliskim błockiem od stóp do głów, podobnie jak ja. Moje stopy tkwiły w wodzie i nie wiedziałam zupełnie, gdzie się znajduję. Ściana domu za mną i mocna dłoń, która ujęła moją, były w owej chwili jedynymi solidnymi obiektami we wszechświecie. Sethos pociągnął mnie za sobą.

Północny wiatr był tak silny, że niemal przewracał człowieka, i taki zimny, że przenikał do szpiku kości. Szliśmy po nierównym, śliskim od błota terenie, brodząc w małych strumykach i wdrapując się na spływające wodą wzniesienia. Nie żałowałam jednak opuszczenia mojego suchego więzienia.

Zanim dotarliśmy do celu, zorientowałam się mniej więcej, gdzie jesteśmy. Mijaliśmy rozrzucone z rzadka domy, widziałam oświetlone okna i zaczynałam rozpoznawać zarysy krajobrazu. Zadziwił mnie tupet tej kobiety. Zabrała mnie z powrotem do Gurna, do tego samego domu, który był wcześniej jej główną kwaterą w wiosce. Jednak dom został dokładnie przeszukany i uważano go teraz za opuszczony, więc może nie było to aż tak ryzykowne. Gdybym ustaliła swoje położenie wcześniej, wyrwałabym się mojemu przewodnikowi i udała do domu Selima, który znajdował się najbliżej. Gdzież on mnie prowadził? Szliśmy – a raczej brnęliśmy i gramoliliśmy się – chyba przez całą wieczność.

W pewnym momencie Sethos zatrzymał się i chwycił mnie za ramiona. Przysunął twarz tak blisko do mojej, że zdołałam usłyszeć, co mówi, choć musiał krzyczeć:

– Jesteś śliska jak ryba, moja droga, i zimna jak bryła lodu, nie będę więc przedłużał pożegnania. Widzisz tamte drzwi? Wejdź tam i nie próbuj mnie śledzić. Dobrej nocy.

Nie mogłabym pójść za nim, nawet gdybym chciała. Szczękałam z zimna zębami, a mokre ubranie oblepiało mnie jak warstwa lodu. Marzyłam o cieple, możliwości wysuszenia się i umycia, o świetle i przyjaznych twarzach ludzi. Wszystko to i jeszcze więcej oczekiwało mnie wewnątrz. Był to dom Abdullaha. Dobrnęłam z chlupotem do drzwi i nacisnęłam klamkę.

Po kompletnych ciemnościach światło dymiących lamp olejowych wydało mi się tak jasne, że musiałam zasłonić oczy. Na mój widok – i to taki widok! – obecni na chwilę zamarli, niezdolni się poruszyć. Byli to Abdullah i Daoud. Siedzieli na dywanie, pijąc kawę i paląc. Abdullahowi wypadł z dłoni cybuch fajki wodnej, a Daoud wziął mnie chyba za nocnego demona, bo cofnął się z krzykiem.

– Przepraszam za mój wygląd – bąknęłam.

Musiałam chyba być w szoku, żeby powiedzieć coś tak idiotycznego. Teraz z kolei Abdullah krzyknął, a Daoud zerwał się z miejsca i przyskoczył do mnie. Powstrzymałam go gestem dłoni.

– Nie dotykaj mnie, Daoudzie, jestem cała w błocie!

Zignorował ostrzeżenie i przytulił mnie mocno do piersi.

– Och Sitt, to ty! Dziękować Bogu! Dziękować Bogu!

Abdullah podszedł do nas powoli, z nieruchomą twarzą. Ale dłoń, którą położył mi na ramieniu, drżała lekko.

– Jesteś więc – powiedział. – To dobrze. Nie obawiałem się o ciebie, ale… cieszę się, że tu jesteś.

Przekazali mnie pod opiekę Kadii. Zajęła się mną z dziką miłością lwicy, która odnalazła swoje zaginione młode. Ściągnęła ze mnie brudne i przemoczone ubranie, wykąpała, zawinęła w koce, zapakowała do łóżka i nakarmiła ciepłą strawą. Gdy już zakryła mnie po samą szyję, przywołała na moją prośbę Abdullaha. Pomiędzy jedną łyżką jedzenia a drugą opowiedziałam mu to, co uważałam za stosowne ujawnić.

– A więc to ona – mruknął, gładząc brodę. – Powiedziała nam, że nie weszłaś do szkoły i że nie wie, dokąd się udałaś. Nie było powodu jej nie wierzyć. Szukaliśmy cię wszędzie, Sitt. Twój mąż sądził, że to sir Edward cię uprowadził.

– Trzeba go ostrzec, i to natychmiast – oświadczyłam. – On nie wie, że Bertha wciąż żyje. Zamordowała tamtą kobietę z zimną krwią, Abdullahu! Otumaniła ją narkotykiem, przebrała w swoje ubranie i zaczekała, aż Emerson znajdzie się pod samymi drzwiami. Dopiero wtedy… Abdullahu, muszę zaraz wracać do domu. Może Kadija będzie tak dobra i pożyczy mi jakieś odzienie?

Arab rozluźnił zaciśnięte usta i pokręcił głową.

– Nie, Sitt Hakim. W sukniach Kadii zmieściłyby się dwie takie jak ty. Daoud już poszedł poszukać twojego męża. Nie wiemy, gdzie on teraz jest. Kazał nam wracać do domu, kiedy się ściemniło i zaczęło padać.

– Och… – jęknęłam – biedny Daoud, w taką pogodę… Nie trzeba go było wysyłać, Abdullahu.

– Nie kazałem mu iść, sam tak zdecydował. Teraz się prześpij. Jesteś bezpieczna. Będę cię strzegł, dopóki efendi Emerson nie przyjdzie.

Popatrzyłam na jego zdecydowaną, okoloną siwą brodą twarz, a potem na silne, brązowe dłonie Kadii, w których trzymała miskę i łyżkę. Tak, byłam z nimi bezpieczna. Bezpieczna i nagle tak słaba i śpiąca, jak niemowlę w beciku. Powieki opadły mi ciężko. Poczułam jeszcze, że Kadija poprawia koce, a inna dłoń, delikatna jak dłoń kobiety, głaszcze mnie po włosach. Po chwili zasnęłam.

Kiedy się zbudziłam, był jasny dzień. Kadija siedziała przy moim łóżku. Natychmiast wstała i pomogła mi usiąść.

– Siedziałaś tak przez całą noc? – zapytałam. – Kadijo, nie powinnaś była…

– A co bym innego miała robić? Ciągle pada, Sitt Hakim. Zostań w łóżku, zaraz dostaniesz jedzenie. I jeszcze coś… – jej twarz rozjaśnił uśmiech -…coś, co cię znacznie bardziej ucieszy.

Mój mąż usłyszał już jednak nasze głosy. Zanim Kadija zdążyła go zawołać, gwałtownie odsunął kotarę i przypadł do mojego łóżka, przyklękając na jedno kolano. Poczułam tak intensywną radość z tego spotkania, że nie potrafiłam wykrztusić ani słowa. Emerson odezwał się pierwszy.

– Dobrze, że nie zabrałem ze sobą dzieci – oświadczył, okrywając mnie kocem. – Jesteś roznegliżowana w sposób skandaliczny i rozkoszny zarazem, Peabody. Gdzie twoje ubranie?

– Wiesz przecież doskonale, mój kochany, że to Kadija mnie rozebrała. Kiedy przyszedłeś? Co ci zdążył opowiedzieć Abdullah? Co się…

Emerson zamknął mi usta swoimi. Po dłuższej chwili odsunął się i przysiadł na piętach.

– Skoro zarzucasz mnie pytaniami, to znaczy, że już doszłaś do siebie – stwierdził. – Mniemam, że Kadija czeka dyskretnie za drzwiami. Czy napijesz się kawy, zanim podejmiesz przesłuchanie?

W pokoju było ciepło i dość ciemno, bo okiennice przymknięto i paliła się tylko jedna lampa. Miło było tak siedzieć, popijając kawę i odpowiadając sobie wzajemnie na pytania. Relacja Emersona była krótka. Kiedy Sayyida Amin oznajmiła, że w ogóle nie weszłam do budynku, nie miał powodu nie wierzyć w jej prawdomówność. Potwierdziły to zresztą panna Buchanan i jej znajoma oraz fałszywa pani Ferncliffe. Dwie pierwsze kobiety nie tylko wyraziły zaniepokojenie, lecz w dodatku było ono nieudawane, mój mąż doszedł więc do wniosku, że uprowadził mnie ktoś ukryty w powozie, który w międzyczasie odjechał.

W rzeczy samej właśnie tym powozem mnie wywieziono, zawiniętą w dywany. Wypytując kogo się dało, Emerson trafił w końcu na człowieka, który widział podobny powóz na przystani. Wrócił więc do szkoły, by zabrać stamtąd Ramzesa i Davida, którzy przeszukiwali budynek. Sayyida Amin nie tylko się na to zgodziła, lecz nawet nalegała.

– Okazałem się idiotą, nie rozpoznając jej – stwierdził Emerson. – Oczywiście była w chuście i przyciemniła sobie twarz i dłonie, ale…

– Nie możesz się za to winić, mój drogi. Myślałeś, że Bertha nie żyje. Poza tym dzięki twoim działaniom nie miała czasu, żeby przeprawić się do mnie na drugi brzeg.

– My sami też ledwie przepłynęliśmy. Zerwała się prawdziwa wichura i lało jak z cebra. Wróciliśmy do domu i zajęliśmy się końmi, bo nieszczęsne stworzenia stały przez cały dzień na dworze. Potem się przebraliśmy i zaczęliśmy zastanawiać, co robić dalej. Ponieważ uznałem, że to Sethos cię porwał, nie miałem pojęcia, skąd rozpocząć poszukiwania. Odnalazłbym cię jednak, moja kochana, nawet gdybym miał przetrząsnąć wszystkie domy na Zachodnim Brzegu.

Uśmiechnęłam się do niego czule.

– Ale nie wpadłeś chyba na niedorzeczny pomysł, że to sir Edward jest Sethosem? – zapytałam.

– Po tej kanalii spodziewałbym się wszystkiego – odparł mój mąż. – Poza tym sir Edwardowi nigdy w pełni nie ufałem. Ta jego cholerna szlachetność trąciła fałszem. Sama zresztą kiedyś stwierdziłaś, że każdy ma jakieś ukryte motywy działania.

– Sądziłam, że jego ukrytym motywem jest Nefret – przyznałam. – Myliłam się. Myliłam się co do… wielu rzeczy w ciągu tych kilku minionych tygodni, mój drogi.

– Na Boga, czyżbyś miała gorączkę?! – zawołał i przyłożył swoją dużą, brązową dłoń do mego czoła.

– Rozumiem, że to kolejny z twoich niewinnych żartów – odparłam. – Ale czas mija, Emersonie, trzeba zacząć działać. Chcesz dowiedzieć się czegoś o Sethosie?

– Nie chcę. Może jednak lepiej będzie, jeśli mi opowiesz.

Opowieść trwała dłużej, niż powinna, bo Emerson wciąż mi przerywał, mamrocąc pod nosem obelgi i dając wyraz swemu oburzeniu. Kiedy skończyłam, zanim powiedział cokolwiek sensownego, pozwolił sobie jeszcze na ostatni wybuch.

– Niech diabli wezmą tę świnię! – wykrzyknął, a potem dodał: – Jak sądzisz, za kogo on się przebierał… czy przebiera?

– Pewnie za zwykłego turystę. Są ich w Luksorze setki. A przebranie z ostatniej nocy to tylko jeden z jego dowcipów. Wyglądał jak sobowtór sir Edwarda, tyle że z wąsami.

Emerson podszedł do okna i otworzył okiennice.

– Przestało padać – oznajmił. – Ja tu jestem od wczoraj, przyszedłem z Daoudem, ale reszta pewnie też się zaraz zjawi. Trzeba odbyć naradę wojenną.

– To bez sensu, żeby przychodzili, skoro my możemy wrócić do domu.

– Dzieci nie będą mogły się doczekać, jak sądzę. Bardzo się o ciebie niepokoiły, moja droga. W przypadku Ramzesa trudno jest to oczywiście stwierdzić, ale widziałem, że bardzo często mrugał. A Nefret dosłownie wyłaziła ze skóry: wciąż powtarzała, że była dla ciebie niemiła i że powinna pójść z tobą do tej szkoły.

– Nonsens – odparłam, choć przyznaję, że mnie to ucieszyło i wzruszyło.

– Tak czy inaczej – rzekł Emerson, znów stając przy mnie – Kadija powiedziała, że ta frywolna suknia, w której byłaś wczoraj, nie nadaje się do reperacji. Nie możesz przecież jechać zawinięta w koc. Mógłbym co prawda przerzucić cię przez siodło jak jakiś szejk wiozący nową zdobycz do haremu, ale nie byłoby ci wygodnie.

Stał, uśmiechając się do mnie. Jego oczy błyszczały, na czoło opadł czarny kosmyk włosów.

– Bardzo cię kocham, Emersonie – powiedziałam.

– Hmmm… – mruknął. – Oni jeszcze tak szybko nie przyjadą, jak sądzę…

Przyjechali aż za szybko jak na mój gust. Emerson ledwie zdążył wygładzić koce, gdy do pokoju wpadła Nefret i rzuciła się na mnie. Ramzes z Davidem stanęli w drzwiach. Zanim Emerson wypchnął ich na zewnątrz i zasunął kotarę, David uśmiechnął się szeroko, a Ramzes dwukrotnie zamrugał.

Nefret przywiozła mi czyste ubranie. Tylko kobieta mogła o tym pomyśleć! Zabrała także mój słynny pas z narzędziami. Zapinając go, przysięgłam sobie, że nigdy się już bez niego nie ruszę. Potem musiałam powtórzyć reszcie swoją historię. Trwało to dość długo, bo dodałam to i owo na użytek Abdullaha i Daouda. Kiedy kończyłam, chmury się przerzedziły i pokój rozjaśniło słabe jeszcze słoneczne światło.

– Znowu on! – wybuchnął Abdullah. – Czy ten człowiek już nigdy nie da nam spokoju?

– Tym razem mieliśmy raczej szczęście, że nam go nie dał – zauważył trzeźwo Ramzes. – Ale zapomnijmy na razie o Sethosie. Prawdziwe zagrożenie stanowi Bertha.

– Możliwe, że już nie – odparłam. – Sethos i sir Edward znają jej prawdziwą tożsamość. Przypuszczam, że zrobią wszystko, by ją dopaść.

– Lepiej się co do tego upewnijmy – powiedział Ramzes.

– Właśnie – poparł go Emerson. – Zbyt często udawało jej się zwieść i nas, i Sethosa. Tym razem jednak…

Zacisnął mocno zęby. Nie musiał niczego dopowiadać. Wymierzaniu sprawiedliwości powinno towarzyszyć miłosierdzie, ale ja także nie czułam ani krzty litości dla Berthy. Zabijała z równą bezwzględnością, jak polujący na niewinną zwierzynę myśliwy.

Postanowiliśmy przeprawić się zaraz do Luksoru. Daoud z Abdullahem uparli się, żeby nam towarzyszyć, a kiedy wyszliśmy przed dom, zastaliśmy tam z pół tuzina naszych ludzi, którzy również zamierzali to zrobić. Był z nimi Selim, który powitał nas okrzykami i radosnym śmiechem. Ruszyliśmy ścieżką do przystani.

Widok zniszczeń poczynionych przez burzę był bardzo przygnębiający. Ziemia schła szybko, lecz deszcz porył wzgórza głębokimi bruzdami, a wiele biedniejszych domów z oblepionej gliną trzciny zamieniło się w góry błota. Mieszkańcy Gurna tłumnie wylegli na przebiegającą przez wieś drogę, żeby oszacować szkody, a niektórzy zaczęli już je nawet usuwać.

– Mam nadzieję, że nikomu nic się nie stało – powiedziałam do idącego obok mnie Abdullaha.

– Mieli dość czasu, żeby opuścić domostwa, i mieli gdzie się schronić – stwierdził ze spokojem.

– To prawda, ale… – Zatrzymałam się nagle. Obok bezkształtnej hałdy ziemi siedziała w kucki kobieta. Kołysała się w przód i w tył, zawodząc przenikliwie. – Na Boga, Abdullahu, tu pewnie ktoś został przysypany! – zawołałam.

Okrzyk Abdullaha zaalarmował innych, ale było już za późno. Szli tylko kilka kroków przed nami, lecz nie zdążyli nic zrobić. Kobieta już wstawała, trzymając palec na spuście. Nie tracąc czasu na rzucenie pod moim adresem ostatniego przekleństwa, wystrzeliła trzykrotnie. Zaraz potem rzuciło się na nią kilku mężczyzn i powaliło na ziemię.

Słyszałam odgłos uderzeń pocisków, nie poczułam ich jednak, bo to nie w moje ciało trafiły. Czasu starczyło zaledwie na zrobienie jednego kroku i tylko jeden człowiek mógł go postawić. Abdullah runął na mnie, a ja pochwyciłam go w objęcia i razem padliśmy na ziemię. Słyszałam wokół podniesione głosy i widziałam biegnących do nas ludzi, lecz jak przez mgłę. Całą swoją uwagę skupiłam na starcu, którego głowę tuliłam w ramionach. Jego biała szata poczerwieniała na piersi, a plama rozszerzała się z zatrważającą szybkością. Nefret uklękła obok i zaczęła uciskać mocno dłońmi broczące rany. Nie musiałam nawet patrzeć na jej spopielała twarz, by zrozumieć, że nie ma nadziei.

Abdullah otworzył oczy.

– To ty, Sitt… – wyszeptał. – Czy ja umieram?

– Tak – odparłam i przytuliłam go mocniej.

– To… dobrze. – Jego oczy zachodziły mgłą, lecz wędrowały jeszcze przez chwilę po nachylonych nad nim twarzach. Ich widok sprawiał mu chyba przyjemność. Potem znów spojrzał na mnie i poruszył wargami. Pochyliłam się nisko, żeby usłyszeć jego szept. Myślałam już, że odszedł, jednak powiedział coś jeszcze: – Emersonie, strzeż jej. Niech się nie…

– Wiem, Abdullahu. – Mój mąż ujął jego dłoń. – Wiem, stary przyjacielu. Możesz odejść w pokoju.

Potem zamknął patrzące nieruchomo oczy Abdullaha i złożył mu ręce na piersi. Zrobiłam miejsce Daoudowi, Selimowi i Davidowi; mieli prawo być teraz przy nim. Wszyscy trzej płakali. Nefret szlochała na ramieniu Ramzesa, a Emerson odwrócił się, kryjąc twarz w dłoniach. Posępne spojrzenie Ramzesa napotkało moje ponad głową Nefret. Nie uronił ani jednej łzy – i ja także.

Bertha zmarła na skutek licznych obrażeń, łącznie z kilkoma ranami od noża. Niemożliwością było ustalenie, czyja dłoń zadała śmiertelny cios.

To, co się działo bezpośrednio potem, pamiętam niezbyt dobrze. Wróciliśmy do domu poczynić przygotowania do pogrzebu naszego starego przyjaciela, który miał się odbyć jeszcze tego wieczoru. Ubranie miałam lepkie od krwi, lecz nie chciałam przyjąć pomocy od Nefret. Wykąpałam się, przebrałam i poszłam do mojego pokoju. Reszta zgromadziła się w bawialni. W chwilach rozpaczy często szukamy pocieszenia u innych, ale tym razem nie życzyłam sobie niczyjego towarzystwa, nawet Emersona.

Chciałam się rozpłakać, jednak oczy wciąż miałam suche, a gardło tak ściśnięte, że ledwie mogłam przełykać. Usiadłam na skraju łóżka z dłońmi na podołku i wpatrywałam się w rzucone na krzesło ubranie.

Kiedy się poznaliśmy, niezbyt cenił i mnie, i kobiety w ogóle. Zmiana następowała tak powoli, że trudno było określić moment, w którym podejrzliwość zamieniła się w sympatię, a niechęć w przyjaźń i może jeszcze coś więcej. Pamiętałam dzień, gdy zaprowadził mnie do okropnej nory, w której uwięziono Emersona. Kiedy nie wytrzymałam i wybuchnęłam płaczem, nazwał mnie „córką” i pogłaskał po głowie. Potem zebrał swoich ludzi i razem z nimi walczył o uwolnienie człowieka, którego kochał jak brata. Nie pierwszy i nie ostatni raz ryzykował wtedy życie dla jednego lub obojga z nas.

Wspominałam mojego zawsze nieobecnego i obojętnego ojca. Wspominałam braci, którzy mnie ignorowali i obrażali, dopóki nie weszłam w posiadanie pieniędzy ze spadku – jedynej rzeczy, którą kiedykolwiek dostałam od ojca. I myślałam o ciepłym uścisku Daouda, o czułej trosce Kadii, o ostatnich słowach Abdullaha. To oni byli moją prawdziwą rodziną, a nie ci nieczuli, obcy ludzie, z którymi łączyło mnie tylko nazwisko i krew. A jednak łzy wciąż nie chciały płynąć.

Przypomniałam sobie, jak bardzo bawiło staruszka konspirowanie ze mną przeciwko Emersonowi – a potem z Emersonem przeciwko mnie! Miał taki szelmowski uśmiech na twarzy, gdy mówił: „Wszyscy przychodzą do mnie. I każdy mówi»Nie mów innym«”. A potem zrzędził: „I znowu trup. Co roku nowy trup!” – i puszczał do mnie oko…

Właśnie takie wspomnienia ranią najmocniej. Tama nagle puściła i padłam na łóżko, zalewając się łzami. Nie słyszałam, jak otwierają się drzwi, i uświadomiłam sobie obecność drugiej osoby dopiero wtedy, gdy położyła dłoń na moim ramieniu. Ale to nie był Emerson, lecz Nefret. Miała mokrą twarz, jej usta drżały. Popłakałyśmy więc sobie razem, tuląc się w objęciach. W ramionach Emersona też wielokrotnie znajdowałam ukojenie, teraz jednak pragnęłam właśnie tego – drugiej kobiety, tak samo jak ja zrozpaczonej i niewstydzącej się łez.

Nefret obejmowała mnie, dopóki mój szloch nie przeszedł w pochlipywanie i nie zmoczyłam obu chusteczek, swojej i jej. Resztę łez otarłam dłonią.

– Dobrze, że to ty przyszłaś – stwierdziłam. – Emerson nigdy nie ma chusteczki.

– Naprawdę? – Wiedziała, że zażartowałam dla odzyskania równowagi, ale spoglądała na mnie z niepokojem. – Nie byłam pewna, czy mogę wejść… długo stałam pod drzwiami. Nie wiedziałam, czy będziesz chciała mnie mieć przy sobie.

– Jesteś moją ukochaną córką i zawsze chcę cię mieć przy sobie.

To ją znowu pobudziło do łez, więc i ja jeszcze trochę popłakałam, po czym musiałam szukać po szufladach kolejnych chusteczek. Przemyłam zaczerwienione oczy, przyczesałam włosy i udałyśmy się obie do salonu. Zastałyśmy tam Emersona z obydwoma chłopcami. David podsunął mi talerz z jedzeniem. Rozmawialiśmy o błahostkach, bo poważne tematy jeszcze za bardzo bolały.

– Szkoda tej szkoły – zauważyła Nefret. – Pewnie teraz ją zamkną.

– A może pani Vandergelt by ją przejęła? – podsunął Ramzes.

– Świetny pomysł! – ucieszyłam się. – Czy oni wiedzą… Czy ktoś zawiadomił Katherine i Cyrusa?

David podniósł głowę i spojrzał na mnie. Miał podkrążone oczy, ale wydawał się całkiem spokojny. Pomyślałam, że dojrzał i przybyło mu pewności siebie.

– Posłałem im wiadomość i odpisali, że przyjdą wieczorem – powiedział.

– To dobrze. – Odsunęłam nietknięty posiłek i wstałam. – Chodź ze mną, Davidzie, mam ci coś do powiedzenia.

Z kolekcji listów B

…a więc rozumiesz, moja kochana Lio – wszystko dobrze się ułoży! Ciotka Amelia napisze do Twoich rodziców i jestem pewna, że pójdą za jej radą.

Nie rozpaczaj z powodu Abdullaha. Gdyby mógł wybrać sobie rodzaj śmierci, na pewno by chciał właśnie takiej. Ciesz się raczej, że go znałaś, choć tak krótko, i że los oszczędził mu choroby i długiej agonii.

Pogrzeb był bardzo wzruszający, chociaż dość dziwny. Kondukt prowadziło sześciu ubogich mężczyzn, w większości niewidomych. Nietrudno tu takich znaleźć, gdyż w tym kraju oftalmia jest niestety dość powszechna. Przez cały czas zawodzili: „Jest tylko jeden Bóg, a Mahomet jest Jego prorokiem! Boże, błogosław go i miej w swojej opiece!”. Potem szli synowie, siostrzeńcy i wnukowie Abdullaha, a za nimi trzech małych chłopców, niosących Koran i śpiewających słodkimi głosikami modlitwę czy też psalm. Słowa tej pieśni są bardzo piękne, ale pamiętam tylko fragment: „Wychwalam doskonałość Tego, który stworzył wszelkie formy. Jakże jest hojny! Jakże jest litościwy! Jakże jest wielki! Ochrania nawet tych, którzy zwracają się przeciwko niemu!”.

Profesor i Ramzes dostąpili zaszczytu niesienia mar, na których leżało ciało, owinięte w piękny całun. Dalej szły Fatima, Kadija i inne kobiety z rodziny, a na końcu my. Przyszli także Vandergeltowie, pan Carter, Ned Ayrton i nawet monsieur Maspero! Uznałam, że to bardzo miłe z jego strony. Profesor na szczęście był zbyt skupiony, żeby wdać się z nim w sprzeczkę. Ależ by się Abdullah uśmiał!

Po modlitwach w meczecie poszliśmy na cmentarz i złożono ciało do grobu. Zaprowadzę cię tam, gdy wrócisz do Egiptu. Grób jest bardzo ładny i świadczy o tym, jakim wielkim poważaniem cieszył się zmarły. Jest tam komora z cegieł, a nad nią shahid, czyli mały pomnik. Zabrałam stamtąd ciocię Amelię, zanim skończyli zakładać kamienne sklepienie i wypełniać otwór.

Myślę, że ciotka aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo staruszek był jej bliski, a ona jemu. Ktoś kiedyś powiedział, że klasę kobiety można poznać po mężczyźnie, który kocha ją tak, iż mógłby za nią oddać życie (jeśli nikt tego nie powiedział, przypisuję autorstwo sobie). Jak w takim razie ocenić ciotkę Amelię? Pozostało ich dwóch, ale do tej pory miała aż trzech: profesora (to oczywiste), Mistrza Występku i szlachetnego egipskiego dżentelmena – bo był w nim w istocie, jeśli nie z urodzenia, to z charakteru.

Zapytasz pewnie, co z Mistrzem Występku. Cóż, moja droga, wszelki słuch po nim zaginął. Profesor szukał go wszędzie, możesz mi wierzyć. Gdybyś widziała jego twarz, gdy ciocia powtórzyła mu część tego co jej powiedział Sethos! Tym razem niczego chyba przed nami nie ukryła i bardzo dobrze – bo przypuszczam, że jeszcze o nim usłyszymy. Powiem uczciwie, kochanie, marzę o tym, by go spotkać! Zachował się jak najprawdziwszy dżentelmen i chyba to najbardziej złości profesora. Wolałby, żeby Sethos postępował jak podlec, bo mógłby wtedy nim pogardzać.

Sir Edward także zniknął. Nie pokazał się już u nas, ale napisał do profesora list. Bardzo uprzejmy i zabawny, w każdym razie dla mnie. Dla profesora nie.

Drogi Profesorze oraz Pani Emerson,

Mam nadzieję, że wybaczą mi Państwo, iż opuściłem Ich tak nagle i bez formalnego pożegnania. Wiem, że zrozumieją Państwo moje pobudki. Błagam, żebyście dobrze się zastanowili, zanim złożycie na mnie oficjalną skargę na policji. Udowodnienie mi jakiegokolwiek przestępstwa będzie bardzo trudne, a cała procedura może się okazać nieprzyjemna i niepotrzebnie pochłonie cenny czas nas wszystkich.

Proszę o przyjęcie kondolencji z powodu śmierci Abdullaha. Nabrałem wielkiego podziwu dla tego człowieka, chociaż obawiam się, że bez wzajemności. O przekazanie wyrazów współczucia prosił mnie także pewien znany państwu dżentelmen. Ma on sobie za złe, że nie udało mu się w porę powstrzymać owej mściwej damy. Ponieważ na skutek podłej pogody nie dotarliśmy do Luksoru na czas, zdążyła się dowiedzieć o ucieczce Pani Emerson i mojej, zdała więc sobie sprawę, że gra skończona i że nasz przyjaciel jest już na jej tropie (zapewniam Państwa, że był w istocie). Do Gurna przybyliśmy zaledwie godzinę po tragedii. Mój przyjaciel prosił również o przekazanie Pani, że dla mężczyzny nie ma większego szczęścia niż umrzeć dla kobiety, którą kocha – z że on sam z pewnością by to zrobił, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie mogę powiedzieć, bym podzielał tę romantyczną postawę, lecz podziwiam ją.

Proszę o przekazanie moich ukłonów (nie ważę się na więcej) pannie Forth, a także synowi i jego przyjacielowi. Z niecierpliwością będę oczekiwał dnia, w którym spotkanie z Państwem znów stanie się możliwe.

Z wyrazami szczerego oddania

Edward Washington (ten prawdziwy)

Już w czwartek wróciliśmy do Doliny, gdyż nic tak nie łagodzi żalu jak intensywna praca. U Emersona dało się zauważyć znaczne osłabienie jego wcześniejszej porywczości. Brakowało mu Abdullaha tak samo jak nam wszystkim – trudno nam sobie było wyobrazić dalsze życie bez niego. Ale Selim radził sobie całkiem nieźle. Otaczał go taki sam autorytet, jakim cieszył się jego ojciec, i ludzie przyjęli jego kierownictwo bez szemrania. Trochę się jednak z nim przekomarzali, toteż oznajmił mi z wielką powagą, że zamierza zapuścić dłuższą brodę.

Życie musi się toczyć dalej, jak powiedziałam Emersonowi. (Nie przytoczę tu jego odpowiedzi). Radość z pracy przyćmiewała mu mordęga przy oczyszczaniu grobu numer pięć, zamieszanie spowodowane przyjazdem Maspero i innych badaczy, pragnących obejrzeć nowo odkryty grobowiec – oraz frustracja z powodu dewastowania przez Davisa jednego z najdonioślejszych odkryć w historii wykopalisk w Dolinie.

„Dewastacja”, podobnie jak „najdonioślejsze odkrycie” to określenia Emersona. Kiedy się czymś ekscytuje, jest skłonny do przesady. Na razie trudno oszacować wagę tego odkrycia, chociaż z pewnością ma ono ciekawe aspekty, a oczyszczanie wnętrza grobowca można było przeprowadzić z większą pieczołowitością.

W Dolinie zastaliśmy Neda Ayrtona. Usuwał rumosz z korytarza wejściowego. Emerson stanął na górze, podparty pod boki, i przyglądał się jego pracy z marsem na czole. Chyba każdy by w tym momencie wpadł w panikę.

– Profesorze… pani Emerson – zaczął dukać Ned – witam wszystkich… miło was widzieć. Przydałby się nam teraz Abdullah, prawda? Ale płytom nic się nie stanie, przekonacie się sami: podpieram je na bieżąco stemplami i bardzo uważam… Naprawdę… nie ma…

– Widzimy – zagrzmiał Emerson, patrząc na poznaczony strużkami wody pył na schodach. – Wczoraj padał deszcz. Lało.

– Niczego nie uszkodził – odparł Ned. Jego głos drżał, lecz wyprostował się i spoglądał śmiało w górę. – Naprawdę. Był tutaj pan Maspero i…

– Był tu? – zdziwił się Emerson.

Z pomocą nieszczęsnemu młodzieńcowi pospieszył Ramzes.

– Ojcze, nasi ludzie już pewnie przyszli – zauważył. – Nie chcesz sprawdzić, czy prawidłowo podparli sklepienie w rogu, zanim zaczną pracę? Selim to jednak nie Abdullah.

Poczucie obowiązku i troska o bezpieczeństwo robotników zawsze mają u Emersona pierwszeństwo, pozwolił się więc odciągnąć Davidowi i Nefret do naszego stanowiska.

Ramzes natomiast za zgodą ojca spędził ten dzień i następny z Nedem, chociaż nie bardzo wiedziałam, w czym miałby mu być pomocny. Jego relacja brzmiała niezbyt optymistycznie. Nie namawiałabym go oczywiście do kłamania, ale mógł przecież być mniej pedantyczny w opisie.

– Jeszcze przed ostatnią burzą w grobowcu było trochę wody – powiedział. – Albo pochodziła z kondensacji pary, albo przeciekła przez tę długą szczelinę w sklepieniu. Nie zrobiono niczego dla zabezpieczenia złotej powłoki na płytach. Ale uczciwie przyznam, że sam nie wiem, co można by zrobić. Jest niesamowicie delikatna i w większej części już się oddzieliła od podłoża. Porusza nią najlżejszy podmuch, nawet oddech.

Emerson skrył twarz w dłoniach.

– Może wosk? – zasugerowałam. – Używałam go z powodzeniem w wielu takich przypadkach.

– Ned oczywiście też o tym myślał. Ale to by trzeba robić z wielką ostrożnością, kropelka po kropelce, a na coś takiego jest za mało czasu.

Zerknęłam z niepokojem na Emersona, który wciąż nie podnosił głowy.

– No cóż, trudno – powiedziałam. – Chyba już czas się przebrać. Katherine z Cyrusem będą na kolacji.

Zaprosiłam także państwa Maspero, ale madame wymówiła się wcześniejszymi zobowiązaniami. Zważywszy na stan ducha Emersona i na to, że musieliśmy pozakańczać wiele spraw, byłam z tego zadowolona. Mogliśmy swobodnie porozmawiać w gronie przyjaciół.

Katherine najbardziej interesowała szkoła i przez pewien czas mówiła tylko o tym. Okazało się, że właściciel budynku jest starym przyjacielem Mohassiba i zgodził się wynajmować go nadal.

Cyrusa jednak nie ucieszyło to zbytnio.

– Lepiej by było zbudować nowy – stwierdził. – Z tym wiąże się przecież tyle nieprzyjemnych wspomnień.

– To zabobony, mój drogi – odparła spokojnie jego żona. – Ta kobieta nie żyje, a jej pomocnica zniknęła i nie odważy się już nigdy pokazać w Luksorze. Nie można teraz zostawić uczennic na lodzie, one przecież o niczym nie wiedziały.

– Jeśli nie liczyć tych z domu… no, z „tego” domu – zauważyłam. – Władze zapewniły mnie, że zostanie zamknięty.

– Na pewien czas, jak znam życie – oświadczył cokolwiek cynicznie mój syn. – Miejsca takie jak Dom Gołębic zawsze przetrwają w takiej czy innej formie.

– Postaram się, żeby tak nie było! – zawołała z pasją Nefret. – Z pomocą pani Vandergelt zamierzam znaleźć tym dziewczętom jakieś uczciwe zajęcie. Mogą pracować na przykład jako pokojówki czy służące, dopóki się nie nauczą czegoś pożyteczniejszego.

Cyrus otworzył usta ze zdumienia.

– Pokojówki? Gdzie? Katherine, czyżbyś…

– Nie rób zamieszania, Cyrusie – napomniała go łagodnie. – Za dom i służbę ja odpowiadam, przecież tak ustaliliśmy.

Skinęłam na Fatimę, by dolała Cyrusowi wina.

– Fatima będzie jedną z twoich uczennic, Katehrine – powiedziałam, żeby zmienić temat. – Czyż to nie dziwne, że z tak wielkiego zła powstanie jednak coś dobrego? Chociaż pierwotna motywacja Berthy był całkiem inna, zakładając tę szkołę, dokonała jednak przełomu w sytuacji egipskich kobiet i obudziła w wielu z nich wyższe aspiracje.

– Hmm – mruknął Emerson.

Ramzes natychmiast dodał:

– A kiedy to odpowiadało jej celom, mordowała je bezwzględnie i bez wahania. To zresztą także ilustracja jej perwersyjnego pojmowania sprawiedliwości. Osoby, które nie wypełniały jej poleceń, spotykał los opisany w „Księdze umarłych”, bo przecież straszliwa Ammut ma głowę krokodyla.

– Boże mój, cóż to za wydumana koncepcja – mruknęłam. – Chociaż z drugiej strony… – Dotknęłam wiszącego na szyi amuletu.

– No właśnie. – Ramzes kiwnął głową. – Małpa, która strzeże wagi, symbol wybrany przez Berthę dla jej organizacji. Sprawiedliwość, której staje się zadość. Jak sama stwierdziłaś, mamo, dziwnie się układają sprawy tego świata.

Najbardziej zdumiewającą wiadomość wieczoru usłyszałam jednak wcześniej, od Fatimy: Layla wróciła do swojego domu w Gurna.

– Zadziwiający tupet – skomentował to Cyrus.

– Niekoniecznie – odparłam, bo zdążyłam już nad tym porozmyślać. – Kiedy się dowiedziała o śmierci Berthy – a takie wieści rozchodzą się błyskawicznie – uznała, że może bezpiecznie wrócić. My na pewno nie podejmiemy przeciwko niej żadnych działań, ponieważ wiele jej zawdzięczamy. Może nawet powinnam ją odwiedzić i…

Emerson wymamrotał pod nosem jakąś niecenzuralną uwagę, która wyraźnie wskazywała, że nie pochwala tego pomysłu.

– Raczej nie radzę ci tego robić, mamo – powiedział Ramzes.

– W takim razie… tak, sądzę, że to dobre rozwiązanie. Może obaj z Davidem powinniście do niej pójść, oczywiście tylko z krótką wizytą. Wdzięczność jest ważniejsza od konwenansów, a wy zawdzięczacie jej życie. Moglibyście też dać jej coś w prezencie.

– Oczywiście, mamo – odparł mój syn.

Kiedy podniosłam tę kwestię jakiś czas potem, zapewnił mnie, że już to zrobił *

W ciągu następnych paru dni Cyrus zaniedbał bardzo własne prace wykopaliskowe, które, jak sam uczciwie przyznał, bardzo go już znudziły. Nie był zresztą jedynym entuzjastą archeologii, marzącym o obejrzeniu komory grzebalnej w grobowcu Davisa. Do Luksoru zjechali także: nasz stary przyjaciel pastor Sayce, pan Currelly, monsieur Lacau – strumień odwiedzających płynął nieprzerwanie, a zasilały go jeszcze (cytuję Emersona) „pustogłowe istoty z tak zwanego towarzystwa”. Cyrus również należał do szczęśliwców – oczywiście do pierwszej z tych grup, nie do drugiej – których wpuszczono do środka.

Katherine natomiast darowała sobie tę przyjemność, pomimo zachwytów męża – zwłaszcza nad złotą koroną („pektorałem” – poprawił go Ramzes) i pozłacanymi płytami („tym, co z nich zostało” – jak stwierdził Emerson).

Korytarz wejściowy został już oczyszczony do końca, a nieszczęsną płytę podpierała teraz drewniana konstrukcja. Żeby przejść, wystarczyło trochę się pochylić. Kiedy sama zwiedzałam komorę – bo nie widziałam powodu, żeby tego nie zrobić po tych wszystkich „pustogłowych”, którzy już tam byli – przeraziło mnie znaczne pogorszenie się stanu grobowca.

Podłogę zaścielały płatki złota, które spadły z płyt sarkofagu, a fotograf oparł swój statyw o trumnę z mumią, żeby mieć dobry widok na cztery dzbany zasobowe, które wciąż stały w niszy. Obawiam się, że trochę się zapomniałam.

– Co z tymi płytami!? – krzyknęłam do Neda. – Dlaczego nie opuściliście chociaż tej, która stoi oparta o ścianę?

Na podłogę spłynęło kilka kolejnych płatków złota, a spod czarnego kaptura dobiegł nas stłumiony pomruk oburzonego fotografa.

– Tak, proszę pana, już idziemy. – Ned pociągnął mnie za rękaw. – Lepiej zostawmy go samego, pani Emerson. Bardzo się denerwuje, kiedy ktoś tu się kręci podczas robienia zdjęć. Może pani przyjść jeszcze jutro, kiedy skończy.

Wciąż myśląc o tym, co zobaczyłam, dopiero po wyjściu z grobowca w pełni zrozumiałam znaczenie jego słów.

– Powiedział pan, że dzisiaj kończy? – zapytałam. – Ale z pewnością wróci, żeby sfotografować mumię po otwarciu trumny, prawda? Kiedy to się stanie?

– Nie wiem dokładnie. To zależy od pana Davisa.

– I od monsieur Maspero – dodałam.

– Oczywiście – potwierdził szybko Ned. – Za kilka dni przyjedzie mój przyjaciel Harold Jones, który będzie robił szkice i malował.

– Myślałam, że już to robi pan Smith, znajomy Davisa.

– Robił. Ale na dole jest… hm, niezbyt przyjemnie. Bardzo gorąco i kurz.

– No tak.

Dalsze moje dociekania ujawniły, że Davis zrezygnował z usług fotografa, który miał wrócić do Kairu, gdy tylko skończy wywoływać ostatnie płyty. Jak moi Czytelnicy zapewne rozumieją (a jeśli nie, z pewnością przeoczyli moje uwagi na temat technik archeologicznych), oznaczało to, że nie będzie dokumentacji fotograficznej z oczyszczania komory grzebalnej ani zdjęć samej mumii. Pan Davis, jak mnie poinformowano, nie zamierzał najmować innego fotografa.

Powiedział mi o tym pan Weigall. Spotkałam go tego popołudnia, kiedy opuszczał Dolinę. Ponieważ stanął plecami do skalnej ściany, żeby mi się wywinąć, musiałby mnie znokautować. Najtaktowniej, jak tylko potrafiłam, zwróciłam mu uwagę, że jako przedstawiciel Departamentu Starożytności powinien nalegać na dopełnienie tych podstawowych wymogów. Najwyraźniej nie miał ochoty tego uczynić, nie zamierzał też odwoływać się do autorytetu Maspero. Kiedy zaoferowałam mu usługi Davida i Nefret, zagryzł wargę i ze zmieszaną miną odparł, że przekaże moją propozycję panu Davisowi.

Ostatnią szansą było zwrócenie się bezpośrednio do Maspero. Postanowiłam spróbować, choć nie liczyłam na sukces. Po powrocie do domu zamierzałam posłać państwu Maspero bilecik, wpraszając się do nich na herbatę. Uznałam, że sytuacja jest na tyle rozpaczliwa, iż usprawiedliwia odrobinę braku manier. Fatima jednak miała dla mnie liścik, który wszystko zmienił. Przyniesiono go niedawno, a nazwisko nadawcy bardzo mnie zaskoczyło. Był to pan Paul, fotograf.

Treść była jeszcze bardziej zaskakująca. Paul wyrażał żal, że nie miał okazji mnie poznać, wiele bowiem o mnie słyszał. Miał pewne istotne informacje, które mógł przekazać tylko mnie osobiście. Wyjeżdżał wieczornym pociągiem do Kairu i pytał, czy zechcę się z nim spotkać na stacji dla odbycia krótkiej rozmowy, która, był o tym przekonany, będzie dla mnie dość interesująca.

Nie muszę tu chyba opisywać myśli, które przewinęły mi się przez głowę, bo wnikliwy Czytelnik sam je zapewne przewidzi i równie łatwo domyśli się mojej decyzji. Jakżebym mogła nie pójść? Na zatłoczonym peronie, wśród czekających na pociąg turystów i miejscowych nic mi nie groziło, a moją nieobecność w domu mógł wytłumaczyć pierwotny zamiar udania się do państwa Maspero.

Zamiast eleganckiej sukni włożyłam na wszelki wypadek mój strój roboczy z pasem narzędziowym i wzięłam ze sobą najmocniejszą parasolkę. O celu wyprawy poinformowałam tylko Emersona. Nie sprzeciwił się, lecz postawił warunek, że musi mi towarzyszyć któryś z naszych ludzi.

Pod opieką Hassana, który szedł za mną w stosownej odległości, dotarłam na stację kwadrans przed odjazdem pociągu. Peron był jednym kłębowiskiem ludzi, krzyczących, biegających i przepychających się. Wybrałam sobie stanowisko pod ścianą budynku dworca i mocno ściskając parasolkę, przypatrywałam się bacznie tłumowi.

Pana Paula nigdy nie widziałam na oczy, ale kiedy się pojawił, od razu wiedziałam, że to on. Był w dość pospolitym garniturze z szarej flaneli w prążki i w okularach w złotej oprawce. Łysiejącą głowę porastały kępki siwych włosów. Szedł przygarbiony, powoli i sztywno, jak człowiek cierpiący na reumatyzm.

Kiedy jednak znalazł się bliżej, jego krok nagle się wydłużył, a sylwetka wyprostowała. Zupełnie jak w bajce, w której różdżka czarodzieja zmienia niedołężnego starca w księcia. Ledwie się powstrzymałam od głośnego okrzyku.

– Błagam, tylko nie krzycz – rzekł Sethos. – Jeśli to zrobisz, będę zmuszony cię powstrzymać w sposób dla mnie wielce przyjemny, ale od ciebie wymagający protestu. Pomyśl też o swojej reputacji. W objęciach nieznajomego, na peronie, w obecności tylu ludzi!

Ściana za plecami zabezpiecza człowieka przed podkradnięciem się przeciwnika od tyłu, lecz jednocześnie nie pozwala na ucieczkę, gdy stoi on bezpośrednio przed nami. Sethos oparł się dłońmi o mur, lekko zginając ramiona. Wiedziałam, co będzie, jeśli spróbuję podnieść parasolkę lub wyśliznąć się bokiem.

– Nie mógłbyś mnie przecież całować w nieskończoność – stwierdziłam.

Odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się cicho.

– Tak sądzisz? Uwielbiam ten twój rzeczowy styl, kochana Amelio. Większość kobiet na twoim miejscu zaczęłaby płakać lub zemdlała. Oczywiście, że mógłbym cię całować na tyle długo, by w tym czasie trafić palcami na pewien nerw i ucisnąć go, natychmiast pozbawiając cię bezboleśnie przytomności. Nie prowokuj mnie. Zaaranżowałem te spotkanie, bo chcę się z tobą pożegnać w okolicznościach romantyczniejszych niż ostatnio. Przypuszczam także, że chętnie zadasz mi kilka pytań.

– Poza tym chciałeś się popisać, prawda? – rzuciłam pogardliwie. – Twoje przebranie jest świetne, ale na pewno bym cię rozpoznała, gdybym mogła ci się przyjrzeć wcześniej.

– Być może. Dlatego na wszelki wypadek starałem się spędzać większość czasu wewnątrz grobowca. – Uśmiechnął się kpiąco. – Sporo się przy okazji nauczyłem o fotografii.

– A niech to! Tego wieczoru, kiedy sir Edward jadł z tobą kolację…

– …udzielił mi skróconych wskazówek na temat zagadnienia, w którym byłem zupełnym ignorantem – przytaknął Sethos. – Posiadam liczne talenty, ale fotografowanie do nich nie należy. Zdjęcia wykonane przeze mnie pierwszego dnia okazały się kompletną klęską. Były tak kiepskie, że postanowiliśmy, iż Edward będzie mi „asystował”. Odtąd tak naprawdę pracował tylko on. Obawiam się jednak, że część fotografii bardzo rozczaruje pana Davisa.

Tknęło mnie okropne przeczucie.

– Mój Boże! Czy to znaczy, że nie ma żadnej dokumentacji fotograficznej?! – zawołałam.

– Naprawdę tak bardzo obchodzą cię te cholerne… o, przepraszam… te grobowce, Amelio? – W jego uśmiechu nie było już kpiny, lecz przyjaźń i dobroć.

Odwróciłam głowę.

Rozległ się gwizdek konduktora i Sethos obejrzał się przez ramię.

– Oczywiście, że jest, Amelio. Ale nie mogę przekazać Davisowi wszystkich zdjęć wykonanych przez Edwarda, bo nawet taki smętny partacz jak on natychmiast się zorientuje, że części obiektów na nich widocznych nie ma już w grobowcu i w trumnie.

– Co takiego? Jak? Kiedy to zrobiłeś?

– W noc przed przyjazdem Maspero do Luksoru – odparł Sethos, a jego oczy za złotymi oprawkami rozbłysły. – Strażników nietrudno było przekupić, ale twój mąż miał szczęście, że Edwardowi udało się go przekonać, by pozostał wtedy w domu. Nie patrz na mnie z takim wyrzutem, droga Amelio. Okradanie grobowców to mój zawód, wiesz przecież.

– Co wziąłeś? I jak to…

– Obawiam się, że nie zdążę już odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania. Ale zapewniam cię, że wyrządziłem znacznie mniej szkód od tych tak zwanych uczonych profesjonalistów o ciężkiej ręce. Dysponuję zespołem najlepszych na świecie renowatorów – czy też fałszerzy, jak pewnie byś ich nazwała – i zabytki, które zabrałem z grobowca, naprawdę są pod dobrą opieką. Dokumentacja fotograficzna także jest pełna. Pewnego dnia, kiedy nie będę już dbał o to, czy mnie ściga prawo, udostępnię to wszystko światu – i tobie. Zrobiłem to przecież dla ciebie, wiesz o tym dobrze. To głęboka prawda, że wpływ szlachetnej kobiety może zmienić na lepsze złego mężczyznę! Żegnaj, kochana Amelio. A raczej do zobaczenia.

Pociąg ruszył. Sethos pochylił głowę i przez chwilę myślałam, że… Nie potrafiłabym temu zapobiec. Jednak jego usta musnęły tylko moje czoło, a potem odwrócił się i pobiegł za pociągiem. Wskoczył na stopień wagonu i stamtąd posłał mi dłonią pocałunek.

Najbardziej pochlebiło mi chyba to, że przyjął za pewnik, iż nie zatelegrafuję do władz w Kairze. Wiedziałam, że kiedy pociąg tam dotrze, „pana Paula” i tak nie będzie już wśród pasażerów.

Czy pospieszyłam natychmiast do domu, by opowiedzieć wszystko Emersonowi i reszcie? Nie. Powiem im w odpowiednim momencie, bo przecież postanowiłam niczego przed nimi nie ukrywać. Ale ten moment jeszcze nie nadszedł.

16

Ostateczna katastrofa, jak wypada to określić, nastąpiła w piątek. Spośród naszego grona tylko Nefret dopuszczono do udziału w odsłanianiu mumii. Jak tego dokonała, nie wiem i wolę się nie dowiadywać. Kwalifikacje miała nie gorsze albo nawet lepsze od wielu obecnych tam osób, podejrzewam jednak, że to nie biegłości w zawodzie zawdzięczała zezwolenie Davisa i Maspero. Patrzyliśmy, jak nas mijają w drodze do grobowca: Maspero i Weigall, za nimi Ned z Davisem w tym jego idiotycznym stroju i wielkim kapeluszu, a na końcu nieodłączny pan Smith.

Nefret wróciła dopiero późnym popołudniem. Czekaliśmy na nią – niczym stado sępów, jak zauważył Ramzes – przed naszym grobem numer pięć. Narastająca ciekawość nie pozwoliła nam się skupić na pracy, odesłaliśmy więc ludzi i usiedliśmy w cieniu. Emerson bez przerwy palił fajkę, a ja usiłowałam zająć się uzupełnianiem dziennika. Ramzes także coś skrobał w notesie. Wyglądał, jakby wcale nie zżerała go ciekawość, lecz to on pierwszy zerwał się na nogi, gdy ujrzeliśmy Nefret na ścieżce. Wyszedł jej na spotkanie i znalazł dla niej odpowiedni głaz do siedzenia, a ja odkorkowałam butelkę z wodą.

Emerson wyjął fajkę z ust.

– Czy coś w ogóle zostało z trumny i mumii? – zapytał.

Złowrogi pomruk w jego głosie powinien ją ostrzec, ale była zbyt zdenerwowana, żeby się tym przejąć. Otarła rękawem usta i oddała mi butelkę.

– Pokrywa trumny jest w trzech częściach – odparła. – Ułożyli je na wyściełanych tacach. A sama mumia…

Okazało się, że odsłonili już głowę i szyję mumii. Kiedy Maspero i pozostali podnieśli pokrywę, przekonali się, że ciało jest w całości obłożone grubą złotą folią. Usunęli ją i wyciągnęli mumię z trumny.

Z gardła Emersona wydobył się skowyt ranionego zwierzęcia.

– Będzie jeszcze gorzej – powiedziała ponuro Nefret. Mówiła bardzo szybko, jakby chciała mieć to już za sobą. – Pod mumią była woda i jeszcze więcej złota. Na jednym ze złotych arkuszy jest inskrypcja. Maspero stwierdził, że zawiera jedno z określeń Achenatona. Samo ciało zawinięto w delikatne lniane płótno, ale bardzo pociemniałe. Davis złapał za materiał i ściągnął go razem ze skórą. Zobaczyliśmy żebra. Był też naszyjnik, właściwie kołnierz. Davis zdjął go, a potem zaczął szukać rozsypanych paciorków. I wtedy mumia… po prostu rozpadła się w proch. Został tylko nagi szkielet.

– A co z głową? – zapytał Ramzes. Jego głos był spokojny, ale wyciągnął z kieszeni papierośnicę i zapalił.

Nic nie powiedziałam.

– Davis zdjął pektorał, który z uporem nazywa koroną. Twarz była uszkodzona, ale trochę skóry jeszcze na niej zostało, przynajmniej z początku. Potem jeszcze wypadł jeden ząb, kiedy… No, w każdym razie, żeby już nie nudzić, wszyscy skakali i gratulowali sobie nawzajem, a Davis krzyczał: „To królowa Tei! Znaleźliśmy ją!”. Tyle że to nieprawda.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytałam, a Emerson podniósł głowę.

– Chcieli posłać po medyka, który by zbadał szkielet – wyjaśniła Nefret. – Miał określić płeć. Nie było… – spojrzała na mnie. – W każdym razie ja nie zauważyłam. Chociaż może źle patrzyłam…

– Nie, na pewno nie – odparłam. – Ale nie rozumiem, po co im był jeszcze jeden medyk, przecież mieli na miejscu ciebie?

– To niedorzeczne, ciociu Amelio. Czy sądzisz, że mogliby mnie uznać za fachowca? Kobietę? Ned się za mną wstawił i Davis pozwolił mi rzucić okiem, śmiejąc się zresztą przy tym do rozpuku. Powiedziałam mu, że to nie jest szkielet kobiety, ale on tylko dalej się śmiał.

– Masz pewność co do płci? – zapytał Ramzes.

– Na tyle, na ile mogę ją mieć po tak krótkich oględzinach. Nie odważyłam się niczego dotykać. Czaszka jest rozbita, jednak ta nieuszkodzona część wygląda na typowo męską… łuki brwiowe, kształt szczęki, ślady muskulatury. Nie pozwolili mi niczego pomierzyć, ale kąt zgięcia wzgórka łonowego…

– Czyli szkielet jest nienaruszony – wtrąciłam.

– Poza głową, która jest w kiepskim stanie – odparła Nefret.

– To znaczy, że to Achenaton! – wykrzyknął Emerson. – Szczątki najbardziej tajemniczego z faraonów, rozszarpane na sztuki przez czeredę sępów szukających złota!

– Davis wciąż uważa, że to królowa – powiedziała Nefret. – Udał się na poszukiwanie medyka… prawdziwego, jak zaznaczył. – Poczucie humoru przeważyło nad urażoną zawodową ambicją i wybuchnęła śmiechem. – Wyobrażacie sobie, jak buszuje w tłumie turystów i woła: „Czy jest wśród państwa lekarz?”. W końcu wrócił z jakimś amerykańskim ginekologiem i stał mu nad głową, powtarzając w kółko: „Znaleźliśmy królową Tei! To szkielet kobiety! Nie ma żadnych wątpliwości, prawda, doktorze?”. No i co ten biedaczyna miał powiedzieć? Potwierdził, że to kobieta, i uciekł. A ja za nim, bo nie mogłam już tego znieść.

– Ojcze – odezwał się Ramzes, który już od paru chwil wiercił się niespokojnie na swoim kamieniu – czy przyjrzałeś się dobrze hieroglifom na trumnie?

– Nie dość dobrze – odparł kwaśno Emerson. – Kartusze zostały wycięte, ale z pewnością były to określenia dotyczące Achenatona. „Żyjący w prawdzie, piękne dziecię Atona”, i tak dalej.

– Zgadza się – mruknął Ramzes z miną niemal tak tajemniczą jak sam Achenaton.

Emerson zerknął na niego podejrzliwie.

– Co masz na myśli?

– Nie mów nic teraz! – krzyknęłam do mojego syna. – Chyba nadchodzą. Słyszę głos pana Davisa. Trzymaj ojca, Ramzesie.

Ale to oczywiście nic nie pomogło. Uważam, że zawinił Davis. Gdyby przeszedł razem z innymi, nic nie mówiąc, może zdołalibyśmy powstrzymać Emersona. Ale ten głupiec oczywiście musiał przystanąć, żeby się ponapawać sukcesem.

– Mam nadzieję, moja droga, że doceniasz szczęście, jakie cię spotkało – zwrócił się do Nefret, głaszcząc ją po głowie. – Być obecną przy takim wydarzeniu!

– To bardzo uprzejme z pana strony, że mi pan na to pozwolił – bąknęła Nefret.

– Gratulujemy panu – dodałam, ciągnąc Emersona, który stał jak słup soli, ale jego twarz nie wróżyła niczego dobrego. – Musimy już iść, jesteśmy spóźnieni. Do widzenia, panie Maspero, panie Weigall, panie…

– Cóż to za urocza dziewczyna – powiedział rozpromieniony Davis, patrząc na mnie. – Czarująca! Ale nie powinna jej pani pozwalać zajmować się mumiami, pani Emerson. Kobiety nie mają głowy do takich rzeczy. Proszę sobie tylko wyobrazić: usiłowała mi wmówić, że to nie królowa!

Maspero odchrząknął.

– Mais, mon ami…

– Nie próbuj mnie tylko przekonywać, że jest inaczej, Maspero! – krzyknął Davis. – Wiem, co znalazłem. Co za triumf, na Jowisza! – zawołał i po tych słowach zadał ostateczny cios: – Jeżeli chcecie, możecie jutro zajrzeć tam wszyscy. Tylko uważajcie, żeby nie narobić bałaganu.

W tym momencie nastąpiła katastrofa. Nie mogę tu ze względu na przyzwoitość przytoczyć wypowiedzi mojego męża. Jej część, w znienawidzonym przez siebie francuskim, skierował do Maspero, ale większość obelg spadła na głowę zdumionego Davisa, który nie miał pojęcia, dlaczego Emerson go tak traktuje. I to w dodatku po tak serdecznym zaproszeniu do zwiedzenia grobowca!

Koniec końców Davis zażądał, żeby Emerson został usunięty z Doliny. Oświadczył, że tylko jego wyrozumiałości zawdzięczaliśmy możliwość pracy, ponieważ to on posiadał firman. Próbował żyć z nami w zgodzie i poszedł na większe ustępstwa, niż powinien, lecz, na Jowisza, nie było najmniejszego powodu, żeby się zgadzał na takie… ee… phh… traktowanie!

Obaj z Emersonem krzyczeli na siebie, a wokół zebrał się tłum gapiów. Maspero nie próbował ingerować, stał tylko, głaszcząc brodę i spoglądając to na jednego, to na drugiego. Najwyraźniej zabrakło mu odwagi do podjęcia odpowiedniego działania i oczekiwał, że ja go w tym wyręczę. Przywykłam już do tego, że mężczyźni tak się zachowują. Emerson nigdy by nie uderzył starszego, słabego człowieka, obawiałam się jednak, że Davis dostanie ataku serca. Nie chciałam, by mój mąż miał go na sumieniu, podniosłam więc głos do krzyku o takiej przenikliwości, że mało kto potrafiłby to zignorować, i kazałam im się uciszyć. Davisa obstąpili jego przyjaciele, a my obstąpiliśmy Emersona.

W końcu udało mi się zwrócić na siebie uwagę mojego męża w ten sposób, że stanęłam na palcach, przyciągnęłam jego głowę i szepnęłam mu wprost do ucha:

– Muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego, Emersonie. Odejdźmy na bok, żeby Davis nie słyszał.

Mój mąż potrząsnął ze złością głową, ale tymczasem ekipa Davisa trochę się oddaliła i zaczął się uspokajać. Zdołaliśmy go zaprowadzić do naszego grobowca wypoczynkowego i namówić, żeby coś przekąsił.

Kiedy mu opowiedziałam o spotkaniu z Sethosem, wybuchnął z równą gwałtownością, jak przedtem. Przez jakiś czas jego niecenzuralne wrzaski uniemożliwiały normalną rozmowę. Pierwszy zdał sobie sprawę z doniosłości tego spotkania Ramzes, który nie żywi wobec Mistrza Występku takich uprzedzeń jak ojciec.

– To znaczy, że jednak istnieje pełna dokumentacja fotograficzna? – zapytał z niedowierzaniem. – Na pewno jednak nie ma zdjęć samej mumii. W jaki sposób by tego dokonał?

– Nie mam pojęcia – odparłam. – Ale powiedział, że mu się to udało, czy raczej – udało się sir Edwardowi. Choć to niewielkie pocieszenie, prawda? A co do płyt sarkofagu i drzwi korytarza, jedyną dokumentacją mogą się okazać rysunki Davida.

Emerson spojrzał na mnie z miną winowajcy.

– Skąd ci przyszło do głowy, Peabody…

– Leżały na twoim biurku, mój drogi – odparłam niezupełnie zgodnie z prawdą. – Wiedziałam zresztą, że coś knujesz tego dnia, kiedy poszedłeś do Doliny sam z dziećmi. Chyba rozumiesz, że nigdy nie będziesz mógł tego opublikować? Nie miałeś prawa do czegoś takiego.

– Hmm – mruknął Emerson.

– Jeżeli chcemy jeszcze kiedykolwiek pracować w Egipcie, nie będziemy mogli mówić publicznie o większości naszych działań w tym grobowcu – zauważył Ramzes.

Emerson uznał, że lepiej zmienić temat.

– Niech to diabli, Amelio! – zawołał. – Dlaczego wcześniej mi tego nie powiedziałaś? Może byśmy złapali tego suk… gagatka!

– Nie sądzę – stwierdziła Nefret z rozbawieniem. – Ale czy rzeczywiście oddałbyś go w ręce władz, profesorze? Przecież uratował ciocię Amelię!

Emerson zastanawiał się przez chwilę.

– W istocie, zadowoliłbym się raczej przetrzepaniem łobuzowi skóry i zmusiłbym go do oddania zrabowanych przedmiotów – odparł. – Czy wyjawił, co to było, Peabody?

Pokręciłam głową.

– Możemy spróbować to ustalić – powiedział Ramzes – porównując obecną zawartość komory grzebalnej ze spisem, jaki sporządziłem po pierwszym wejściu.

– Ned chyba mógłby zrobić to samo, prawda? – zapytałam.

– Być może. Ale śmiem twierdzić, że nie ma tak dobrej pamięci jak ja.

Mój syn nie cierpi raczej na nadmiar fałszywej skromności. Jednakże nikt mu się nie sprzeciwił, bo powiedział prawdę.

– Fotografa z pewnością nikt nie będzie podejrzewał – ciągnął Ramzes. – W ostatnich dniach przez grobowiec przewinęły się dziesiątki osób, łącznie z robotnikami Davisa. Może się jeszcze okazać, że winniśmy Sethosowi wdzięczność za uratowanie tych obiektów przed zniszczeniem albo wpadnięciem w łapy mniej kompetentnych złodziei. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby niebawem część tych rzeczy wypłynęła na rynku starożytności.

I tak się w rzeczy samej stało. Pewien człowiek z Luksoru pokazał kilka złotych elementów i fragmenty biżuterii Howardowi Carterowi, a potem zaoferował je Davisowi za czterysta funtów i obietnicę nietykalności. Davis, jak mnie poinformowano, czuł się głęboko zraniony nielojalnością swoich strażników.

Z manuskryptu H

– Jak myślicie, co teraz postanowi profesor? – zapytał David.

Od czasu utarczki z Davisem spotkali się na osobności po raz pierwszy. Nefret z niewiadomych powodów uznała to za okazję do świętowania. Przestała już udawać, że lubi whisky, ale było wino i ciasteczka Fatimy. Zebrali się w pokoju Ramzesa, bo łóżko Nefret zajął Horus i nie zgodził się wpuścić mężczyzn do jej sypialni.

Ramzes wyciągnął się w ulubionym fotelu, ze stopami na podnóżku.

– Nie powie nam za diabła – odparł – dopóki sam nie będzie tego całkiem pewien. Ale spróbuję zgadnąć. Prawdopodobnie pozwoli nam dokończyć kopiowanie w świątyni Setiego, a sam z matką i Nefret wyruszy na poszukiwanie jakiegoś miejsca na przyszły rok.

– Dlaczego ze mną? – zdziwiła się Nefret. Siedziała po turecku na łóżku, fałdy niebieskiej szaty układały się wokół niej niczym fale wokół wodnej nimfy. – Mogłabym wam pomóc tutaj, a oni byliby znacznie szczęśliwsi we dwoje, beze mnie.

– Ludzie by plotkowali – burknął Ramzes. – Sama dobrze wiesz.

– Nie musisz się wściekać. Wiem, że by plotkowali, ale mało mnie to obchodzi. Boże, jacy ci „ludzie” potrafią być beznadziejni.

– To prawda – zgodził się z nią. – Mam nadzieję, że w tym sezonie wrócimy do domu wcześniej niż zwykle. Jedną osobę na pewno by to ucieszyło…

Ale David trwał pogrążony w jakimś błogim transie. Miał przymknięte oczy i uśmiech na ustach.

– Zbudź się – powiedział Ramzes i trącił go obutą stopą.

– Słyszałem, o czym mówiliście. Myślisz, że to możliwe? Naprawdę?

– Zostaw to mnie – zaśmiała się Nefret. – Jak często do niej pisałeś, odkąd wyjechała?

– Codziennie. Ale listy to nie… – przerwał i wytrzeszczył na nią oczy. – Skąd to masz?

Nefret zapaliła zapałkę i przytknęła płomień do długiego, cienkiego cygara, które trzymała w ustach. Jej policzki wydymały się i zapadały jak miechy.

– Od Vandergelta? – zapytał Ramzes, ściskając poręcze fotela i starając się zapanować nad głosem.

– Chciałam spróbować – odparła Nefret po zużyciu czterech zapałek i napadzie kaszlu. – Nie rozumiem, co w tym dziwnego. Pan Vandergelt obiecał, że nie wygada cioci Amelii. Dlaczego to pachnie dużo przyjemniej, niż smakuje?

– Cygarem się nie zaciąga – wyjaśnił Ramzes.

– Ach tak? Hmm. – Wydmuchnęła obłoczek dymu. – Chyba już wiem, o co chodzi. Proszę, nalejcie mi wina…

– Żeby zepsucie było pełne, tak? – mruknął Ramzes. Skinął na Davida, by podał Nefret kieliszek. Sam wolał się do niej nie zbliżać.

– To nie zepsucie, tylko przyjemność. – Dziewczyna oparła się o wezgłowie łóżka i uśmiechnęła do nich promiennie. – Wspaniałe uczucie. Chcę, żeby nic się nie zmieniało. Żeby tak było zawsze.

– Co, chcesz na okrągło pić wino i palić cygara? W najlepszym razie zalejesz się w trupa – prychnął z sarkazmem Ramzes.

– Jeszcze nigdy się nie upiłam. Muszę kiedyś spróbować.

– Wcale nie musisz – stwierdził, ale wyobraźnia natychmiast podsunęła mu obraz Nefret roześmianej i chwiejącej się na nogach: rozpuszczone włosy, rozchylone usta… Wymierzył sobie w myśli potężnego kopniaka.

– Przecież wiesz, o co mi chodziło – powiedziała. – Miałam na myśli nas wszystkich, takich jacy jesteśmy. Mogłabym się właściwie rozgniewać na ciebie, Davidzie, że to zmieniłeś. Ale oczywiście się nie rozgniewam, bo Lia jest kochana i nie zabierze nam ciebie. Z mężczyznami jest inaczej. To żony wprowadzają się do ich domu, zawsze tak było. Kiedy kobieta wychodzi za mąż, musi się wyzbyć wszystkiego – domu, wolności, nawet nazwiska. Ja tego na pewno nie zrobię.

Ramzesowi odebrało mowę, więc inicjatywę przejął David.

– Nie wyjdziesz za mąż? – zapytał, zerkając niespokojnie na przyjaciela. – Czy to nie nazbyt… ee… dogmatyczne? A jeśli się w kimś zakochasz?

– Cóż, wtedy mój ukochany będzie musiał przyjąć moje nazwisko i robić to, co ja chcę. – Nefret zakreśliła w powietrzu łuk cygarem. – I będzie musiał zamieszkać z nami, z ciocią Amelią i z profesorem.

– Matce chyba nie przypadłoby to do gustu – oświadczył Ramzes, który nagle odzyskał głos. – Ona raczej liczy na to, że kiedyś wszyscy się wyprowadzimy.

– Ale ty wprowadzisz do domu swoją żonę, prawda?

– Do domu matki raczej nie – odparł, kręcąc głową. – I nie… może jednak moglibyśmy zmienić temat?

David popatrzył na niego z wyrzutem i zapytał Nefret, gdzie chciałaby pracować w przyszłym sezonie. Ale dziewczyna po wypaleniu cygara pozieleniała na twarzy i oznajmiła, że idzie się położyć. David odprowadził ją do drzwi, a potem starannie je zamknął.

Ramzes siedział wyprostowany, obejmując głowę dłońmi. Przyjaciel szturchnął go w łokieć.

– Napij się wina – poradził.

– Nie, bo potem będzie jeszcze gorzej. – Ramzes podszedł do umywalki, obmył sobie twarz i stał pochylony, ociekając zimną wodą.

– Ona wcale tak nie myśli – powiedział David.

– Oczywiście, że myśli. A niech to diabli. – Ramzes wytarł twarz ręcznikiem, rzucił go na podłogę i wrócił na fotel. – Jakaż ona jest dziecinna – jęknął bezradnie. – Co się z nią stało przez te wszystkie lata, że się zrobiła taka… taka nieuważna i niewrażliwa? Nigdy dotąd o tych sprawach nie mówiła. Myślisz, że może ktoś…

– Więc to cię tak dręczy? Nie, Ramzesie. Nie sądzę, żeby ktoś ją zranił. Jest taka ufna, otwarta i szczęśliwa. – David zawahał się i po chwili dodał: – Może mógłbyś jednak…

– Nie! O tak, mógłbym. – Ramzes zmusił się do uśmiechu. – Bóg jeden tylko wie, jak bardzo bym chciał. Ale to by było zbyt ryzykowne. Mógłbym stracić to, co już mam: jej zaufanie, jej towarzystwo… Ty i ona jesteście moimi najbliższymi przyjaciółmi, Davidzie. Pragnę jej miłości, ale nie za cenę utraty tej przyjaźni.

David pokiwał głową.

– Masz rację, tego nie da się wymusić. To przychodzi samo albo wcale. Wtedy, w ogrodzie, kiedy Lia… Opowiadałem ci już o tym, prawda?

– Ze dwa razy. – Uśmiech Ramzesa zgasł. – Wyjadę stąd – rzucił nagle.

– Co takiego?

– Nie zaraz i nie na zawsze. Ale muszę przez jakiś czas pobyć z daleka od niej, rozumiesz? To się wymyka spod kontroli… po prostu już nie daję rady.

Ciemne oczy przyjaciela popatrzyły na niego współczująco.

– Dokąd chcesz jechać?

– Nie wiem. Berlin, Chicago… może jakaś oaza na Saharze, gdzie będę mógł oddawać się ascezie, iskać pchły i ćwiczyć panowanie nad emocjami.

David przysiadł na podnóżku.

– Czasami mam wrażenie, że panujesz nad nimi aż za bardzo – stwierdził.

– Na zewnątrz pewnie tak to wygląda. Ale przerażające jest to, co się dzieje w środku.

– Znam to.

Nie, pomyślał Ramzes, nie znasz. Nie aż tak. I miej nadzieję, że nigdy nie poznasz.

Nie bardzo mi się podobał pomysł pozostawienia chłopców w Luksorze, a Nefret z nimi jeszcze mniej. Jej zapewnienia, że będzie ich strzegła przed wpakowaniem się w jakąś kabałę, zupełnie mnie nie przekonały. Robiła jednak wokół tego straszne zamieszanie, a kiedy usłyszała o tym Katherine, zaproponowała dość sensowne wyjście. Można będzie zapobiec plotkom, jeżeli Nefret zamieszka z nią i Cyrusem w Zamku.

– Czy jest pani przygotowana na wszelkie konsekwencje, pani Vandergelt? – upewniał się Ramzes. – Bo Horusa też będziecie państwo musieli przyjąć. Nefret nie zostawiłaby go z nami, nawet gdybyśmy się na to zgodzili.

Katherine zapewniła go, że oboje z Cyrusem – a zapewne także Sechmet – z przyjemnością ugoszczą Horusa. Ramzes tylko pokręcił głową.

Zgodziłam się więc. Na moją decyzję nie miało wpływu to, że mogliśmy być z Emersonem sami podczas naszej wyprawy. Przekonał mnie raczej jego argument, że skoro i tak kiedyś będziemy musieli zaufać dzieciom, czemu nie zrobić tego teraz?

Miejsca na naszej ukochanej dahabii mieliśmy więc pod dostatkiem, choć oczywiście mój mąż zarzucił wkrótce cały salon książkami i notatkami oraz pozabieranymi z różnych miejsc fragmentami eksponatów i próbkami. Gromadził to wszystko, niezwykle skrupulatnie opisując proweniencję każdego obiektu. Najprzyjemniejszy z całej naszej podróży był tydzień, który spędziliśmy w Amarnie. Przemierzyliśmy cały ten rejon wzdłuż i wszerz. Zwiedzaliśmy groby egipskich dostojników, a któregoś dnia zapuściliśmy się do odległego wadi, w którym znajdował się opuszczony grobowiec króla. Jakże piękne wspomnienia obudziła w nas ta miła, choć nieco męcząca wycieczka! Właśnie w Amarnie przeżyliśmy jedną z najbardziej ekscytujących przygód w naszej karierze, a Emerson wziął mnie po raz pierwszy w ramiona w królewskim grobowcu. Teraz, kiedy znowu staliśmy w jego ocienionym wejściu, objął mnie tak samo jak wtedy, równie mocno i namiętnie. Trzymilowa droga powrotna wydała nam się bardzo długa, gdyż dopiero po jej pokonaniu mogliśmy dać wyraz emocjom, które nami zawładnęły. Tej nocy na naszą zwyczajową dyskusję na tematy zawodowe zabrakło nam czasu.

Jednakże kiedy nazajutrz przy śniadaniu zaproponowałam, abyśmy za rok wrócili do Amarny, mój mąż pokręcił smutno głową.

– Oczywiście jest tutaj mnóstwo do zrobienia – przyznał – ale to samo dotyczy wszystkich stanowisk archeologicznych w Egipcie. Rozważam poważnie przeniesienie się w rejon Kairu. Cmentarzyska ciągną się tam całymi milami, a większość zbadano jedynie powierzchownie. Spore niezbadane obszary są także w Gizie i Sakkarze. Trzeba się będzie nad tym poważnie zastanowić. – Nabił fajkę i oparł się wygodnie na krześle. – Po drodze do Teb moglibyśmy zajrzeć do Abydos. Czy zniesiesz jeszcze jeden tydzień wysiłku, Peabody?

– Chyba już dostatecznie zademonstrowałam swoją wytrzymałość, Emersonie.

– Przyznaję to, moja droga. Dawno cię nie widziałem w tak znakomitej formie.

Ton jego głosu i błysk w błękitnych oczach sprawiły, że spłonęłam rumieńcem jak uczennica.

– Ależ Emersonie… – zaczęłam i nagle sobie przypomniałam, że nasze kochane dzieci są setki mil stąd. Nie musimy dbać o dyskrecję.

Nie przytoczę mojej odpowiedzi, ale Emerson śmiał się z niej do rozpuku, a potem podniósł mnie z krzesła i posadził sobie na kolanach. W drzwiach mignął mi burnus Mahmuda, który niósł nam świeżo zaparzoną kawę, ale natychmiast taktownie zrejterował. W tym momencie uświadomiłam sobie wreszcie, jak ważne jest dla matki zaakceptowanie tego, że dzieci w końcu odfruną z gniazda. Z pewnością jest to dla niej cios, ale nie taki, od którego się upada.

Kiedy po kilku tygodniach wróciliśmy do Luksoru, bardzo się oczywiście ucieszyłam na widok naszej młodzieży. Dzieci zasypały nas komplementami, jak wspaniale wyglądamy i w jakiej świetnej jesteśmy formie. Odpłaciłam im tym samym, choć szczerze powiedziawszy, nie podobał mi się wygląd Ramzesa. Fizycznie raczej się nie zmienił, ale w jego oczach pojawił się dziwny cień. Nie skomentowałam tego wtedy i dopiero w dniu wyjazdu z Luksoru wzięłam go na stronę.

– Muszę jeszcze odwiedzić pewne miejsce. Pójdziesz ze mną? – zapytałam. – Tylko ty, innych nie chcę.

Zgodził się oczywiście i chyba się domyślił, dokąd idziemy.

Cmentarz położony był na uboczu i nie zastaliśmy tam żywej duszy. Wiatr miotał po gołej ziemi drobnym piaskiem, a na grobach nie było kwiatów. Ja też ich nie przyniosłam, ale zamiast nich wzięłam ze sobą rydel.

Wykopałam w ziemi dołek i ułożyłam w nim po kolei wszystkie moje amulety: figurkę Izydy z jej dzieckiem Horusem, Anubisa, boga umarłych – oraz Hathor, Ptaha i pozostałych. Na koniec zdjęłam z szyi łańcuszek i odpięłam figurkę pawiana, małpy, która strzeże wagi Sądu. Położyłam ją w dołku wraz z innymi i wręczyłam Ramzesowi kielnię, żeby zasypał dołek i uklepał ziemię. Przez cały czas nie odezwaliśmy się ani słowem. Potem mój syn pomógł mi wstać i przytrzymał moją dłoń w swojej nieco dłużej, niż to było konieczne. Wiedziałam, że zrozumie, i miałam nadzieję, że trochę mu to pomoże.

Chroniąc się przed czymś, co nie jest prawdziwe, człowiek nie robi niczego złego – powiedział kiedyś Abdullah. Zresztą kto wie, jakie odwieczne prawdy kryją się w starożytnych wierzeniach.

„Jam jest wczoraj, dzisiaj i jutro, rodzę się bowiem wciąż od nowa. Jam jest tym, który przychodzi i pękają wrota. Wiecznotrwałe jest światło dnia, stworzone Jego wolą”.

Elizabeth Peters

***